Kolejne 24 godziny
1h Dzień Świstaka jak jasna cholera! Tyle że samolot zamieniłam na autobus. I znów cięgiem trzynaście godzin. Czy ja to zniosę? W samolocie przejść się można, nogi rozprostować. I wino darmowe dają. A tu?
2h Szybko kończę rozważania. Padam na twarz. Słońce i upał Santiago dało się we znaki. We znaki dał się też ciężar plecaków (w sumie 16kg), które przez kilka godzin nosiliśmy łażąc po stolicy. Po co zostawiać w przechowalni? Ponośmy je i przyzwyczajajmy się. W Torres del Paine nie będziemy się z nimi długo rozstawać. Tylko ja mogłam wpaść na tak idiotyczny pomysł.
3h I znów to samo. Ułożyć nogi. Przewiercić się z jednej na druga stronę. Ułożyć, ugnieść fotel do siebie, przyzwyczaić się do niego. Zlać się z nim w jedną całość. Za oknem ciemno. Nie pocieszę oczu krajobrazami.
4h – 11h Zasypiam się i przebudzam. Byle dotrwać do rana, mruczę pod nosem, szukając swojego miejsca.
12h I znów budzę się i od nowa to samo. Krajobraz tylko nieco się zmienia. Niebo nieco inne, bardziej zachmurzone niż w stolicy. I słońca brak. Zmieniają się też miasteczka, choć w sumie wszystkie są do siebie podobne.
13h Za chwilę wszystko się zmieni. No, prawie wszystko.
14h Środek transportu nie zmienia się. Zmienia się tylko firma, z która jadę. Ja chyba tego nie przeżyję. Moje podróże trwały niezliczone liczby godzin. Do Gwatemali dotarłam po 45 godzinach. Ale zawsze są jakieś przerwy, poczekania, nawet nocleg na lotnisku. Ale żeby 30 godzin w jednej pozycji? Był kiedyś Leningrad (jeszcze z czasów istnienie Leningradu, dzisiejszego Sankt Petersburga) i były to dwie doby, ale w pociągu, gdzie można wyjść na korytarz, pospacerować, rozprostować nogi i położyć się na łóżku. Pozycja przyjmijmy umownie, że półleżąca, tutaj w autobusie nie mogła się nijak do leżącej w pociągu równać. Dobra, czas najwyższy chyba pospać, stwierdziłam. Noc tak sobie przespana była, bo goście naszych cudownych gospodarzy z dziecięciem małym podróżowali i o piątej nad ranem rozmowy na skypie służbowe prowadzili. Czasu na sen będziemy mieli wiele, zapewniłam przejętą gospodynię, która też tej nocy za dobrze nie spała. Obudź się
15h Obudź się! Małżonek potrząsnął mną i wyrwał ze snu, który tak dobrze się zaczynał. Nie wiem co on ode mnie chce, wskazał na pracownika busa, który stał nad nami skupiając się nad jakąś kartkę papieru. Ja rozumiem, że Ty nic nie rozumiesz po hiszpańsku, ale papier chyba poznajesz, obruszyłam się na męża, zła, że mnie wybudził. Jak z dzieckiem! Nie zna języka i gdy tylko ktoś się na niego spojrzy, już mnie woła jakbym ja wszystko rozumiała. A ten chilijski jakiś taki trochę dziwny. Też czasami nic nie kumam.
16h To już 1/10 za nami, powiedział Szanowny Małżonek, a ja od razu postanowiłam tę uwagę wklepać do tekstu. Uwaga niby niewyszukana, ale pokazująca nasze cierpienie z powodu zamknięcia na 30 godzin w autobusie pełnym ludzi. Bądź silna! Napisała mi Evita na fejsbuku. Będę! – odpowiedziałam z zakrzykiem (tylko w głowie), przypominając sobie scenę z Kilera.
O, jest i granica. Czekamy. Nie, wysiadamy. Jednak czekamy.
17h Nie miała pani żadnych problemów? Na granicy nigdy nie? A może jednak? A gdzie pani mieszka w Chile? Celnik obok przesłuchuje kobietę z mojego autobusu. Moja celniczka przegląda uparcie kartki z pieczątkami. Trochę się ich zebrało w ostatnim czasie. W końcu oddaje. Wracamy do autobusu.
18h Jest jak w restauracji. Chłopak, który poprzednio sprawdzał bilety, zamienił się w kelnera. Jaki napój? Kawa, herbata, a może sok? Nie, mleka nie ma, czysta kawa. Tak, dostaję czystą, z jakimiś trzema łyżkami cukru. Kanapeczki, ciasteczko, orzeszki, a za oknem niebieści się jezioro. Nie jest tak źle.
19h Nie śpię. Wciąż. Podziwiam krajobraz za oknem. A jest co. Błękit nieba upstrzony bialutkimi chmurami, soczysta zieleń pól, poprzetykana żółcią drobnych kwiatów i pasącymi się wszędzie krowami. W oddali góry i wulkany skapane w chmurach. Ośnieżone szczyty. Szkoda teraz spać. Jest pięknie.
20h To może film dla rozrywki. Ale żeby „Armagedon”?! No dobra, niech będzie. Są hiszpańskie napisy. Traktuję jako lekcję hiszpańskiego. O, nie! Płyta się zacina. Jednak nie Armagadeon. O, rany, żeby tylko nie „Żółwie ninja”. Nie ma wojowniczych gadów. Jest za to „Robocop 2”. To już wolałabym Armagedon.
21h Robocop nie podołał. I tak zasnęłam. Za oknem góry, ośnieżone szczyty, zielone lasy, a ja śpię.
22h Za chwilę przerwa na kolację w restauracji, oświadczył ”boy autobusowy”. Może będzie internet i coca cola, wyrażam nadzieję. Pewnie autobus musi zatankować, stwierdza mój mąż. Myślisz, że będzie to tak duży punkt ze stacją i knajpą jak w Ostródzie? No pewnie!, rzucam świecie o tym przekonana.
Chyba jednak nie będzie netu i coli. Mąż spogląda na mnie z ironicznym uśmieszkiem. Ale jest kilkunastoletni, starutki pies Bernardyn, który łasi się do mnie czule i dwa koty bliźniaki, które człapią zaraz za nim (i jak się okazuje zostawiają mi na pamiątkę pchły). Zaczynają ubiegać się o moje względy, a właściwie o moją rękę, ewentualnie o nogę, o którą mogą się poocierać.
23h Słońce zaszło za góry. Jeszcze tylko niektóre szczyty mienią się na pomarańczowo, łapiąc ostatnie promienie słońca. Mogę teraz gapić się bez przeszkód w przesuwający się z prędkością 90 km na godzinę krajobraz. Słońce swoja siła nie rani już oczu. Nic mi się nie chce. Małżonek przymyka oczy i próbuje złapać sen. Ja staram się złapać inspirację. Może dobrze byłoby wykorzystać ten czas na pisanie?
24h Przejeżdżamy przez jakieś miasteczko. Równo przystrzyżone trawniki, klomby kwiatów , kolorowa niska zabudowa. Jest czysto, wszystko zadbane. Nad miastem górują Andy, jeszcze co nieco czerwone na szczytach. W samym centrum jakaś impreza. Młodzi ludzie tańczą w parach wymieniając się białymi chusteczkami. Mam ochotę się tu zatrzymać i zostać na dłużej. Argentyna.
Ciąg dalszy możesz przeczytać w tym miejscu.
Odkąd postanowiłem przejść się po Osace z plecakami (w sumie jedyne 18 kilo i tylko na parę godzin) sądzę, że jeśli znów zaświta mi pomysł „nie opłaca się zostawiać w przechowalni” – mój kręgosłup wysunie się dołem i wybatoży mnie po pośladkach.
p.s. Czego chciał ten facet z godziny 15?
p.p.s. Pytanie techniczne: jaki jest tam standard tych autobusów, szczególnie pod względem miejsca na nogi. Jak u nas? Lepiej? Gorzej? W Azji bywały zwykłe, tanie dalekobieżne autobusy mające tylko po 3 miejsca w rzędzie i niebotyczną ilość przestrzeni na nogi. Było prawie jak w pociągu.
W sumie cieszę się, że potestowałam łażenie z pleckaiem. Wiesz Igor, można się chyba jednak przyzwyczaić. Po dwóch dniach w Patagonii miałam już wrażenie, że to część mnie, choć łatwo nie było. A „tylko” ze 20 kg miałam na sobie i dziwne, bo mimo, że ubywało jedzenia to plecak lżejszy się nie robił.
A facet z 15 chciał, żeby wypełnić kwit, że nie przewozimy nic świeżego do jedzenia. DO Chile nie można wwozić niektórych rzeczy, np. owoców, a żeby dojechać do Torres trzeba przejechać przez Argentynę i znów wjechać do Chile.
A co do autobusów, to w tych dalekobieżnych miejsca na nogi jest sporo. Mój mąż ma 185 cm wzrostu i wreszcie czuł sie w miarę komfortowo. Rozkłada się też całkiem mocno oparcia. Nie jest źle. Lepiej stanowczo niż u nas i na pewno sto razy lepiej niż w Azji =D
Nie mówię, że łażenie z plecakiem jest złe, niemniej – jeśli jest okazja go gdzieś porzucić – to jest jednak o niebo przyjemniej 🙂
@autobus: czyli do przeżycia. Z Azją nie miałem na myśli podróżowania na stojąco z kurami i kozami przez Bhutan, a raczej super-komfort w stylu Malezji, czy Japonii 🙂
Anita,
A ja mam takiego pomysła.. chętnie bym przeczytała o tej podróży oczami (oczyma?) twojego Szanownego Małżonka. Daję pod rozwagę, może wpis gościnny Bożydara..?
ps. Jestem pewna, ze podczas późniejszego trekkingu wszystkie mięśnie Ci się rozciągnęły 😉
On nie umie pisać i nie ma szans na to, żeby to zrobił 🙂 Choć pomysł ciekawy mi się wydaje.
„..on nie umie pisać..” – szczere! 😉