PORTRETY

Niezwykłe historie: Aleksander

Ulazi! – mówi słusznej postury mężczyzna, gdy otwieram przednie drzwi terenowego samochodu, której marki nie znam, a teraz już nawet nie pamiętam. Wiem tylko, jak na kobietę przystało, że samochód był czarny i lśniący. I miał skórzaną wygodną tapicerkę. W środku roznosiła się woń męskich perfum.

Nie wiedziałam też, co znaczy ulazi. Wcześniej wydawało mi się, że język bośniacki jest zbliżony do serbskiego, a zatem i do polskiego, ale szybko okazało się, że właśnie tylko mi się wydawało.

Mimo że nie rozumiałyśmy ani słowa, które padały z ust mężczyzny, wsiadłyśmy. Nie miało znaczenia, co do nas mówi, bo od ponad trzech godzin stałyśmy na niemal pustej drodze, po której przewijały się nieliczne samochody, zajeżdżające jedynie do restauracji, w pobliżu której stałyśmy. Zaczynało się ściemniać. I właśnie dostałam od mojego męża sms: „Tylko nie jedźcie przez Bośnie, bo piszą na forach, że nie można rozbijać się na poboczach, bo znajduje się tam pełno niewypałów”. Sms przyszedł jednak z kilkugodzinnym opóźnieniem. Wizja niewybuchów zaczęła nam trochę doskwierać. A jeszcze przed bośniackim ulazi, usłyszałyśmy angielskie: „Co wy tu robicie bez samochodu”, zadane przez kierowcę luksusowego auta, w którym siedziało trzech młodych chłopaków.

– Jak to, co? Jeździmy autostopem – opowiedziałam hardo.

– Czym?! – Mężczyźnie zupełnie nie rozumieli, ale zaproponowali, że mogą nas zabrać do Sarajewa.

Nie ten kierunek jednak. My miałyśmy zamiar jechać do Banja Luki i stamtąd szybko przedostać się na skróty z powrotem na ziemię chorwacką. Nie przyszło nam jednak do głowy, że w Bośni nie mają pojęcia, co to jest autostop.

– Tylko uważajcie na siebie. Tu na drogach jest pełno szaleńców.

Użyli słowa maniac, powodując u mnie wytrzeszcz i przywołując gęsią skórę na całym ciele.

Bomby przy drodze, szaleńcy na drodze, skwitowałam. Gorzej już chyba być nie może. Ale mogło. Bo mogłyśmy nie złapać Aleksandra i mogłyśmy próbować rozbijać się na polu minowym albo zostać zaatakowanym przez drogowych maniaków, cokolwiek to ostrzeżenie miało znaczyć.

Jednak jak ulazi to ulazi.

Usiadłam z przodu, bo moja towarzyszka nie mówiła po angielsku. Co w sumie nie miało znaczenia, bo nasz kierowca też nie. Kilka słów. I muszę przyznać, że Aga i Aleksander lepiej się rozumieli niż ja ze swoimi próbami gramatycznego podejścia do języka obcego.

Całą drogę próbowaliśmy jednak dojść do jakiegoś porozumienia. My mu na mapie pokazujemy skąd jesteśmy i gdzie jedziemy. Nie rozumie jednak. Bo gdzie Polska i gdzie Bośnia. I to w dodatku bez samochodu.

Trochę dopada mnie strach, bo Aleksander okazuje się chyba tym szaleńcem, przed którym przestrzegali nas poprzedni kierowcy. Jedzie jak wariat. Na krętych bośniackich drogach, z przepaścią z jednej strony i skałami wyrastającymi z drugiej, jedzie z prędkości stu trzydziestu, stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Robi mi się momentami słabo, zwłaszcza gdy zaczyna wyprzedzać i to na zakrętach i to w dodatku trąbiąc na tego, który śmie z nim jechać na czołówkę. Okazuje się, że kto pierwszy zatrąbi, ten ma pierwszeństwo na drodze, we wszystkim. Zupełnie jak w krajach arabskich.

– Želite li da popijete? – pyta.

Wzruszamy ramionami i minami próbujemy wyjaśnić, że nic nie rozumiemy. On ruchem dłoni pokazuje gest picia. Kiwamy głowami na tak. Mała kawka nie zaszkodzi, myślę sobie. Przed nami lądują jednak butelki bośniackiego piwa. Ale zaraz, zaraz…my to rozumiem, ale kierowca?! Aż się zatchnęłam. Za piwo podziękowałam, prosząc o kawę. Z maniaciem w samochodzie lepiej zachować trzeźwość umysłu. Za moment stwierdziłam, że może lepiej trzeba było wypić to piwo, bo nasz kierowca przygarnął je, postanawiając spożyć dwa.

Jeśli dojedziemy całe do tej Chorwacji, to chyba na kolanach do Częstochowy pójdę, szepnęłam do Agi.

– Skąd jesteście i co tu robicie bez samochodu? – pyta kelnerka łamanym angielskim.

Odpowiadamy, że Z Polski, że do Chorwacji, a teraz znów do Polski, że tylko autostop, że prawie 2,5 tys. km. Kelnerka tłumaczy wszystko na rodzimy język naszemu kierowcy. Widzimy tylko jak jego oczy robią się coraz większe i większe. Patrzy to na kelnerkę, to na nas. Wybucha śmiechem. Nie może uwierzyć. Okazuje się, że mieszka w Banja Luce i że co tydzień kursują tą trasą z Czarnogóry, w której nadzoruje budowę swojego pensjonatu.

Po dwóch piwach kierowcy jedziemy dalej. Zrobiło się już ciemno i wiemy, że do Chorwacji na pewno tego dnia nie dotrzemy. Aleksander po alkoholu zaczyna chyba nieco lepiej rozumieć polski i przypomina sobie znacznie więcej słówek po angielsku. A i ja wsłuchawszy się już nieco w bośniacki, z większą łatwością odczytuję sens wypowiedzi.

– To, gdzie macie zamiar spać? – pyta.

– Pole namiotowe? Namiot?

Pokazuję jak mogę rękami, by wytłumaczyć, gdzie mamy zamiar spać. Znów wybucha śmiechem pełnym niedowierzania i powtarza do siebie słowa mające oznaczać „szalone Polki”.

Chwyta telefon i dzwoni gdzieś. Śmieje się do rozpuku w słuchawkę. Znów słyszymy „szalone Polki”, „autostop”, „namiot”. Po chwili Aleksander oznajmia, że ponieważ przejechałyśmy tyle kilometrów autostopem, co dla niego jest niewiarygodne, to on zapłaci nam za pokój w hotelu. Proponuje też drugą opcję. Możemy zatrzymać się u niego. Odda nam swoją sypialnię. Możemy zobaczyć jak mieszka i zdecydować. Jeśli nie będziemy chciały zostać, to odwiezie nas do hotelu.

Najpierw jednak kolacja. Jedziemy do włoskiej restauracji. Wolałabym coś tradycyjnego, ale dostaję wielką pizzę. Nim jednak ją dostajemy, cała restauracja musi usłyszeć, że jesteśmy z Polski, jesteśmy szalone i podróżujemy autostopem. Barmani i kelnerzy znają Aleksandra. Na miejscu pełno jest też jego znajomych.

Mieszkanie jest genialne, z przepięknym widokiem na Banja Lukę. Sypialnia zamykana na klucz, na co pierwsze zwracam uwagę. Chwila wymiany spojrzeń z Agą i niemej debaty czy zostajemy, czy nie.

– Zostajemy – mówi Agnieszka. – Ufam mu.

To moja pierwsza podróż autostopowa, więc nie mam jeszcze takiego rozeznania. Ale zostajemy. Ranek wita nas błyszczącymi w słońcu dachami miasta.

– Na wycieczkę? – pyta Aleks.

– Na wycieczkę! – odpowiadamy.

Jedziemy zjeść coś i wypić kawę w małym barku w mieście. Spacerujemy po Starówce, spotykając wciąż kolejnych znajomych Aleksandra, zwiedzamy zamek. Potem Aleksander podrzuca nas 50 km do granicy z Chorwacją, twierdząc, że pewnie trudno byłoby nam coś złapać innego. Przejeżdża w sumie 100 km od tak, by nam pomóc.

A ludzie wciąż mnie pytają, dlaczego jeżdżę autostopem. Przecież to takie niebezpieczne.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments