Wulkan Santa Ana, jak również pobliski Itzalco należą do Parku Narodowego Wulkanów Cerro Verde, który obejmuje trzy wulkany. Zdobycie ich nie jest zbyt skomplikowane, a już na pewno nie długie. Dla tych jednak, którzy nie lubią specjalnie chodzić (a mam wrażenie, że Salwadorczycy właśnie za tą czynnością nie przepadają, podobnie jak i mieszkańcy pozostałych krajów Ameryki Środkowej) może okazać się, co nieco uciążliwe, bowiem niezależnie, który wulkan się wybierze: Santa Ana czy Itzalco, to trzeba jednego dnia zaliczyć dwa. Jak to? A tak, że autobus wiezie do miejsca startu wędrówki, czyli na wulkan Cerro Verde. Najpierw trzeba więc zejść z wulkanu Cerro Verde, a następnie wspiąć się na jeden z wybranych i pozostałych dwóch, następnie ponownie zejść z wybranego i znów wspiąć się na Cerro Verde. W obu przypadkach taka wędrówka zajmuje około 4 godzin (sprawni piechurzy potrzebują 2 – 2,5 godziny). Oczywiście na wulkany idzie się z obstawą policji turystycznej, dlatego wycieczki odbywają się zawsze o tej samej godzinie, czyli o 11.
Widok z wulkany na jezioro Coatepeque |
W Salvadorze, choć nie ma tłumów turystów, policja turystyczną działa niezwykle sprawnie (w sumie może właśnie, dlatego że nie ma zbyt wielu turystów). Można ich sobie zamówić indywidualnie do ochrony podczas niektórych wycieczek, które chce się zorganizować samemu. To nic nie kosztuje, oprócz poczęstunku, który wypada wziąć dla przemiłej obstawy.
Droga na szczyt |
Wulkany, jak również ruiny Majów Tazumal, postanowiłam już zwiedzić nie ze stolicy, ale z pobliskiej miejscowości Santa Ana, w miarę spokojnego miasta, w którym zamieszkałam w hostelu Casa Frolaz, prowadzonego przez sympatycznego Francisco, poznanego na couchsurfingu. Francisco wiele mi pomógł, doradzając nieustannie, co i gdzie mogę zobaczyć, gdzie nocować i jeść, i w ogóle jak spędzać czas w Salvadorze, by w mej pamięci pozostały tylko niezapomniane wrażenia. W dormitorium, w którym zamieszkałam, zresztą w dość nietypowym, bo znajdowały się w nim tylko trzy łóżka, spotkałam Krisa i Muriel. Z Muriel szybko się dogadałyśmy (po hiszpańsku oczywiście) i postanowiłyśmy najbliższe dwa dni spędzić na wspólnym zwiedzaniu. Moja nowa koleżanka w późniejszych planach miała wizytę w Gwatemali, a następnie w Meksyku. A ponieważ nasze plany meksykańskie okazały się zbieżne w czasie, wyklarowały się wspólne wojaży w tamte tereny.
Tazumal |
Póki co, wracając jedynie z dygresyjnych wojaży, muszę stwierdzić, że laguna rozłożyła mnie na łopatki. Trekking jak na moje umiejętności to był żaden, ale przecież nie zawsze chodzi o to, żeby się zmęczyć do nieprzytomności. Widok wynagrodził mi wszystko.
Przedostatni też raz w trakcie tej podróży wybrałam się do ruin Majów – Tazumal. Byłby ostatni raz, bo w sumie naoglądałam się ich już tyle, że do końca życia mi chyba wystarczy, ale będąc w Meksyku, nie mogę tak po prostu machnąć ręką na ruiny w Palenque. Tazumal – ładne…no cóż, nie będę się powtarzać ze słowami, których użyłam ostatnio do opisu ruin w San Andres.
Mało, że w ogóle przegapiłybyśmy z Muriel wejście główne. Tazumal, co w języku Majów zwanym K’iche’ oznacza: „miejsce, w którym zostały spalone ofiary”, są najważniejszymi i najlepiej zachowanymi ruinami w Salwadorze. Teren jednak niewielki i obejście go zajęło nam jakieś 15 minut, czyli mniej niż trwał dojazd w jedną stronę do miasteczka. Ale i tak nie planowałyśmy specjalnie długo tu zabawić, bowiem w sobotnie popołudnie „santaanański” (przymiotnik od Santa Ana – ma ktoś jakieś pomysły?) teatr obchodził swoje 103 urodziny i z tej to okazji trwały wydarzenia, obfitujące w tańce, hulanki i swawole, w których my, strudzone podróżniczki, postanowiłyśmy poszukać naszego kulturalnego odrodzenia, bowiem podczas podróży, nasze myśli wciąż zaprzątają tak przyziemne sprawy jak: gdzie spać i co zjeść (no i ja mam jeszcze jedno przyziemne myślenie, a właściwie życzenie: „i oby nie było tam pluskiew”).
Zacytowałabym tu ulubione powiedzenie o kulturze mojego przyjaciela Sikora, ale że nie wypada na forum, więc oznajmię tylko, że potrzebowałyśmy trochę „kultury” i to od razu takiej przez duże „K”. Popołudnie spędziłyśmy więc w teatrze, podziwiając kolorowe stroje tancerek i tancerzy, wijących się w rytm regionalnej muzyki, przysłuchując się koncertom, i podziwiając pokazy mody ślubnej. Kroczyłam po czerwonym dywanie, witały mnie odświętnie ubrane panie, także niemal zapomniałam, że mam na sobie zamiast eleganckiego stroju wytarte już spodnie turystyczne, a na nogach zamiast szpilek sandały trekkingowe (no dobra, z tymi szpilkami to przesadziłam, bo przecież wiadomo wszem wobec, że ze szpilkami to ja raczej jestem na bakier).
Katedra w Santa Ana |
Chyba jednak taka duża dawka kultury, po trzymiesięcznym odwyku mi, co nieco zaszkodziła. To jak z ćwiczeniami, po przerwie nie można od razu rzucić się na głęboką wodę i zabrać się za trening z ciężarami, z którymi ćwiczyło się na ostatnim, przed przerwą, treningu. Trzeba znów zaczynać powoli, stopniowo od najlżejszego kalibru. Tak było chyba z tą dzisiejszą kulturą. Zmęczyłam się i szybko wylądowałam w związku z tym w łóżku. Aczkolwiek muszę przyznać, że miło było, choć na chwilę otrzeć się o trochę inny świat, nie ten z pobrzeży miast i wiosek, gdzie kobiety piorą ręcznie w publicznych pralniach, a dzieci biegają brudne po ulicach, ale tam, gdzie inne panie, zakładają wyprane w pralniach chemicznych suknie, a dzieci w odprasowanych garniturkach, grzecznie trzymając się za ręce, kroczą krok w krok za swoimi rodzicami. Miło było choć na chwilę zmienić bajki, przyjrzeć się światu z tej drugiej strony środkowo-amerykańskiego lustra.
rzeczywiscie widok do pozazdroszczenia!!! Zresztą pozostałe też niezłe.
Coś ostatnio mało pisałaś o jedzeniu. Czy to dlatego, że Salwatorczycy jedza podobnie jak w Gwatemali? idem18
Na facebooku jest strona blogu i tam wrzucałam trochę zdjęć jedzenia :)Ale faktycznie bardzo podobnie jedzą. Wszędzie pupusy i tortille, więc specjalnie nie ma o czym pisać.
Na szczycie „santaanańskiego” wulkanu powinnaś była nakręcić sequel do „Miłość, szmaragd i krokodyl” – miłość (vide wulkan) była, szmaragd był, krokodyla, choćby dmuchanego, jakoś byś skołowała (jeszcze Ci Bożydar nie dał? Wszak nie chce Twojej zguby…)! Tazumal odurza! Wiem, to irracjonalne, ale wystarczy mi pokazać najbardziej zrujnowane ruiny ruin, a już mój ogon sam merda. Miło, że hołdujesz mojej maksymie a propos kultury przez duże… „CH”! Ciekawe, że na obchody okrągłej 103. rocznicy teatru dostałaś wejściówki – u nas na tego typu imprezy kolejki ustawiają się czasem miesiące przed; jest jeszcze w narodzie zapotrzebowanie na kulturę a nie tylko na kulturystykę. A budynek i wnętrze teatru tradycyjne? Scena, foyer, szatnia, budka suflera? A mieści się w jakimś nowoczesnym budynku czy zaadaptowali coś zabytkowego? PS Chwalić Bogów majańskich za to, że wymierająca sztuka epistolografii jeszcze… Czytaj więcej »
No, nie dopiero teraz?! Znaczy paloma. A skąd, bo wysłałam dwie. Coś mi sie zdaje, że nie tę z Gwatemali, bo z Gwate coś nie dochodzą. DO Bożydara żadna z trzech wysłanych z Gwatemali nie dotarła.
Z Tazumal wstawiłam te ruiny dla Ciebie, bo przecież byś mi nie darował, gdybym znów pominęła w zdjęciach ruiny 🙂
Teatr w bardzo ładnym budynku się mieści. Wszystko jak w normalnym teatrze. Wnętrze piękne. Mam zdjęcia, do wglądu już osobistego jakby co 🙂
Wejściówki?! Jakie wejściówki? Z buta weszłyśmy. Widocznie zapotrzebowanie na kulturę nie jest aż tak wielkie tutaj. Każdy z ulicy mógł wejść.
Kartka wysłana 5.03. – El Salvador z zapierającym dech wizerunkiem Cerro El Pital. Ja słaby z matmy, więc się walnąłem – szła jedenaście dni, ale to i tak nie istotne; aż mnie zatkało, że taki kawałek papieru z najdalszych zakątków wszechświata trafił dokładnie do mojej skrzynki. Toż to szok! Jeszcze raz dzięki – frajda niesamowita!
Siki, a ja Ci wysłałam z Tikal, z zapierającym dech w piersiach widokiem na Ruiny Majów. Ale naprawdę z Gwatemali coś nie chcą dojść. Ta z Salvadoru faktycznie szła króciutko.
Piękne miejsca… Muszę się tam kiedyś wybrać. Gratuluję spełniania marzeń!
Miejsca rzeczywiście są bardzo piękne. Polecam! 🙂