AMERYKA ŚRODKOWA PANAMA W DRODZE

Zagubiony – zagubiona

Panam, David Autobus, którym przyjechałam

– Myślisz, że masz pecha w podróży? – Zapytała Regina. – Ja zawsze miałam szczęście.

– Po dzisiejszym dniu powinnam chyba stwierdzić, że tak, mam pecha. Ale nauczona doświadczeniem, staram się zawsze wierzyć, że po złych dniach przychodzą zawsze te dobre.

– No to opowiedz, co jeszcze dziś oprócz zagubionego bagażu cię spotkało. – Zachęciła. – Lubię krwiste historyjki – Dodała żartem.

***

Panam, David Autobus, którym przyjechałam

W autobusie było niczym w lodówce. Cieszyłam się, że już wysiadłam. Zaduch miasta David wbił się we mnie niczym kolec róży w palec. Boleśnie. Za godzinę miałam jednak być już w małej wiosce i bujać się w hamaku na tarasie domku mojej gospodyni. Ach, jak cudownie, myślałam, widząc już siebie rozłożoną w tym wymarzonym hamaku i popijającą mleko kokosowe. Jeszcze tylko odczekać swoją kolej na bagaż i poszukać kolejnego busika. I już zostawić za sobą brud i kurz, wydawało mi się, dość nieprzyjaznego miasta.

Pasażerowie po kolei odbierali swoje torby, siatki, kartoniki. Mógłby się pospieszyć z tym rozpakowywaniem, popędzałam kierowcę w myślach. Nagle wszyscy się rozeszli. Bagaże zostały rozdane, a pomocnik kierowcy zabierał się za pakowanie bagaży kolejnych pasażerów, którzy chcieli ruszyć w drogę powrotną.

Zaraz, zaraz…

– Przepraszam, a gdzie mój plecak?

Wyciągnęłam z kieszonki kartonik z numerkiem mojego plecaka. Mężczyzna spojrzał na kwitek, potem na mnie i na bus, a potem znów na kwitek i znów na mnie.

– Yyyy… – wydukał z siebie i podrapał się po głowie, po czym zniknął za samochodem, zostawiając mnie zaskoczoną.

Jeszcze nawet nie zdenerwowałam się, bo nie przypuszczałam, że mój bagaż gdzieś mógłby zniknąć. Zniknął jednak kierowca i jego pomocnik. Po dziesięciu minutach zaczęłam go szukać. We trzech siedzieli w busie. Przez ciemne szyby pojazdu widziałam, że mnie przywołują do środka. Nie przepadam za zbyt dużą liczbą latynoskich macho na otwartej przestrzeni, a co dopiero w zamkniętym pojeździe więc z oporem zajrzałam do środka.

– To, gdzie mój plecak? – zapytałam powtórnie, nie dając się namówić, by usiąść w busiku.

– To trochę może potrwać. Bo wie pani chłopak w Santiago myślał, że pani sobie poszła i nie wsiadła do autobusu. No i bagażu nie zapakował.

– No dobra, ale co teraz w takim razie?

Byłam zniecierpliwiona.

– Już dzwoniłem i plecak jedzie z kolejnym busem. Będzie o 15. Proszę usiąść – zachęcił.

Usiadłam w końcu, a kierowca tymczasem ruszył. Chciałam wysiąść, ale mnie powstrzymali, usadzając z powrotem na krześle. Ich trzech, ja jedna pomyślałam.

– Gdzie panowie jadą? – Zapytałam najuprzejmiej jak mogłam, nie chcąc się denerwować, że najpierw uprowadzono mój plecak, a teraz być może to samo zrobią ze mną.

– Jedziemy tylko w jedno miejsce i zaraz wracamy.

– Ale czy ja muszę? Do czego ja wam potrzebna? Mogę zaczekać na dworcu – Broniłam się. Niespecjalnie zwracali uwagę na moje protesty. Kazali siedzieć. Po raz kolejny w ciągu zaledwie dwóch tygodni wymacałam ręką kieszeń w plecaku, sprawdzając czy gaz oby na pewno jest na swoim miejscu. Był. Niech się dzieje, co chce, stwierdziłam. Nie mam plecaka, moja couchsurferka nie odbierała telefonu, upał mnie zabija. Już mi wszystko jedno. Kierowcy nerwowo wykonywali telefony. Nie wszystko rozumiałam ze względu na tempo i akcent, z jakim mówili. Usiadłam spokojnie i wgapiłam się w okno. Przez chwilę pomyślałam tylko o dwóch Holenderkach, które dwa tygodnie wcześniej zniknęły bez śladu w pobliskim Boquete.

Po dwudziestu minutach jednak faktycznie wróciliśmy do terminalu.

– To o trzeciej będzie pani bagaż. – powiedzieli na pożegnanie.

Znając latynoskie obietnice i uwielbienie dla terminowości, byłam na sto procent pewna, że o trzeciej żadnego bagażu mieć nie będę. Bardziej skłaniałam się ku myśli, że już nigdy go nie zobaczę. Niewiele się pomyliłam.

Od trzynastej do siedemnastej przewinęło się przez terminal z sześć czy siedem busów z Santiago. Żaden nie wiózł mojego plecaka. Od trzeciej pracownik firmy obiecywał mi kilka razy, że już następny na pewno będzie miał na pokładzie moją zgubę.
Ludzi w terminalu robiło się coraz mniej. Już właściwie nie przychodzili nowi. Pracownicy zaczynali składać krzesła. Wyglądało, że będą zamykać i że ostatni autobus już przyjechał. Słońce zaczynało się chylić ku zachodowi, a ja miałam przed sobą jeszcze blisko godzinę jazdy do miasteczka, w którym mieszkała Regina, mój host. Zaczynałam wątpić, że do niej dojadę. Zaczynałam się też martwić, że w David nie znajdę noclegu. Zbliżała się Wielkanoc i właśnie zaczęły się ferie. W samym mieście zaś istniały, wedle Internetu, jedynie dwa hostele i co najmniej pięć dzielnic zwanych zona roja, których turysta i nie tylko, powinien unikać.

Autbus którym miał przyjechać mój plecak

– Czy naprawdę mój plecak jedzie? – Zapytałam już niemal ze łzami w oczach starszego mężczyznę, który pomagał przy rozładunku bagaży. – Czy w ogóle jeszcze jakiś autobus z Santiago dziś tu zmierza? Wiem, że panów to nic nie obchodzi, ale ja zaczynam się martwić.

– Proszę się nie martwić. Jedzie ostatni autobus. Za pół godziny będzie. Pani plecak też.

Zrezygnowana czekałam, postanawiając, że niezależnie czy bagaż będzie czy nie i tak pojadę do Los Angeles de Gualaca. Tam czekała na mnie kobieta i wierzyłam, że w razie braku ubrań, coś się zawsze dla mnie znajdzie.

Z drżeniem serca spoglądałam na biały bus, który wtoczył się na miejsce parkingowe na niewielkim terminalu. Gdy tylko otwarł się bagażnik, odetchnęłam z ulgą, dostrzegając granat materiału z żarówiastymi wstawkami.

***

– Przepraszam. Mam tu taki adres i kierunek. Którym autobusem dojadę? – pytałam kierowców na dużym terminalu.

Informacji w takich miejscach brak, podobnie jak i kas biletowych. Po upewnieniu się u kilku osób, co do stanowiska autobusu i godziny odjazdu, stanęłam na miejscu. Godzina czekania. Niech będzie, choć wiedziałam, że na miejsce dojadę późno. Na wszelki wypadek upewniłam się jeszcze u dwóch osób czy na pewno ten autobus jedzie, gdzie chcę. Na pewno.

Podjechał chickenbus. Ucieszyłam się, bo w Panamie jeszcze nimi nie jeździłam.

– Wysadzi mnie pan na rogu w miasteczku, tam gdzie jest apteka? Pięć minut drogi od stacji benzynowej.

Kierowca podrapał się po głowie. Pokazałam mu kartkę ze szczegółami. – Nie bardzo wiem gdzie to. Ale tak. Wysadzę.

Rozsiadłam się wygodnie na siedzeniu szkolnego autobusu i odetchnęłam z ulgą. Czułam, że po ciężkim dniu już prawie jestem na miejscu.

– Dziewczyny, wy też jedziecie do Gualaca?

Potaknęły głową. Pokazałam im kartkę.

– A pokażecie mi, gdzie wysiąść, bo kierowca chyba nie za bardzo wie.

– Ale to nie ten autobus – wyszeptała jedna z dziewczyn, gdy wczytała się w szczegóły.

– Jak to nie ten – Prawie krzyknęłam. – Godzinę na niego czekałam. To czym ja teraz mam jechać i gdzie?

– Autobus do tej miejscowości jest na samej górze.

Dziewczęta wskazały kierunek. Nic z tego już nie rozumiałam. Los Angeles de Gualaca czy Gualaca.

Wyskoczyłam z pojazdu i biegiem ruszyłam w górę. Ostatni autobusik, który nosił napis Gualaca czekał na właściwym miejscu. Do niego jednak również czekała ogromna kolejka.

– Pojedziemy dopiero następnym – Uprzedziła mnie kobieta przede mną, którą dopytywałam o Gualacę.

O, nie. Dłużej nie będę czekać, stwierdziłam i zaczęłam się przepychać przez czekających, licząc na to, że nad zagubioną turystką każdy się zlituje. Gdy dopchałam się do busika, z błaganiem w głosie najpierw zapytałam kierowcy czy na pewno jedzie tam, gdzie muszę dotrzeć, a potem czy mnie jeszcze gdzieś wciśnie. Wcisnął. Trudno było mi się jednak rozstać z plecakiem, który próbował mi zabrać pomocnik kierowcy. W końcu po dziesiątkach obietnic, że na pewno spakuje go do bagażniku, pozwoliłam się pozbyć balastu.

Zrobiło się już całkowicie ciemno. Miałam tylko nadzieję, że moja couchsurferka będzie w domu, odbierze telefon i że będzie miła. Byłam wykończona i marzył mi się spokojny wieczór w sympatycznym towarzystwie. Miałam dość przeżyć jak na jeden dzień. Całe szczęście, że zapytałam dziewczyny o tę Gualacę, bo wylądowałabym zupełnie gdzie indziej i o tej porze już nigdzie bym nie dojechała. Kierowcy autobusów kończyli powoli swoją pracę.

– Tu jest róg z apteką – powiedział panamski conductor po niecałej godzinie jazdy.

– A gdyby się okazało, że nie znajdę mojej znajomej, że nie będzie na mnie czekać, to wraca pan jeszcze dziś do David – zapytałam, układając na wszelki wypadek plan B.

– Dziś już nie – odpowiedział z żalem.

Wysiadłam na placu głównym – na Parque Central znajduje się w niemal każdym mieście i miasteczku w Ameryce Środkowej. Był ciepły wieczór. Ludzie wylegli na ulice. Rozejrzałam się wokół. Nigdzie nie widziałam wysokiej blondynki. Gdyby była, nie trudno byłoby ją spostrzec. Zaczęłam krążyć po mieście. Znalazłam budkę telefoniczną. Numer nie odpowiadał. Ależ ja się zawsze muszę w coś wpakować, pomyślałam, po raz kolejny w tej podróży, zastanawiając się, czy na placu głównym bezpiecznie będzie się zdrzemnąć. Tu żadnych hosteli nie było. Liczyłam jednak, że w razie czego dobrzy ludzie nie pozwolą mi zginąć.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

6 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
kanoklik

No, no niezła historia. Niezłe masz tam przeboje. Ale co dalej, kiedy dalsza część opowieści ???

Aga

Fascynujące!

Anna

Ciebie zawsze dobrze się czyta 😉