Puma!!!, wrzasnęłam, ile pary w płucach. Chyba oszaleję, zwariuję ze szczęścia! Nie, nie zobaczyłam jej. Jeszcze nie. Na razie tylko przeczytałam, że w Torres del Paine puma żyje. Wprawdzie nie moja ukochana czarna, ale ujrzenie w warunkach naturalnych jakiejkolwiek byłoby spełnieniem dziecięcego marzenia.. – Tym razem musi się udać. – rzekłam z przekonaniem do męża.
Nie udało mi się w Hondurasie, nie udało się w Kostaryce, ale Chile nie przepuszczę. Gdzieś pod skórą, w najcieńszej jej warstwie czułam, że tu po prostu muszę ją spotkać, że ją zobaczę, że stanę z nią oko w oko, że poczuję jej zapach. Po prostu to musi stać się tu, w Torres del Paine.
– Widziałeś kiedyś pumę? – Zapytałam guardaparque, przez Amerykanów zwanego rangersem, a przeze mnie mniej dumnie strażnikiem parku.
Siedziałam w chatce strażników. Grzałam się przy piecu, siorbiąc przez bombillę yerba mate, którą Chacho, co chwilę zaparzał od nowa, podając po kolei każdemu z obecnych na tej niewielkiej – trzy na trzy metry – powierzchni.
Oprócz mnie, na plastikowym krzesełku siedział Święty Mikołaj. Tak, we własnej osobie. Stwierdził, że do świąt jeszcze daleko, więc mógł sobie pozwolić na wędrowanie po Torres. Z prezentami zdążę, mówił Jeff, bo tak naprawdę się nazywał. Miał ponad sześćdziesiąt lat i twierdził, że już w drodze zdążył rozdać jeden prezent.
– Na polu namiotowym w Perros zostawiłem strażnikom swoje skarpetki. Powiesiłem do suszenia nad piecem i zapomniałem. – Zaśmiał się.
– Chyba już ze dwa prezenty rozdałeś, a nie jeden – podpowiedziałam, a Mikołaj alias Jeff spojrzał na mnie podejrzliwie. – Słyszałam, że w drodze na przełęcz dałeś komuś bandaż elastyczny.
Jeff roześmiał się. – Faktycznie! – Zapomniałem o tym. – Jakieś Chilijce coś stało się z nogą. Poratowałem ją bandażem, bo nic innego mi nie zostało. – Wytłumaczył pozostałym.
– Ja nie jestem Mikołajem, ale też rozdałem mnóstwo prezentów – Wtrącił Stephan, drugi sześćdziesięciolatek, starej daty wspinacz z Anglii.
– To ja też chcę! – Na prezenty zawsze byłam łasa.
Trzech rangersów z oczekiwaniem wpatrywało się we wspinacza. Ten zamaszystym ruchem, z zawadiackim uśmiechem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki blister tabletek. – Oto i on! – Wykrzyknął radośnie– Ibuprofen!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Niezły Mikołaj, co to wszystkich po drodze szprycuje tabletkami.
Jeff pochodzi z Walii i już piąty raz jest w Torres del Paine. Pumy jednak nie widział. Za to reszta tak. Znaczy strażnicy, guardaparques czy rangersi jak kto woli. Kristofer w parku pracuje już dziesięć lat, to jego dziewiąty sezon w Campamento. A sezon turystyczny trwa od listopada do marca na szlaku „O” i do kwietnia na szlaku „W”. Kristofer stacjonuje jednak głównie w Campamento Paso, jednym z trzech darmowych pól namiotowych w parku. Tym zaraz za przełęczą, najbardziej wietrzną i chyba najzimniejszą częścią parku. W Campamento Paso nie ma nic, a właściwie niewiele jest. Jest buda z dziurą, pełniąca funkcję toalety i dwie umywalki na zewnątrz z wodą bieżącą wprost z górskiego strumienia. I szopa, otwarta z jednej strony, sklecona z falistej blachy. Na tyle, by osłonić nieco od porywistego i przeszywającego wiatru. Tam można odpalić gaz i zagotować wodę na herbatę i makaron z soją. I pogadać z innymi wędrowcami i razem z nimi potrząść się z zimna lub rozgrzać naparstkiem Absynthu, którym ktoś poczęstuje. Jest tu też kilkanaście miejsc na namioty i ławeczka w punkcie widokowym na lodowiec. No i chatka strażników, w której jest ciepło i jest normalna łazienka i toaleta.
– Anita! – Wrzasnął Ludvik przez okno, przyuważając jak wychodzę z szopy z dziurą. – Nie chodź tam, przychodź do nas, tu wygodniej ci będzie.
Ja to jednak zawsze potrafię się urządzić, pomyślałam uśmiechając się do samej siebie.
Ludvik jako strażnik pracuje w Torres trzeci sezon. Chacho, ten od yerba mate, dopiero pierwszy. Każdego dnia jeden zostaje na miejscu, by prowadzić rejestr przechodzących przez przełęcz i zatrzymujących się na kempingu, drugi wspina się na przełęcz, a trzeci wędruje w dół rzeki. Pilnują porządku na szlaku. A potem siedzą w ciepełku, grzejąc się przy piecu, popijając yerbę, prowadzą życie towarzyskie z nowo przybyłymi, którzy odważą się do nich do chatki zajrzeć. Nie mają łatwej pracy w takich warunkach, ale nie narzekają.
I tak, najtrudniej, moim zdaniem, ma chyba Esteban, z kempingu Perros. Każdego dnia, przez kolejnych jedenaście z rzędu (potem ma cztery dni przerwy), musi wspinać się w śnieżycy, wichrze, czasem osiągającym prędkość 100-120 km/h na Przełęcz Gardnera, punkt, który na turystycznej mapie parku zaznaczony jest jako najbardziej wietrzny.
– Wolę wspinać się w taką pogodę niż w słońcu – stwierdził, gdy w wichurze, opatulani śniegiem i owiewani wiatrem, ucięliśmy sobie pogawędkę na zimowym szlaku. – Mniej się tu męczę.
Było to widać, bo pomykał w tych trudnych, niemal wysokogórskich warunkach (choć wysokość nie była wielka) niczym młoda kozica, zajmując co jakiś czas odpowiednie miejsce z widokiem na cały szlak, rozglądając się na boki, sprawdzając czy wszywko jest w porządku, czy ktoś z turystów nie potrzebuje pomocy. Pumę widział, a jakże!
Pumę widział też, i to nie raz, a razy kilka, Kristofer.
– Naprawdę?! Nie żartujesz? – Pytałam podekscytowana. – Gdzie?
Chłopak wygrzebał z kieszeni telefon i zaczął coś na nim przeglądać. – Spójrz! – Podał mi aparat. Na zdjęciu, wprawdzie nieco rozmazanym, widniał piękny wielki kot. – Ale to nie tu. W Paso jest trudno. Najłatwiej je spotkać w okolicy Laguna Amarga. Raz też widziano ją w Campamento Grey – zdradził. – Jeśli chcesz ją spotkać, to szukaj tam. – Poradził.
– Wszyscy mi mówią, że bardzo trudno spotkać dużego kota.
– Nieprawda – Żachnął się Kristofer. – Tu to dość łatwe.
Aż policzki zapłonęły mi z wrażenia i momentalnie zrobiło się ciepło. Skoro łatwe, to na pewno ją spotkam.
Przez następne dni wypatrywałam jej starannie. Zatrzymywałam się co jakiś czas, przy okazji czekając na mojego męża, i rozglądałam po okolicy, próbując wypatrzyć gdzieś zwinne kocie ruchy. Nie liczyłam na to, że stanie mi na drodze, ale chociaż na to, że przebiegnie gdzieś choćby kilkanaście metrów ode mnie. Czasami zatrzymywałam się gwałtownie i zaciągałam powietrzem.
– Czuję zwierza – Szeptałam wówczas do Małżonka, nakazując mu zachowanie ciszy. – To lis. – odpowiadał, lekceważąc dawane przeze mnie znaki i stukając się w czoło. – Wcale nie! To na pewno kot. Poznaję po zapachu – Obruszałam się i ruszałam dalej.
W okolicach Grey wcale kota nie spotkałam. Nadzieja zaczęła gasnąć. Dopytywałam kolejnych strażników, na kolejnych postojach. Jedni widzieli, inni nie. Większość jednak widziała. A we mnie rosła frustracja tym, że ja wciąż nie mogę jej spotkać. Ostatniego dnia, gdy powłócząc nogami, przemierzaliśmy ostatnie pięć kilometrów do Laguna Amarga wiedziałam, że i tym razem jednak nic z tego.
– A panie widziały pumę? – Zapytałam strażniczki, siedzące na wejściu parku.
Obie potaknęły głowami.
– Naprawdę?! – Nie dało się nie słyszeć żałości w moim głosie. – A ja nie widziałam.
– Bo one raczej są tutaj. Na trasie trudno je spotkać. Jest tu, w Laguna Amarga taki szlak, dwie godziny stąd, gdzie żyją i gdzie często można je spotkać.
Spojrzałam na zegarek. Do odjazdu autobusu było znacznie mniej niż dwie godziny. Nie zdążę, szepnęłam do siebie rozżalona. No nic. Następnym razem. W końcu do trzech razy sztuka.
W głowie zaświtał mi jednak pomysł. – A co trzeba zrobić, jakie warunki spełnić, żeby zostać strażnikiem w parku?
Strażniczki zamyśliły się. – Przede wszystkim trzeba kochać naturę i Torres del Paine. – odpowiedziały zgodnie.
– Jakieś kursy, szkolenia?
– Ze cztery dni takich ogólnych i tyle – Strażniczka wzruszyła ramionami.
– Czyli ja jako obcokrajowiec mogłabym zostać rangersem? Spojrzały na siebie.
– Raczej tak. – Znów odpowiedziały zgodnie.
– Aha… – wyszeptałam z błyskiem w oku.
Mąż spojrzał na mnie z podejrzliwością. Tym spojrzeniem, które mówiło: „nie wiem co knujesz, ale przestań”.
Potwierdzam, nie ma czarnych pum… Prosze przekazać info dalej 😉 http://dinoanimals.pl/zwierzeta/czarna-pantera-mity-i-fakty/
my mamy w kuchni 🙂 NIE MA CZARNYCH PUM…. jedynie „albinosy” jak już.. jaguary, pantery, leopard- czyli duże koty! nie wypisujcie głupot..
Yerba Mate! Moje ulubione zioło! Na ZDROWIE !
Puma jest u mnie w lesie :pNie trzeba daleko szukać 🙂 W ogóle puma-gwałciciel, bo dwie mityczne postacie mojego lasu połączyły się w spółkę.
Są tylko różowe. :p Kilka lat temu mieliśmy ogromne szczęście stanąć twarzą w twarz właśnie z pumą, nie różową, i było coś, czego nigdy nie zapomnimy. Było to w Boliwijskiej dżungli i po przeanalizowaniu sytuacji, doszliśmy do wniosku, że chyba mieliśmy sporo szczęścia… że nie zostaliśmy zaatakowani. Najpierw pojawiła się jakieś 10m od nas i po dobrym przypatrzeniu się zniknęła. Jakieś 2 minuty później przypadkowo wbiegliśmy niemalże na nią (jakieś 5m od nas), gdy nasz przewodnik, który wcześniej zniknął, by coś przynieść, zaczął krzyczeć i wołać nas rozpaczliwie. Była to na tyle niedogodna sytuacja, bo z jednej strony my, a z drugiej przewodnik – zwyczajnie została owa puma przez nas otoczona. Bardzo niebezpieczna sytuacja! Na szczęście po krótkiej chwili (wydawało się wiecznością), odskoczyła w bok i zniknęła. Okazało się, że była ona bliska zaatakowania naszego przewodnika.… Czytaj więcej »
W Chile w Torres na przykład puma zaatakowała człowieka, ale po pierwsze była z małymi, a po drugie mężczyzna sie odwrócił i próbował uciekać.
Ale mam nadzieję, że i moje marzenie się spełni 🙂