AMERYKA ŚRODKOWA GWATEMALA W DRODZE

Hej ho, hej ho, rowerem by się jechało…

Weekend na Huehuetenango się nie skończył. Niedzielę postanowiłam spędzić jeszcze bardziej aktywnie, a że dnia poprzedniego chickenbusy wyprowadziły mnie z równowagi, postanowiłam liczyć na siłę własnych nóg i wypożyczyłam rower. I muszę przyznać, że to był strzał w dziesiątkę. Zapomniałam już niemal jak fantastycznie zwiedza się z poziomu siodełka rowerowego. Właściciel agencji, z której pożyczyłam rower, narysował mi dokładną mapkę, bym nie pogubiła się w docieraniu do celu. Miałam zrobić rundkę po okolicznych miejscowościach, w sumie dwóch, i wrócić okrężną drogą z powrotem do Xeli. Proste jak drut. Miałam pewne obawy związane z moim talentem do gubienia się, ale odpukałam w niemalowane i ruszyłam w drogę. Chciałam odwiedzić miasteczko San Andres Xecul, oddalone o jakieś 19 km od Xeli.

Krzyż na początku miasteczka San Andres

Miasteczko słynie z niezwykłego kościoła. Już z daleka, gdy dobijałam do brzegów, niemal oślepiła mnie już z daleka żółta budowla. Okazało się, że to właśnie ów, poszukiwany przeze mnie kościół, ozdobionego licznymi barwnymi kwiatami, pnącymi się winoroślami i równie kolorowymi figurami aniołów. Niebieski, czerwony i żółty to ulubione kolory tego świętego przybytku. Oczywiście miałam fantastycznego pecha, o ile pech może być fantastyczny, ponieważ idealnie dotarłam do miasteczka z chwilą rozpoczęcia się, trwającej prawie dwie godziny mszy.

Kościół w San Andres

Nie wiem czy oni normalnie w niedzielę tyle się modlą czy tylko z jakiejś specjalnej okazji, nie mniej jednak uniemożliwiło mi to obejrzenie kościoła od wewnątrz. Wprawdzie Gwatemalczycy nie są zbyt wysocy i mogłam dostrzec księdza, stojącego na końcu tego rozkosznego przybytku oraz, mieniącego się licznymi barwami Chrystusa, wiszącego na krzyżu, ale jednak tłum był dość spory, a ponadto w kościele oprócz choinkowych światełek i świec, nie użyto innego oświetlenie i w związku z tym boczne obejścia były nie do dostrzeżenia.

Ozdoby kościoła

Przespacerowałam się po miasteczku, a właściwie pouprawiałam wspinaczkę skałkową z rowerem pod pachę, bowiem miejscowość znajduje się na wzgórzu i to dość stromym, i dojęście gdziekolwiek wymaga naprawdę niezłej kondycji i wysiłku i tym bardziej nie rozumiem, dlaczego niemal wszystkie Gwatemalki są tak okrąglutki, skoro tyle muszę się nachodzić. W San Andres oprócz głównego kościoła, jest drugi mniejszy, umieszczony na samym szczycie miasteczka. Taka miniaturka tego pierwszego. Obok niego znajduje się święte miejsce Majów, w którym odbywają się liczne ceremonie. 

Mały kościółek

Trafiłam na jedną z nich, choć dla mnie to już żadna nowość nie była, bowiem znacznie okazalsze ceremonie miałam możliwość oglądać, choćby w Tikal. Tu było jedynie dwóch klęczących facetów, z których jeden, mistrz ceremonii, po robocie, niczym facet na budowie, wyciągnął drugie śniadanie i zaczął je najzwyczajniej w świecie konsumować, przyjmując podziękowania za przeprowadzenie ceremonii. Zero magii, mistycyzmu, zwykła głodna proza życia. 

San Andres

Próbowałam zapełnić sobie jakoś czas, czekając na koniec mszy, jednak po obejściu miasta (nie było wiele do obchodzenia), pogapieniu się na ceremonię, popstrykaniu zdjęć i pogaworzeniu z miejscowymi, upłynęło zaledwie 40 minut. Poddałam się i ruszyłam dalej. Muszę się pochwalić, że dostałam się do San Andres bez problemów. Mapka został świetnie narysowana. Wiedziałam, że z jej pomocą dalej dotrę bez problemu do kolejnej miejscowości. Tyle że w niewiadomych okolicznościach…zgubiłam mapę. 

Moja mapa

Nie mam pojęcia, jakim cudem, bowiem cały czas dzielnie dzierżyłam ją w dłoni. Wprawdzie zrobiłam jej wcześniej zdjęcie, ale przypomniałam to sobie dopiero przed chwilą, gdy przeglądałam zdjęcia do wstawienia na blog. Niech żyje inteligencja! Droga miała być jednak prosta i faktycznie była. Kilka km dalej znajdowało się miasteczko Salcaja, rekomendowane przez Lonely Planet. Oprócz kolejnego kościoła, tyle że nie tak kolorowego, za to datowanego na 1524 rok, nie było tam wiele do oglądania. W miasteczku panowała senna, niedzielna atmosfera. Miasteczko słynie z produkcji dwóch alkoholi. Rompopo, który muszę przyznać jest genialny. I choć próbowałam go w wersji, zrobionej przez Amerykanina, czyli Stevena jeszcze w San Pedro, to nie sądzę, żeby ten z Salcaja mógł być lepszy. Drugim jest caldo de fruta. Ponoć jest podobny do wspominanego przeze mnie ponche, tyle że jest dużo mocniejszy. 

Plac Minerwy w Xeli, koło Zoo

Sklepy wszystkie były jednak o tej porze zamknięte, dlatego nie mogłam zakupić niczego na spróbowanie. Może to i lepiej. Te czterdzieści kilometrów, które zrobiłam, aż wstyd przyznać, trochę mnie zmęczyły. Ale w sumie większość drogi pokonywałam, jadąc pod górę, na rowerze, który nie posiadał przerzutek, tzn. teoretycznie posiadał, ale z praktyką było już gorzej. Nie dałam się jednak i postanowiłam pozwiedzać jeszcze na rowerze samą Xelę – znacznie szybciej, praktyczniej i ciekawiej niż na piechotę. 

Zaciekawiło mnie tutejsze Zoo. Kosztowało aż całe 2Q, czyli niecałą złotówkę. I myślę, że ktoś powinien im wytłumaczyć, że lepiej żądać więcej za wstęp, by mieć pieniądze na utrzymanie w tym miejscu porządku, a przede wszystkim, by móc zapewnić zwierzętom godne warunki. Zoo trochę mnie przeraziło. Teren spory, ale większość stanowił plac piknikowy dla rodzin, których tego dnia w tym miejscu nie brakowało. Kilkanaście pomieszczeń dla zwierząt zostało zebranych zaś na niewielkim obszarze. 

Najlepszy teren, choć nie oznacza to, że duży, miały małpy, a największy owce i świnie. Serce mnie jednak ścisnęło, gdy zobaczyłam klatkę dla tygrysa i lwa. Każdy z nich gnieździł się w pomieszczeniu 2 na 3-4 metry. Warunki koszmarne, aż żal było patrzeć, co nie przeszkadza jednak tutejszym ludziom świetnie spędzać czas. Tak zwany Park Zoologiczny stanowi tu bowiem tylko dodatek do niedzielnego spędzenia czasu z rodziną, piknikowania na trawie i zabawach na placu zabaw. Gwatemalczycy nie traktują chyba zwierząt zbyt poważnie, nie przejmują się ich dolą, co z łatwością można zauważyć na ulicach, po których błąka się dziesiątki, jak nie setki bezdomnych psów, które grasują całymi bandami po śmietnikach, próbując znaleźć coś do zjedzenia. Zoo zakończyło moją rowerową wędrówkę. Po zrobieniu tego dnia około 70 km odprowadziłam i rower i siebie na zasłużony odpoczynek.

5 1 vote
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

12 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Edyta Szpejnowska

Już nie mogę się doczekać aż u nas się trochę ociepli i też będę mogła wsiąść na rower. Zastanawiam się czy w Gwatemali wszystko jest takie kolorowe? Jak nie cmentarze, to kościoły. A ja się dziwiłam, że w Łodzi wszystkie odnowione kamienice malują na żółto:P

Anita Demianowicz

Edith niektóre domy, tych bogatszych właścicieli, są też takie kolorowe. Wyglądają zupełnie jak cygańskie domostwa. Dziś widziałam np. taki piękny różowy, z czerwonymi wstawkami i oślepiającą zielono, żółtym murowanym płotem 🙂 Ale nie wszystko jest takie kolorowe. Kościoły i cmentarze przede wszystkim. Może ich wiara jest bardziej radosna niż nasza?

Mtk

Zwracam się z prośbą, żebyś nie pisała o ciężkim losie zwierząt w Gwatemali. Nie chcę, żeby i druga córka porzuciła rodzinne strony, w tym przypadku także małe gdyńskie koty dla ratowania dużych gwatemalskich 🙂

Anita Demianowicz

No, Sis miałaby co tu robić 🙂

siki

Za żółto! My eyes!

Anita Demianowicz

Na żółtaczkę zapadłeś?

siki

No dobra, czas na post scriptum, wszak PS to moje inicjały. Ten żółty kościół to faktycznie kuriozum – ciekaw jestem, jak zapatrują się na to nasi klerycy i jak wyglądał ornat księdza. Przepraszam, ale z lekka zakrawa to na paradę równości. Szkoda, że nie mogłaś się bliżej przyjrzeć; w sumie pech – trafiłaś na sumę. Od razu skojarzyłem z cmentarzem z jednego z poprzednich postów. Konsumpcja w trakcie czy po ceremonii od razu przyniosła mi zwyczaje Romów i ich obraz wokół grobu ich króla; grób mojego dziadka jest tuż obok, więc zwłaszcza w dniu Wszystkich Świętych widuję ich głośno nad nim dyskutujących, jedzących i pijących wódę. Osobiście bardzo podoba mi się takie celebrowanie, wszak cieszyć się powinniśmy, że dusza poszła do nieba! Plac Minerwy mi nerwy psuje, bo znów pojawiają się architektoniczne motywy romańskie czy greckie? Ja nie mam… Czytaj więcej »

Anita Demianowicz

Słyszałam o tym, że Romowie piją i jedzą nad grobem zmarłych i świętują. Mi też odpowiada ten zwyczaj. Bo dziwnym mi się wydaję, że każą katolikom wierzyć w wieczne szczęście w niebie, a potem na czarno każą chodzić po pogrzebie w żałobie. Przecież o to w tej religii chodzi, że człowiek idzie do nieba i powinniśmy się z tego cieszyć, a nie ubolewać.

Mistrz jadł po ceremonii. W trakcie za dużo musi mamrotać i by mu to przeszkadzało w jedzeniu.

Oczywiście, żebym wspomniała o surykatkach. Nawet zdjęcie ich by tu było. Ciesz się jednak, że ich tu w tym zoo nie męczą.

Podoba mi się romański styl, ale masz rację, że to tak jakby piramidę u nas postawić. Chociaż w sumie w Rapie piramida grób jest.

siki

Rapa jest w okolicy Bań Mazurskich, a tam nie biorą do bani!

SIS

Już mi się nie podoba ten kraj! Biedne zwierzątka:(

Anonymous

Twoja opowieść wciaga mnie coraz bardziej!!! idem18

Anita Demianowicz

Miło mi 🙂 Staram się jak mogę, żeby się Wam dobrze czytało.