Droga Anglio!
Do tej pory nie znałam Cię, a właściwie znałam jedynie z opowieści innych: znajomych, przyjaciół, członków rodziny. Tych, którzy pojechali pracować „na zmywaku”, opiekować się osobami starszymi, pracować w magazynach Tesco, z rzadka pracować w wyuczonym zawodzie.
Kojarzyłaś mi się do tej pory z wyższymi niż w Polsce zarobkami, przynajmniej według tego, co mówili inni, z emigracją, z wyrastającymi, jak grzyby po deszczu, w każdym większym mieście polskimi sklepami z kiełbasą i ogórkami kiszonymi. Oczywiście kojarzyłaś mi się też z Londynem, Big Benem, muzeum figur woskowych, z 221 Baker Street i Sherlockiem, którego uwielbiałam oraz z Agathą Christie i moją ulubioną panną Marple, ale także z brytyjskim tragikomediami jak „Goło i wesoło” czy „Dziewczyny z kalendarza”, a także z filmami o kibolach i „Przekrętem” Guy’a Ritchiego.
Gdyby ktoś mnie zapytał o pierwsze skojarzenie z Tobą, odpowiedziałabym: deszcz. Takie to stereotypowe, prawda? Ale tak, deszcz, spowite mgłą soczyście zielone wzgórza, zasnute ciężkimi chmurami niebo. Wisząca w powietrzu tajemnica.
Przyznam Ci szczerze, że nie bardzo miałam ochotę Cię odwiedzać. Właściwie nie wiem dlaczego. Wydawałaś mi się może mało atrakcyjna? A może niewystarczająco byłaś dla mnie pociągająca, egzotyczna. Kilka miejsc chciałam zobaczyć, ale wciąż myślałam, że one mogą poczekać. W końcu zupełnie przypadkiem padło na Ciebie. I jak się okazuje, miłość potrafi zaskoczyć w najmniej spodziewanym momencie.
Wróciłam do Polski. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak trudno było mi się z Tobą rozstać. Nie chciałam wyjeżdżać, chciałam jeszcze pobyć z Tobą, porozkoszować się, poznać bliżej, dogłębniej. Żegnałaś mnie deszczem, choć niemal przez cały mój pobyt pozwalałaś się cieszyć słońcem i nigdy nie zafundowałaś mi ulewy, gdy przemierzałam kolejne kilometry rowerem. Nawet taksówkarz zaśmiał się, gdy z pośpiechem wrzucałam plecak do bagażnika i wskakiwałam na tylne siedzenie samochodu z informacją na ustach, że Brighton płacze z powodu rozstania.
Ponoć kocha się nie z jakiegoś powodu, a pomimo czegoś. Ale każdy zwykle chce znać powody zakochania czy miłości. Za co pokochałam Ciebie?
1. Uśmiechy
Byłam w tak wielu krajach na świecie, że trudno mi już je powoli zliczyć. Wszędzie i zawsze bardzo mi pomagano. W każdym spotykałam się z życzliwością i empatią, ale w żadnym kraju nie zostałam obdarzona tyloma uśmiechami, tak zupełnie bez powodu. Zupełnie normalne było to, że mijająca mnie osoba, uśmiechała się do mnie szczerze, a ja odwdzięczałam się jej tym samym. To nie był jeden, dwa czy przypadki co któryś dzień. To były dziesiątki osób każdego dnia. Uśmiech. Niby tak niewiele, a tak zmienia sposób postrzegania miejsca.
2. Tolerancja
Nikt nie zwracał uwagi na dziewczynę z wałkami i siatką na głowie, która szła chodnikiem przez centrum miasta. Maszerowała dumnie i było widać, że też zupełnie tym się nie przejmuje. Nikt nawet nie obejrzał się za mężczyzną w długim do ziemi płaszczu, ekstrawaganckim kapeluszu, ciemnych okularach i lasce w cudacznym kształcie. Wyglądał jakby wyszedł prosto z planu filmu „Wywiad z wampirem”. Zero reakcji. Miałam wrażenie, że mogłabym wyjść tu niemal nago, a nikt by na to nie zwrócił uwagi.
3. Rowery
Nie spodziewałam się, że w kraju, który kojarzyłam z wiecznym deszczem, rower może okazać się tak popularnym środkiem transportu. Rowery są wszędzie, a rowerzystów nie zraża deszcz czy wiatr. Gdyby nie one, powiedziałabym, że Brighton to idealne miejsce dla rowerzystów. Ale nawet mimo tego „wmordełind”, czasem potwornie silnego, muszę przyznać, że to jedno z miast, w którym z ogromną przyjemnością, jak w żadnym innym mieście, pokonywałam każdy kilometr.
4. Natura
Tu skupię się na Brighton i okolicach, bo je jedynie udało mi się poznać i nie daję sobie prawa, by wypowiadać się o całym Twym pięknie. Jazda wzdłuż bajecznych klifów i wybrzeża była najprzyjemniejszą rzeczą, jaką mogłam robić każdego dnia. Drugą było siedzenie na kamienistej plaży i obserwowanie zachodów słońca nad kanałem oraz fotografowanie Old Pier w blasku zachodzącego słońca.
5. Ruch uliczny
Mandat za przejście na czerwonym? No cóż. W Polsce mi się to zdarzyło. Przyznaję, że nie mam pojęcia, jakie prawo obowiązuje pieszych w Anglii i jak jest egzekwowane jego złamanie, ale wydawało mi się, że jest jak w większości „normalnych” krajów, w których nie próbują wlepić Ci mandatu za wszystko, np. za jazdę rowerem po chodniku (co przydarzyło mi się w Polsce), czy zagapienie się i przejście na czerwonym. W „normalnych” krajach spotykałam się z tym że „czerwone” jedynie sugeruje, by się zatrzymać i sprawdzić, czy można bezpiecznie przejść. Po co tracić czas i stać na czerwonym, skoro nic nie jedzie?
Przy tym przeżywałam prawdziwą ekstazę, włączając się rowerem w szalony ruch uliczny. Na początku bałam się. Slalomy na wąskich drogach między autobusami, przejeżdżanie na czerwonym, zjeżdżanie z ulicy na chodnik, slalomy między pieszymi (i zero negatywnych reakcji ze strony pieszych!!!) i powrót na ulicę. Najtrudniejszy był pierwszy raz, potem szaleńcza jazda między samochodami i pieszymi, stała się zupełnie normalna.
6. Tatuaże
Powiedzenie, że każdy ma tatuaż, będzie przesadne, ale prawdą będzie, że ma je znaczna część osób. Widziałam dziewczyny z pięknymi rękawami, wytatuowanymi szyjami, dłońmi. Nikt nie pokazywał ich palcem i nie wgapiał się przesadnie. Nawet nie chodzi o samą krytykę, ale o zwracanie uwagi, budzenie sensacji samym faktem, że tatuaż się posiada. Ile razy w Polsce słyszałam rzucone w moją stronę hasło: „dziwoląg”. Czasem nawet nie obrażano mnie, ale zaczepiano i pytano, dając tym samy dowód na to, że to nie jest u nas normalne. „Czy mogę obejrzeć?” „A to pewnie bolało?” itd. I znów miałam wrażenie, że mogłabym być wytatuowana od stóp po czoło i kompletnie na nikim nie zrobiłoby to wrażenia. Nie byłam tam „rajskim ptakiem”, jak nazywają mnie niektórzy (co oczywiście przyjmuję zwykle jako komplement). Byłam tam normalna, zwyczajna jak wszyscy. Czasem to naprawdę fajne uczucie.
7. Język angielski
Odkąd pamiętam, kochałam się w brytyjskim akcencie. Wprawdzie nigdy nie pragnęłam perfekcyjnie go opanować, bo wychodzę z założenia, że język jest po to, by sprawnie nim posługiwać i móc się porozumieć, a nie by starać się opanować go do perfekcji tak, by nikt nie poznał, że jest się obcokrajowcem. Z przyjemnością słuchałam Jean, mojej gospodyni i wsłuchiwałam się w zdania wypowiadane przez mojego nauczyciela, który za wszelką cenę próbował nas nauczyć, zresztą w przezabawny sposób, właściwej wymowy. I ta cierpliwość, z jaką spotykałam się ze strony Brytyjczyków, gdy czegoś nie potrafiłam dobrze powiedzieć. Nieocenione.
8. Wielokulturowość i polskość
Pan za Barem jest z Czech, w szkole pracuje Australijka i dziewczyna z Rumunii, a na każdym kroku spotykam Polaka. „Wiesz, zawsze chciałam mieć taki sklep w swoim kraju”, mówię do dziewczyny w sklepie z rockowo-gotyckimi ubraniami. „A skąd jesteś?”, pyta. „ Z Polski”. „Ja też”, odpowiada już po polsku. Pamiętam, że gdy wyjeżdżałam do Ameryki Środkowej, zależało mi na tym, by nie spotykać na każdym kroku rodaków. Po kilku miesiącach brakowało mi rozmów w ojczystym języku i możliwości wyrażenia się w pełni. W pewnym momencie doceniłam to, że fajnie jest czasem spotkać się z kimś, kto mówi tym samym kodem. Zwłaszcza jeśli spotyka się osobę, z którą odbiera się na tych samych falach.
Wiesz, mogłabym tak pisać i pisać, wymieniać, tłumaczyć, udowadniać. Wydaje mi się jednak, że i tak już za dużo powiedziałam. W każdym razie możesz być pewna, że nigdy Cię nie zapomnę i że jeszcze nie raz się spotkamy.
Seria tekstów z Brighton w Wielkiej Brytanii powstała dzięki współpracy ze szkołą językową Education First
Zazdroszczę nauczyciela akcentu, bo brytolską wymowę darzę podobną miłością i podziwem! Swoją drogą, w życiu w Anglii nie byłem i jakieś dwa tygodnie temu zarezerwowałem sobie loty na swój pierwszy londyński tydzień. Dobry tekst!
PS Jak będę miał dziecko – zdecydowanie wyślę je na kurs językowy!
Ha, czyli nie tylko mój pierwszy raz był w Anglii? =D Wiesz, ja się śmiałam, że Anglia to druga ojczyzna Polaków, a ja nigdy nie byłam. Całe szczęście zmieniło się to. Ciekawa jestem Twoich spostrzeżeń, zwłaszcza, jeśli chodzi o te uśmiechy na ulicy. A swoje dziecko też bym wysłała do takiej szkoły.
I zachciało się jechać do Anglii ;-D
Swietny tekst ! U mnie natomiast duzo zdjec, malo tekstu. Zapraszam na fotorelacje po UK 🙂
Świetnie napisane, zdjęcia super chciała bym tam być pozdrawiam serdecznie
20 lat mieszkałem w Londynie w najlepszych czasach (1988-2008) i było to wspaniałe miejsce na mapie świata. Jak jest dzisiaj ? Nie wiem. Ale jedno wiem od moich znajomych – bardzo dużo się zmieniło na niekorzyść 🙁
Może i sie zmieniło. Ja nie byłam w tamtych latach, i w tych również. Byłam jedynie w Brighton i to w sumie jako turystka. Z punktu widzenia turystki czy turysty wszystko zwykle wygląda inaczej, często lepiej niż jest w rzeczywistości.
Super się czyta! 🙂
Bardzo się cieszę 🙂 Lubię, gdy Wam się fajnie czyta moje teksty.
Świetny tekst!!!
Dzieki Marlena <3
No aż mi się zatęskniło :Dv
🙂 Niedługo masz Japonię, więc wiesz…
Poetka 🙂
Adam tylko bez nabijania się tu ze mnie poproszę 😛
Mogę się pod tym podpisać obiema rękami ☺
Fajnie, że się zgadzamy 🙂
Co do uśmiechu – no po prostu odpowiadali na Twój. Najpiękniejszy. Z lekką zazdrością – muszę przyznać, ze masz piękny uśmiech 🙂
Bożenko bardzo Ci dziękuję za te miłe słowa dotyczące mojego uśmiechu 🙂 Ale muszę CI przyznać, że to naprawdę ja odpowiadałam uśmiechem, bo to do mnie się uśmiechali. Było to na tyle częste, że rozmawiałam na ten temat z innymi uczniami w szkole i też to zauważyli w Brighton. Więc jednak coś w tym jest 🙂
Też tak miałam, długo nie chciałam jechać do Anglii, zawsze bardziej ciągnęło mnie do Stanów, ale jak już pojechałam to się zakochałam! (Stany wprawdzie nadal kocham najbardziej, ale Anglia jest super!)
No ja chyba też jednak Stany na pierwszym miejscu bym postawiła 🙂
UK, USA… i tak Australia najlepsza! jeszcze nie byłam, ale podkreślam JESZCZE ☺
a nie sądzisz , że takie wspaniałe wrażenia są zawsze, kiedy patrzymy na miejsce z zewnątrz, jako turyści czy podróżnicy, jednak nie mieszkając tam, nie musząc ogarniać wszystkich codziennych spraw w tamtym miejscu, a żeby to robić, jest się tam nie u siebie jednak i wtedy nie wiem czy tak to różowo wygląda. Nie wiem bo nie mieszkałam. Byłam tylko u siostry w Szwajcarii, która pracowała tam rok, i ja byłam zachwycona, tak jak ty Anglią, zachwycona wielorasowością w Genewie, tym, że nikt na mnie nie zwracał uwagi, kulturą, ciszą, spokojem, i cóż tu kryć – dobrobytem, dla mojej siostry było to jednak miejsce, gdzie pracowała, i gdzie czuła się dosyć samotnie. Nie miała żadnej innej Polki czy Polaka akurat za znajomego i niespecjalnie się tam wżyła. Tak więc wszystko to chyba zależy, i nie ma co uogólniać, można mówić o swoim wrażeniu na daną chwilę w danym miejscu.