AZJA IRAN W DRODZE

Spotkania z irańską policją

O tym, że istnieje w Iranie policja religijna, która kontroluje przede wszystkim prowadzenie się kobiet, a więc to czy mają hidżab na głowie, czy rękaw bluzki nie jest zbyt krótki, a tunika na pewno sięga do kolan, zasłaniając pełne pokusy kobiece kształty, wiedziałam nim postawiłam na ziemi irańskiej pierwszy krok. Zastanawiałam się jednak jak to będzie wyglądało w rzeczywistości. Czy policja da nam turystom spokój czy jednak będzie nam sprawiać kłopoty?

Wazniak na posterunku

Spotkanie pierwsze – Teheran, lotnisko

W oczy rzuca się długość kolejki. No właśnie, kolejka jest wyjątkowo krótka. Zwykle do okienka przeznaczonego dla obcokrajowców, czeka tłum. W Iranie jest inaczej. Policjant bierze ode mnie paszport. Uśmiecha się przyjaźnie. Przygląda się pierwszej stronie. „Ile ma pani lat?” 34, odpowiadam, podciągając chustę, która cały czas zsuwa mi się z włosów. „Wygląda pani na 25”, stwierdza i szczerzy się figlarnie. Ha, komplemenciarz. „A ja ile mam lat według pani?”. Pytanie zaskakuje mnie. W końcu jestem na lotnisku i odpowiadam przed urzędnikiem państwowym. Dwadzieścia, odpowiadam tak na wszelki wypadek, chcąc sprawić mu przyjemność. Uśmiecha się jeszcze szczerzej. Wbija pieczątkę i życzy miłego pobytu. Czyżby tak miały wyglądać kontakty z irańską policją? Czy to tylko sztuczka, by na początku uśpić naszą czujność?

Spotkanie drugie – Bandar Kiya Shahr

Jest późno, a my wciąż nie mamy noclegu. W parku miejskim, w którym moglibyśmy się ewentualnie rozbić, trwa impreza na całego. W końcu Irańczycy obchodzą swój Nowy Rok. Jeździmy w kółko, szukając jakiejś szkoły, w której pozwolono by nam się przespać na podłodze. „Skąd jesteście?”, „Co tu robicie?, „Zapraszamy was do nas. Mamy mało miejsca, ale się zmieścimy”. To Paryo, młoda dziewczyna, całkiem nieźle mówiąca po angielsku, zatrzymuje się przy nas z rodzicami. Jedziemy do nich, ale jeszcze nim docieramy do domu, musimy obowiązkowo zaliczyć wizytę na posterunku policji. Bo niby trzeba dokumenty jakieś podpisać, pokazać paszporty, bo Irańczycy nie mogą tak po prostu gościć obcokrajowców.

Wizyta zaliczona, ale i tak zanim jeszcze wchodzimy do mieszkania, pojawia się dwóch mężczyzn. To policja, oznajmia ojciec rodziny. Pokażcie im paszporty. Znowu?, dziwię się, ale mimo nieufności, nie dyskutuję. Nie wiem jeszcze, jakie tu są zwyczaje. Mężczyźni nie wyglądają na gliniarzy, nawet nie machnęli nam przed nosem żadnym dokumentem. Nie ma jednak dyskusji. Wertują paszporty, gadają coś w farsi. W końcu opuszczają garaż, w którym rozpakowujemy nasze rowery. Zostaje po nich na posadzce torebeczka z marihuaną, którą znajduje po chwili nasz gospodarz. To wasze? Nie, nie nasze! Absolutnie!

Torebka wypadła przypadkiem? A może ktoś próbował nam ją podrzucić? Lepiej zmywajmy się stąd rano szybko.

Spotkanie trzecie – Chalandar

Nocleg? Szkoła? Rzucamy znane nam już słowa w farsi. Woźna przygląda nam się nieufnie. Nie bardzo wie, czego od niej chcemy. Pokazujemy kartkę z zeszytu zapisaną od lewej do prawej po persku. Jest na niej w skrócie opisana nasza historia. Potem idzie w ruch telefon. W Iranie każdy zna kogoś, kto zna kogoś, kto choć trochę mówi po angielsku. „Aha, potrzebujecie noclegu?” „Jedno z was jest chore?”. Woźna zaprasza do swojego mieszkanka. Siadamy na podłodze w dziecięcym pokoju. Za chwilę ląduje przed nami posrebrzana taca z pięcioma filiżankami, dzbanuszek z herbatą i cukiernica z kostkami cukru. Czekamy przez prawie dwie godziny. W tym czasie patrzę na białe ściany pokoju i na dziwaczne dekoracje, na przymocowane pod sufitem miśki i lalki. Wyglądają jak ukrzyżowane. I znów pojawia się policja. Znów sprawdzają dokumenty, wertują kartki, sprawdzają daty wiz, gdzieś dzwonią. Na ich nieszczęście wszystko się zgadza. Dopiero teraz możemy iść do mieszkania, w którym zorganizowano dla nas nocleg.

Spotkanie czwarte – Hije

Wyraźnie słychać, że ktoś gwiżdże. Kątem oka dostrzegam, machającą rękami postać. To chyba z posterunku policji nas wołają, sugeruję ekipie. Nie zatrzymujemy się jednak, mając nadzieję, że nie będzie im się chciało nas gonić. Jednak się chce. Zawracamy, eskortowani przez nich. Pod wiatr i pod górę, całe szczęście tylko kawałek. Na posterunku wita nas szef, każe podać paszporty i wydaje rozkaz podania „gościom” herbaty. Po chwili dostajemy też ciastka i cukierki. Nie zadajemy pytań w stylu, po co nas tu trzymacie czy ile to będzie trwało. Nie ma sensu. Czekamy cierpliwie na ciąg dalszy, bo taki niewątpliwie nastąpi i z całą pewnością będzie niezwykle ciekawy. A może nocleg na posterunku, w celi?! Byłby czad!

Na posterunku w Hije

Panowie przeglądają paszporty, coś spisują, robią adnotacje, czasem dopytają coś w farsi, a nam pozostaje zgadywać, o co im chodzi. W końcu każą podpisać się i zwracają dokumenty. W międzyczasie zjawiają się nowi policjanci, posterunkowi, pracownicy. Chcą nas pooglądać. W końcu taka atrakcja w Iranie, a z całą pewnością w takim małym Hije, nie trafia się często. Ktoś dzwoni i po chwili znów wyciągamy paszporty. Trzeba zrobić kopie. Znów nas o coś wypytują, znów dolewają herbaty. Po ponad godzinie przyjeżdża miejscowy magnat, u którego mamy zostać na noc.

Nie mijają dwie godziny, gdy policjanci stukają do drzwi domu naszego gospodarza. Znów paszporty?! Od tego oglądania znacie je już chyba na pamięć, chce się rzec. Nie ma jednak dyskusji. Paszporty muszą trafić na posterunek i można je odebrać rano przed wyjazdem. Czy na pewno je potrzebują a może chcą mieć pewność, że nigdzie się bez ich wiedzy z rana nie ruszymy?

Spotkanie piąte – Nyhabe

 „What your name?”. Przede mną stoi mundurowy. Rozpakowuję właśnie sakwy. Spoglądam na niego kątem oka. „Że co chcesz?” mówię po polsku. „What your name”. Na cholerę ci moje imię?! Nie wysilam się nawet na mówienie po angielsku, bo wiem, że to jego „what you name” to jest wszystko na co go stać. Udaję, że nie wiem, o co mu chodzi. Odwracam się i wracam do knajpki, w której robimy przerwę na obiad. Gliniarz nie daje jednak za wygraną, „What you name” tym razem zwraca się do reszty ekipy. Widać, że nie satysfakcjonują go nasze odpowiedzi. Bo jak tu zrozumieć choćby takie nazwisko Demianowicz?  „Pasport”!, pada w końcu moje ulubione hasło. Policjant zgarnia wszystkie i zapamiętale je kartkuje, przyglądając się z namaszczeniem każdej stronie. Tego, czego zdążyliśmy się już nauczyć w kontaktach z irańską policją, że nie należy sobie za bardzo zawracać nimi głowy. Niech przegląda, niech się głowi. My i tak finalnie będziemy musieli zrobić, co będą chcieli, ale zwykle długo im schodzi na myśleniu, czego od nas mogą chcieć. A po tych szczególnie było widać, że nie mają pojęcia i długo go mieć nie będą. Po chwili nad paszportami stoi już sześć osób. Dywagują, kombinują, gliniarz łapie się za głowę, gdzieś dzwoni. W końcu wymyślił. Mamy iść z wami? Dobrze, ale jak zjemy, odpowiadamy, wcale się nigdzie nie spiesząc.

Na posterunku nie robią problemów z oddaniem paszportów. Nie każą nas nigdzie zatrzymywać, ale zapewniają nam eskortę. Coś nowego. Może uciekniemy? A może się rozdzielimy i pojedziemy w cztery różne strony?, kombinujemy, zdając sobie sprawę, że z eskortą możemy zapomnieć o rozbijaniu się z namiotem. W towarzystwie dojeżdżamy do kolejnego miasta. Dalej przecież nie pojedziemy. Ściemnia się, a ich tak łatwo się nie pozbędziemy. Gliniarze każą nam jechać. Nie są zadowoleni z zadania, które zostało im przydzielone i chcą się nas jak najszybciej pozbyć. My zadowoleni też nie jesteśmy i stawiamy opór przed dalszym jechaniem. „Nocleg”, „szkoła”, powtarzamy jak zdarta płyta, uświadamiając im, że chcemy tu zostać.

Blokada radiowozu

Robi się zbiegowisko. Zwykle się robi, gdy tylko gdzieś zajeżdżamy, ale tego dnia jest ono wyjątkowe. Kilkudziesięciu mężczyzn, kilkanaście motorków. Wszyscy nas otoczyli, gapią się i debatują nad naszą sytuacją. Ktoś nawet proponuje nocleg u siebie w domu, ale policjant przegania go, próbując za wszelką cenę pozbyć się gapiów, na oczach których odbywa się cały cyrk. Normalny cyrk na kółkach…rowerowych. Mam wrażenie, że znalazłam się w jakimś abstrakcyjnym świecie: my robimy zakupy, policja chodzi i próbuje nas zagonić na rowery i pozbyć się z miasta, tłum gapiów cichaczem robi nam zdjęcia, komentując całe zajście, uzbrojeni mundurowi próbują ten tłum przegonić, a tłum nic sobie z tego nie robi, okazując brak posłuchu. Do tego dochodzi fakt, że nikt nie mówi po angielsku i wszyscy mówią do nas w farsi, czasem szybciej, czasem wolniej, mając nadzieję, że w końcu zrozumiemy. My jednak czekamy. Na to, kto kogo przetrzyma. W końcu policja odpuszcza, organizują nam nocleg w koranicznym przedszkolu, z którego rano uciekamy pod osłoną nocy (ale to już inna historia).

Spotkanie szóste – Sang Bast

Gliniarze na horyzoncie! Rzucam niespiesznie, będąc niemal pewna, że nas zatrzymają i wylegitymują. Mijamy ich uśmiechając się i kłaniając w pas. Pozdrawiają nas jedynie. Daleko jednak nie ujeżdżamy, bo w jednym z kół znów idzie dętka. Tuż koło radiowozu mieści się zadaszony przystanek autobusowy, idealny na łatanie, robienie kawy i odpoczynek od słońca. Przylezą tu jak nic, myślę, rozpalając ogień na kuchence. Przyłażą, ale zamiast prosić o paszporty przynoszą woreczek z owocami. Niebywałe! Tego jeszcze nie było.

Takiej bezinteresowności mundurowych nie można było nie wykorzystać. To może przechowają nam rowery przez dwa dni, zastanawiamy się. Nie chcemy wbijać się do Maszchadu, dużego miasta, na dwóch kółkach. A gdzie rowery będą bezpieczniejsze, jeśli nie na posterunku? Posterunku jednak jako takiego w Sang Bast nie ma, ale przechowalnię policja i tak nam w końcu znajduje. No przecież nie zostawia się potrzebujących turystów w potrzebie.

Spotkanie siódme – Shurak Maleki

Radiowóz mija mnie z impetem i gwałtownie hamuje na poboczu. Nim zatrzymuję się, zastanawiam się jak długo potrwa to tym razem, czy będziemy musieli jechać na posterunek, a może znów dostaniemy eskortę. Jeden policjant ruchem ręki nakazuje zjechać na pobocze. Nie odzywa się dopóki nie dołącza reszta ekipy. Gdy stoimy już wszyscy razem, podchodzi do drzwi samochodu i wyciąga z bocznej kieszeni aparat fotograficzny. „Akse”?, pyta, szczerząc się. („akse” czyli zdjęcie). O dziwo, nie proszą o paszporty.

Spotkanie ósme – Sarakhs

Chyba znaleźliśmy w końcu kopalnię uranu, żartujemy, gdy w przygranicznym mieście Sarakhs właściciel hostelu, w którym się zatrzymujemy, nie pozwala nam wyjść do miasta. „Co potrzebujecie? Ja wam zrobię zakupy. Wszystko załatwię.”, zapewnia. Z zapewnień niewiele sobie robimy, chcąc zobaczyć miasteczko i poszwendać się po sklepikach. „Chyba gliniarze na nas czekają”, rzucam w głąb sklepu z damskimi ubraniami. Dziewczyny robią zakupy, a ja siedzę na schodkach i obserwuję otoczenie, gdy koło mnie przystaje trzech elegancko ubranych mężczyzn. Najpierw zaglądają do sklepu, a potem cierpliwie czekają. „Jak nic tajniacy”, znów rzucam w głąb sklepu. Podchodzą do nas, gdy tylko dziewczyny opuszczają sklep. „Wracajcie do hotelu”. „Ale dlaczego”, dopytujemy. „Wracajcie do hotelu”. „Nie wolno jechać do miasta”. „Jest niebezpiecznie”. „Ale dlaczego?” Upieram się. Odpowiedź jest tylko jedna: „Police problem” i „Go hotel”. Jakiekolwiek próby rozmów skutkują powtarzanym automatycznie „go hotel”. Jedziemy w stronę hotelu odprowadzane spojrzeniami mężczyzn, którzy stoją na chodniku z założonymi rękami na piersiach i niczym ochroniarze, broniąc dostępu do centrum miasta.

Spotkanie dziewiąte – wciąż Sarakhs

Przy hotelu skręca droga w stronę granicy. Trzeba sprawdzić godziny jej otwarcia. Jedziemy, ale już drogę zajeżdża nam radiowóz, wyskakuje policjant i każe wracać do hotelu, powtarzając wciąż nieubłaganie, słowo „dangerous”. W końcu daje nam dziesięć minut. „Ten minutes and go hotel” powtarza. Sytuacja dziwnie się zagęszcza.

Spotkanie dziesiąte. Ostatnie – nadal Sarakhs

„A mówiłem, że zrobię zakupy. Prosiłam, żeby nie jechać do miasta” – W głosie właściciela hotelu słychać żal i jakby strach. Policja, problem, powtarza w kółko, pokazując na postawnego mężczyznę, który przy recepcji rozmawia władczym tonem przez telefon. „Paszport”, rzuca równie władczo do nas, gdy tylko kończy rozmowę. Ale o co chodzi, dopytujemy. A właściciel hotelu płaczliwym tonem powtarza „a nie mówiłem”, „przecież prosiłem” i każe dawać paszporty. Policjant nie chce z nami nawet rozmawiać. Wertuje dokumenty, dopytując hotelarza o szczegóły naszej podróży. Upewnia się czy my na pewno już stąd wyjeżdżamy, czy przypadkiem właśnie dopiero nie wjechaliśmy do kraju. Zapewniamy, że wyjeżdżamy. I tak jest jednak nieprzyjemnie. Policjant jest gburowaty i zaczyna szukać czegoś, czego mógłby się przyczepić. Przyczepia się, bo jedno z nas jest w Iranie po raz drugi. Poprzedni pobyt przedłużony o dwa dni, stwierdza. Jest problem. Ale wcale nie ma problemu tłumaczymy. Facet jest jednak wściekły. Znów gdzieś dzwoni, krzyczy na hotelarza, a ten z pretensjami w głosie znów wylewa na nas gorzkie żale. W końcu dostajemy paszporty do ręki. Wszystko tak, jak gwałtownie się zaczęło, tak nagle się skończyło.

Pozostała ulga, że następnego dnia będę już w Turkmenistanie, choć to wcale nie gwarantowało mniejszych problemów z policją.

3 2 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

14 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Monika

Hm… no z takich opowieści trudno wywnioskować, żeby to był przyjazny kraj. Myślisz, że to, że byliście grupą miało wpływ na to jak was traktowali?

Qmoh w podróży via Facebook

Jak nic wydadzą teraz 200-stronicowy podręcznik dla policjantów pt. „Cykliści. Instrukcja obsługi.” 🙂
P.S. Czytając uśmiechałem się trochę pod nosem do swoich wspomnień, bo Twoje spotkania z irańską policją przypomniały mi przygody, jakie miałem w Dijon z Police Municipale. Przy wszystkich różnicach i większym poczuciu bezpieczeństwa, bo to przeca EU, to stopień upierdliwości bardzo podobny.

Ale swiat jest piekny via Facebook

W ciągu kilku dni w górach Czeczenii miałam mniej więcej tyle przesłuchań co Ty, wiec Iran jest taki zły:)

Zanette Van Dyck via Facebook

Odbiera mowa jak sie to czyta….pewnie po paru „spotkaniach” juz nie zwracalas wiekszej uwagi na policje. Czy pojechalabys znowu do Iranu po tych doswiadczeniach czy masz dosyc? Pozdrawiam serdeczenie:)

Monika Marcinkowska via Facebook

Może to temat na wpis? Moje XXX spotkań z irańską policją 😀 😀 😀
liczyłaś ile ich było?

Jolanta Szproncel via Facebook

Fajne, mimo, że czasami …

Krzysiek Wystrach via Facebook

A ja myślałem, że to w Wenezueli jest wyjątkowo śmiesznie

Łukasz Andrzej Bielecki via Facebook

Trochę jak czeski film z tym pokazywaniem paszportów. 😛

FilipinkA

A wszyscy narzekają na naszą policję a tu proszę gdzie indziej są bardziej upierdliwi 🙂

mocnerowery

Co kraj to obyczaj… Czasami nasze nie jest takie złe za jakie uważamy wystarczy, że poznamy coś co jest znacznie gorsze.

Marino

Bez przesady. Skoro autorka wiedziała o funkcjonowaniu policji obyczajowej w Iranie, więc niech nie wylewa gorzkich żali. Nakładanie kalki europejskich standardów na taki kraj jest pozbawione sensu. Na przyszłość polecam podróż rowerem po Korei Północnej.

Mirek

Irańczycy są niezwykli. Gruzini i Irańczycy – dwie najbardziej przyjacielskie nacje, najbardziej serdeczni ludzie jakich w życiu spotkałem. Później Europa wschodnia – Rumuni, Mołdawianie, Ukraińcy i Białorusini. Muszę kiedyś to opisać u siebie 😉

yxv

a jak was póścili