– O, nie! Co to za miejsce?! – wykrzyknęłam i o mało nie spadłam z krzesła na widok fotografii, która powaliła mnie prawie na kolana. – To na pewno fotoszop! Przecież to niemożliwe, by to miejsce istniało naprawdę. Poprzysięgłam sobie, że kiedyś to sprawdzę.
6 lat później…
Mam gulę w gardle i dreszcze. Nie, to nie angina, tylko podekscytowanie, że w końcu tu dotarłam. TU do miejsca, o którym śniłam od dawna i którego ujrzenie wydawało mi się zawsze tak odległe. Miałam tylko nadzieję, że to faktycznie nie była robota „foto szopa”.
Dojechałam do budki „strażniczej” przy wjeździe na parking, żeby wnieść opłatę za wejście do kanionu i zablokowałam wjazd, nie mogąc się zdecydować czy wjechać tu czy jechać do drugiego kanionu.
– To jak Pani myśli? – pytam postawną Indiankę z plemienia Navajo. Bo Kanion Antylopy właśnie na ich terenie leży. – Bo tu macie napisane, że najlepsza pora na wyższy kanion (Upper Antelope) to godziny dopiero od 10. To może ja zaczekam?
Nie mogłam się zdecydować. Całe szczęście byłam w Ameryce i nie musiałam się martwić, że ktoś z samochodu czekającego za mną zacznie trąbić lub co gorsze nagle wyskoczy z krzykiem, że nie jestem na spacerach i że zastanawiać to się trzeba było wcześniej. Wszyscy grzecznie czekali na swoją kolej.
– No to może pojadę do niższego? Który lepszy? – Nie dawałam dziewczynie spokoju.
– Możesz jechać do niższego. Też jest fajny.
Wciąż niezdecydowana zawróciłam. Było po ósmej rano. Chciałam jeszcze tego dnia dojechać do Wielkiego Kanionu, ale stwierdziłam, że przecież nie ucieknie, jeśli zdecyduję się zostać tutaj dłużej. Na Kanion Antylopy czekałam tyle lat i on był dla mnie najważniejszy. Pojechałam szukać tego „niższego”, cały czas kombinując, że chyba jednak zdecyduję się na odwiedzenie obydwu. Wydatek duży, ale… musiałam. W końcu marzenia nie mają ceny, a poza tym robiłam to w imię nauki, aby udowodnić, że to nie robota fotoszopa.
Oczywiście zabłądziłam szukając niższego kanionu. Wiem, że to mało prawdopodobne i prawie niemożliwe, zwłaszcza że wjazd do tego drugiego był niemal naprzeciwko tego pierwszego, ale ja i tak go szukałam z dobre 15 minut. Na swoje usprawiedliwienie mogę napisać, że nie tylko ja go szukałam, bo spotkałam parę, która tak jak i ja jeździła w tę i z powrotem, tą samą drogą, wypatrując znaku informującego o wjeździe. Jak się później okazało znak skrętu do Lower Antelope był, ale widoczny jedynie z jednej strony (akurat nie z tej, od której ja wjeżdżałam). Znalazłam go dopiero później, bo gdy tak jeździłam, to stwierdziłam, że szkoda czasu na błądzenie i wracam do tego „wyższego”, a potem zobaczę, co dalej. Wróciłam prawie na czas rozpoczęcia wycieczki, bo niestety wejście tylko i wyłącznie z przewodnikiem, chyba że jesteś fotografem i zapłacisz kupę kasy wtedy możesz wejść i spędzić w kanionie trochę czasu sam.
Podchodzę do stolika, gdzie siedzi grupka Indian – przewodników. Wciąż nie do końca zdecydowana zaczynam dopytywać o te lepsze i gorsze godziny odwiedzin (te gorsze są tańsze).
– Mało kto o tym wie – mówi jedna z Indianek pobierających opłatę – ale o tej porze roku godziny nie mają znaczenia. Słynne słupy świetlne i tak są w czerwcu i lipcu najlepsze. Dziś możesz iść i o 9, mniej zapłacisz, a zobaczysz to samo.
Aż mnie zatknęło przez tę uczciwość, bo przecież mogli mi powiedzieć, że doznania są o niebo lepsze i zarobić te 15 dolarów więcej, bo ja bym zaczekała. A tu taka uczciwość! No to wsiadłam na pakę terenowego samochodu i w grupie ośmiu osób ruszyliśmy.
Potem dziękowałam, że jednak na tę godzinę się zdecydowałam, bo byliśmy jedną z pierwszych grup, co dawało nam możliwość przebywania w niemal jeszcze pustym kanionie.
A może by się tak tu zgubić i zostać trochę dłużej?, pomyślałam. A jak już pomyślałam, tak zrobiłam. Szłam korytarzami nie bacząc na to, gdzie jest mój przewodnik. Mijały mnie kolejne grupy, a ja nie mogłam oderwać wzroku od ścian kanionu, który mienił się różnymi odcieniami czerwieni i hipnotyzował przybierając wciąż to nowe kształty. Miałam wrażenie, że naprawdę znalazłam się w jakimś programie graficznym, w którym na bieżąco kreowana jest rzeczywistość. Wystarczyło, że przesunęłam się o kilka milimetrów w inną stronę, że odwróciłam wzrok o kilka cali, a moim oczom ukazywał się całkiem nowy obraz. Wpadające gdzieniegdzie promienia słońca dodawały całości magii i nierealności. Na ziemię sprowadzali jedynie hałasujący turyści.
Doczepiłam się do jakiejś nowej grupy, gdzie przewodniczka całkiem rzeczowo opowiadała o kanionie, a przede wszystkim zawodowo doradzała jak i gdzie zrobić zdjęcie. Próbowałam więc udawać, że jestem z jej grupy, żeby i mi kilku wskazówek udzieliła, ale szybko się zorientowała, że jestem kłamczuchą. Widząc jednak moje zafascynowanie miejscem, nie kryła przede mną tajemnic fotografii w kanionie. Szliśmy długo, bo mimo że powinniśmy przesuwać się grupami płynnie, to wciąż inne musiały nas omijać. Byłam w połowie kanionu, gdy dojrzałam ludzi z mojej grupy. Wracali już do samochodów. W pewnej odległości zobaczyłam czerwoną kurtkę mojego przewodnika i szybko kucnęłam, chowając się za pierwszą lepsza osobę tak, by mnie nie wyhaczył i nie kazał wracać z nimi. Nie miałam takiego zamiaru, zwłaszcza, że nie przemierzyłam jeszcze całego wąwozu.
Przeszedł. Odetchnęłam z ulgą. Wiedziałam jednak, że przecież i tak się doliczy, że kogoś mu brakuje. No, chyba że ma takie problemy z matematyką jak ja z orientacją w terenie. Niestety nie miał. Po 10 minutach poczułam stuknięcie w ramię.
– Chyba się zgubiłaś? – usłyszałam.
Wyszczerzyłam się do chłopaka, licząc że pozwoli mi jednak zostać jeszcze w kanionie. Zaczęłam rozważać czy zacząć udawać, że nic nie rozumiem po angielsku i że nie wiem o co mu chodzi czy przekonać, że jakoś sobie poradzę i dotrę z powrotem sama.
– Ja ją zabiorę z moją grupą – wtrąciła się przewodniczka i amatorka fotografii, która zdradzała nam jej tajniki, zanim zdążyłam otworzyć usta.
Zostałam i z wdzięcznością uśmiechnęłam się to sympatycznej Indianki, by znów ruszyć w głąb kanionu z głową zadartą ku górze i obserwować grę świateł i cieni na „ciele antylopy”. Wiedziałam, że po tym, co tu zobaczyłam, jeśli nie pójdę do drugiego kanionu, to będę tego długo żałować.
– Dziś powodzi nie będzie, więc nie musicie się obawiać – poinformował indiański przewodnik, który wygląda jakby miał 16 lat. Chwilę wcześniej sprawdzał dowody osobiste tajlandzkiej parze, która wyglądała jakby miała 13. Wszyscy byli po 25 roku życia.
Jakiej powodzi, myślałam przerażona. To tu tak niebezpiecznie i oni wycieczki zabierają? Przewodnik coś tam gadał o szybkich i nagłych zalaniach, ale rozumiałam oczywiście z tego trochę ponad połowę. Dlatego chwilę później w ogóle przestałam go słuchać, stwierdzając, że doczytam sobie w Internecie. Najważniejsze to zrobić dobre zdjęcie. O to niestety było trudno. Nie miałam ani statywu ani porządnej lampy ani wyjątkowo jasnego obiektywu. Jakoś sobie radziłam, ale próby otrzymania zdjęcia ze mną na tle kanionu od innych osób, kończyły się niemal każdorazowo fiaskiem. Moja twarz niepodobna była do niczego.
Przewodnik z Lower Antelope jak się okazało w sumie niewiele miał do opowiadania. Pokazywał nam najważniejsze fragmenty, nakreślając, co dana skała przedstawia, co przypomina i jak się nazywa. Faktycznie gdzie nie gdzie można było dojrzeć twarz czy jakieś zwierzę, ale nawet bez doszukiwania się szczególnych znaków kanion olśniewał. Tym byłam chyba nawet bardziej oczarowana niż pierwszym. Tu wpadało więcej światła. Niestety tu też już nie mogłam się zawieruszyć. Szczelina, którą się prześlizgiwaliśmy była za wąska, żeby się w niej schować lub żeby przepuszczać kolejne grupy. Ale całe szczęście nasz przewodnik przeistoczył się w fotografa i każdej parze z osobna robił zdjęcia w konkretnym miejscu. Czasem trwało to na tyle długo, że mogłam nacieszyć oczy widokami. Od czasu do czasu tylko przyspieszaliśmy, bo kolejna grupa schodziła do kanionu, ale ogólnie wycieczka, która miała trwać godzinę, trwała ponad półtorej. Choć przyznaję, ze ja mogłabym tam zostać na cały dzień.
Dopiero później wyczytałam, że dno kanionu jest kamieniste, ale wysypywane jest piaskiem na potrzeby turystów i że czasami opady, a przez to powodzie są tak długotrwałe, że park jest zamykany nawet na kilka miesięcy. Dopiero jak poczytałam zrozumiałam, dlaczego przewodnik zapewniał, że powodzi nie będzie i że nie musimy się obawiać. Podczas gwałtownych opadów woda nie wsiąka, a spływa po kamienistym dnie wprost do pobliskiego jeziora. Raz jej nurt (w 1997 roku) porwał ze sobą jedenaścioro turystów. Tak to też bywa, że wszystko, co piękne zwykle jest niebezpieczne.
Opuszczałam Page z uśmiechem na ustach, choć wiedziałam, że czeka mnie długa droga do Wielkiego Kanionu, trekking, a potem jeszcze ponad godzinna jazda do miejsca noclegu we Flagstaff. Godzina była jednak taka, że znając własne umiejętności rajdowe, nie wierzyłam, iż zdołam to wszystko zrobić w ciągu jednego dnia. Tym bardziej, że nawigacja nie przewidywała remontu drogi, a ja nie za bardzo znałam amerykańskie oznaczenie na taką okazję stawiane. Tam, gdzie kończy się droga, zaczyna się przygoda – tak słyszałam. U mnie jednak tam gdzie kończy się droga, zaczynają się problemy z czasem, który zaczyna kurczyć się wskutek błądzenia i szukania właściwych dróg. Tego dnia nic nie miało jednak znaczenia i nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Byłam szczęśliwa. Bo przekonałam się, że nie wszystko, co piękne musi być wykreowane przez programy graficzne.
Road Trip USA Kalifornia, Utah, Nevada, Arizona
[justified_image_grid preset=4 ids=2802,2803,2805,2804,2806 thumbs_spacing=4 row_height=400 height_deviation=250 max_rows=4]