AMERYKA PÓŁNOCNA USA W DRODZE

Wielki Kanion -rozmiar ma znaczenie

slider-kanion

Moja nieumiejętność podejmowania decyzji kiedyś źle się dla mnie skończy, pomyślałam. Jak nic sprowadzi na mnie kłopoty. No, ale co ja poradzę, że z podejmowaniem decyzji mam duży problem? Zjeść kurczaka czy indyka. Nie, może jednak indyka, bo jest zdrowszy niż nafaszerowany antybiotykami kurczak, ale nad indykami się z kolei znęcają, a kurczak poza tym ma mniej kalorii… to może jednak zjeść rybę, ale którą? Ta ma za dużo rtęci, a te karmią sztucznie, ale jest dobra…no szlag by to trafił! I wcale w tym poście wbrew pierwszym oczekiwaniom nie będzie o jedzeniu, a o Wielkim Kanionie. Jechać czy nie jechać – oto jest pytanie.

Ale nie czy jechać w ogóle, bo to sprawa oczywista, ale czy jechać akurat teraz, o tej porze? W planach miałam z rana Kanion Antylopy, a potem szybka jazda do Wielkiego Kanionu, tam trekking i półtoragodzinna jazda do Flagstaff, gdzie miałam zarezerwowane łóżko w dormitorium w jedynym w okolicach hostelu. Plan jednak nie obejmował przebudowy drogi i objazdu oraz zwiedzania z rana dwóch kanionów. Tak to właśnie jest z planowaniem. Rzadko się udaje realizacja planu, no chyba że jedzie się z biurem turystycznym, który przerwę na toaletę ma nawet wliczoną w harmonogram, po dwie minuty dla każdego z osobna i jeżeli za długo wciągasz z powrotem spodnie – nie jedziesz dalej.

ooh-ahh-point

kanion-zejscie

Ale nie po to z nie jeżdżę biurem turystycznym, żeby teraz gonić na własnej samodzielnej wycieczce z wywieszonym jęzorem jakbym wykupiła podróż przez Amerykę Południową i Środkową w 14 dni (w Hondurasie spotkałam taką wycieczkę z Polski! O, zgrozo!) Mimo wszystko wewnętrzna, podświadoma potrzeba realizacji wszystkiego, co zamierzone, nie pozwalała mi odpuścić. No może jednak zdążę. W ostatniej chwili skręciłam w prawo i wjechałam w drogę prowadzącą do Wielkiego Kanionu. Była trzecia. Naiwnie wierzyłam, że po tych krętych drogach w godzinkę, co najwyżej uda mi się dojechać do bram parku, udać się na trekking, a potem wsiąść do samochodu i w kolejne 1,5 godziny, (a w moim przypadku, co najmniej dwie) dojechać do hostelu.

kanion-szlak

Silą umysłu próbowałam jakoś skrócić czas dojazdu lub chociaż trochę wstrzymać wskazówki zegara, które nieubłaganie i z uporem parły do przodu. W oddali dojrzałam znak. Dałam po hamulcach. Na poboczu, kawałek od drogi tkwiły stoiska z indiańską sztuką użytkową i biżuterią. Fakt, że stoiska świeciły pustkami i były mocno przerzedzone oznaczał tylko jedno: jest za późno, żeby się pchać do parku skoro spać tam nie będę.

Stoiska jednak to nie było wszystko. Nie stały one od tak sobie pośrodku trasy. Umieściły się obok kanionu, zwanego Małym Kolorado. Zastanowiło mnie, jakie wrażenie zrobi na mnie Wielki Kanion skoro już ten mały był imponujący.

Znajdowałam się mniej więcej w połowie drogi od wielkiego.

– Przepraszam pana – rzekłam do starszego Indianina, który w rogu swojego stoiska nawlekał kolorowe kamyki na rzemyki. – Wie pan może, do której jest park otwarty?

– Chyba do 18, może 19 – odpowiedział, nawet na mnie nie spojrzawszy. Najwyraźniej od razu wyczuł, że nie jestem potencjalną klientką.

– A myśli pan, że opłaca mi się tam jeszcze jechać? Bo chciałabym trekking zrobić trasą South Kaibab i nie wiem czy zdążę.

Indianin spojrzał na mnie i pewnie pomyślał: „Co za idiotka”. Właściwie to sama tak pomyślałam o sobie, ale że nie potrafiłam czasowo się zorganizować, potrzebowałam czyjejś rady.

– A i ja jeszcze potem musze jechać do Flagstaff, bo tam mam nocleg – dodałam szybko, gdy Indianin wciąż ważył słowa.

– Mogę w razie czego jutro wrócić? – zasugerowałam, dając do zrozumienia, że raczej nie odpuszczę, jeśli mi czegoś nie podpowie.

– No to ja bym od razu jechał do Flagstaff i przyjechał jutro – odpowiedział i wrócił do swojej pracy z nawlekaniem kamyczków.

I tak zrobiłam.

Do Flagstaff i tak dotarłam późno. Szybkie zakupy i nim znalazłam miejsce parkingowe, objeżdżając miasteczko z dziesięć razy dookoła była już 18. Potem okazało się, że niepotrzebnie jeździłam w kółko, bo hostel posiada swój parking, ale jak ktoś jest ślepy i nie może znaleźć właściwego miejsca, jego strata. Miałam trochę czasu na odpoczynek, a właściwie na kolejną zmianę planów, bo stwierdziłam, że zamiast następnego dnia z Wielkiego Kanionu znów wracać do Flagstaff, ruszę dalej. Wahałam się znów długo, bo kusiła swoją urodą przepiękna Sedona, ale wiedziałam, że choćbym na uszach stanęła to i tak za jednym zamachem w ciągu trzytygodniowego objazdu nie jestem w stanie zobaczyć wszystkiego, co bym chciała. I tak muszę tu wrócić – to była ulubiona ostatnio przeze mnie fraza, powtarzana kilkakrotnie każdego dnia.

Po siódmej rano parking Parku Narodowego Wielki Kanion świecił pustkami. Dobrze, że na wjeździe był już pracownik, bo dzięki temu zyskałam mapę i rozpiskę tras. Pracownicy punktu informacyjnego jeszcze smacznie spali. Parki narodowe w Stanach zaskoczyły mnie przede wszystkim organizacją. Tu wszystko jest dopięte niemal na ostatni guzik: porządne mapy, gazetki z opisami tras, podanymi kilometrami do przejścia i czasem przejść. Po terenie parku jeżdżą darmowe autobusy (tak samo było w Zion) na kilku różnych liniach dowożące turystów do punktów wyjściowych na poszczególne szlaki. Nie sposób się tu zgubić – postrzegałam to jako ogromny atut, oczywiście w moim przypadku. Fakt, że brak tu może takiej naturalności i dzikości, ale jeśli ktoś chce zobaczyć Wielki Kanion, a nie może, bo wiek już nie pozwala mu na wdrapanie się na szczyt, to tu w Stanach może dojechać wszędzie. Wiek czy stan zdrowia nie nie umożliwiają cieszenia się z bogactw, jakie oferuje dany kraj. I to jest super.

Nim ruszyłam szlakiem South Kaibab, poleconym przez Pawła z Interameryki stanęłam na krawędzi skały i spojrzałam przed siebie. Zamarłam. Tyle razy Wielki Kanion przewijał się w filmach, tyle razy słyszałam tę nazwę, aż w końcu uznałam, że kanion jak to kanion – nic wielkiego! Skoro wszyscy o nim gadają, to pewnie jest przereklamowany. Nie był! I był naprawdę wielki! Ogrom, kolorystyka, choć nieco przymglona nie do końca przejrzystym powietrzem, oszałamiały. W Ameryce wszystkie jest dużo większe i wszędzie gdzie nie pójdę, czuję się taka maleńka. Tu zostałam przygnieciona bezmiarem i głębią, i czułam, że zaczyna brakować mi powietrza. Słów, by wyrazić jego piękno, zabrakło mi już chwilę wcześniej.

Droga do Cedar Ridge zajęła mi około czterdziestu minut. To chyba żart, pomyślałam najpierw. Potem stwierdziłam, że może ja się pomyliłam i źle zapisałam wskazówki. Co to za trekking?! 40 minut w dół i powiedzmy godzinę z hakiem w górę?! Ruszyłam więc dalej w dół. Wiedziałam, że w takim tempie to spokojnie w siedem godzin mogę dotrzeć do dna rzeki Kolorado. Kusiło. Pojawił się jednak problem. Byłam przekonana, że idę na około 4h marsz i zabrałam ze sobą tylko litr wody. Siedem godzin o litrze wody to trochę za długo. Gdy dotarłam do ostatniego punktu przed dnem rzeki – do Skeleton Point, od którego miało się już wędrować na własne ryzyko. I przed wędrowaniem, do którego w ciągu jednego dnia ostrzegały dziesiątki ustawionych po drodze znaków, znów włączyłam myślenie. Wędrowało się fantastycznie, ale było już gorąco, chociaż godzina była jeszcze wczesna. Litr wody, litr wody, powtarzałam w kółko. Przypomniałam też sobie, że czytałam o jakiś pozwoleniach. Wędrowanie do dna kanionu zaleca się, aby rozłożyć na dwa dni, a jak na dwa dni, to trzeba w kanionie spać, a jak trzeba spać, to trzeba mieć pozwolenie.

– Przepraszam, macie jakieś pozwolenia? Bo czytałam, że to konieczne? – zaczepiłam grupę chłopaków, którzy z niezłomnością wędrowali w dół.

– E, tam! Nic nie trzeba. Jak rangers będzie pytał mówisz, że dziś ruszyłaś i dziś wracasz.

Oni tak robili. Spojrzałam na pół litra wody, które mi zostało. Na trasie nie były już przewidziane żadne zbiorniki do napełniania wody, oprócz rzeki Kolorado. Byłam zła na siebie, że się nie przygotowałam. Byłam zła, bo musiałam odpuścić. Wróciłam na górę. Było koło 11. Przede mną prawie cały dzień, więc rzut oka na mapę i ruszyłam na kolejny szlak Bright Angel Trail Point, wiodący do Indiańskich Ogrodów. Widoki były olśniewające. Wędrowałam szybko, wymijając wszystkich. Mnie wyminął mężczyzna, który biegiem przemierzał tę trasę. Do trenowania wytrzymałości faktycznie warunki biegowe pod górę – świetne. Po drodze minęłam chłopaków z Polski. Było po 12, a oni planowali zejść tą trasą i wrócić poprzez dno rzeki trasą South Kaibab. Plany mieli ambitne i cały czas jestem ciekawa jak im się powiodły. Ja wiedziałam, że już do ogrodów nie dotrę, bo czekał mnie jeszcze długi powrót do las Vegas, ale cieszyłam się, że zdecydowałam się jeszcze na tę trasę, bo podobała mi się ona bardziej. I tak w pięć godzi zrobiłam trasy, które przez informatory parkowe wyliczone zostały na około 8-10 godzin. A już myślałam, że forma mi spadła.

Wielki Kanion w obecnym kształcie ma 446 km długości w najgłębszym miejscu 2133 m głębokości. I jest największym przełomem na świecie. Niby nie liczy się ilość (tym przypadku wielkość), a jakość. Grand Canyon oba parametry realizuje w stu procentach. To miejsce, które trudno opisać. Każdy musi je sam zobaczyć. I pewne jest jedno: nigdy go nie zapomni i będzie chciał znów tam wrócić.

 

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments