Ludzie nazywają je „lekarkami”, bo leczą lecz nie farmaceutykami, tylko modlitwą. Częściej jednak mówi się o nich szeptuchy. Najłatwiej znaleźć je na Podlasiu.
– Warto? – Zapytałam sprzedawczynię w Policznej.
– Do tej z Opaki radzę nie jechać. Mówią o niej, że to czarownica, bo klątwy i uroki rzuca. Do tej z Orli lepiej albo z Rutki jechać. Ta z Orli krzyczy jak najęta, bo już stara i zmęczona, ale pomaga i płaci się, co łaska, a Eugenia z Opaki kasuje jak za zboże.
Anna z Rutki
Podwórko jak podwórko, typowe wiejskie. Domek z drewna, stodoła, budynek gospodarczy. Przed domem studnia, zielona, ze srebrnym daszkiem połyskującym w słońcu. Z tyłu domu, tuż przy wejściu ławka. Przed ławką tłoczy się stado kur. Hałasują okrutnie. Pani Anna każe siadać na tej ławce.
– Skąd przyjechała – pyta po białorusku. Rozumiem jednak, o co chodzi.
– Z Gdańska.
– Rowerem?! – Jej przyblakłe oczy wyrażają ogromne zdumienie, gdy patrzy na mój obładowany sakwami pojazd. Wzruszam ramionami. Anna Bondaruk jest drobniutką zasuszoną staruszką. Tak, zasuszona to idealne określenie. Ma ponad 80 lat, pamięć już nie tę i zdrowie również. Z jej drobnego ciała zwisa niebieska koszula w koguty, którym towarzyszą jaskrawo żółte guziki. Zupełnie nie pasuje do tego kwiecista brązowo-czarna spódnica i granatowe ciężkie półbuty oraz wzorzysta chustka otulająca siwiutkie włosy. Całość wygląda dość komicznie, ale w Annie niczego z komika nie ma.
Kuca przede mną, a na moich nogach kładzie obraz Matki Boskiej. Każe położyć palce na obrazku, a swoje, pomarszczone, z charakterystycznymi ciemnymi starczymi plamami kładzie na moich. – Patrz w niebo, na chmury i mów, co widzisz – wydaje polecenie i zaczyna szeptać pod nosem coś po białorusku.
– Widzi coś?
Jestem zestresowana, bo jak na złość nic nie dostrzegam. Zwykle chmury prowokują moją wyobraźnię i potrafię z najmniejszej chmurki wyłuskać niesamowity obraz. Tym razem nic.
– Była tu taka wycieczka dziś i Matkę Boską i Jezusa widzieli w chmurach. – I wraca do swojego szeptania.
Staram się jak mogę, ale nie jestem w stanie niczego z siebie wykrzesać tak na zawołanie. Za chwilę jednak chmury zaczynają przybierać niewyraźne kształty, które po dłuższej chwili okazują się postaciami zwierząt. Tak, teraz wyraźnie widzę smoka Falkor z filmu „Niekończącą się opowieść”, którą w dzieciństwie widziałam tyle razy. Bestia składa pocałunek na czyjejś główce…
– A teraz? Widzi coś?
Przecież nie będę jej wyskakiwać z filmem, którego na pewno nie widziała i opowiadać o Atreyu, w którym się kochałam, smoku i cesarzowej.
– Może to wilk, który chce pożreć owieczkę? – mówię niepewnie i od razu do głowy przychodzi mi myśl, że podświadomie z tą owieczką zaczynam nawiązywać do Biblii, choć z wilkiem to może jednak do Czerwonego Kapturka.
– Patrz dalej – W głosie tej kruchej i nad wyraz szczupłej osóbki jest tyle siły, że nie śmiem protestować. Wytężam jedynie wszystkie zmysły i staram się w końcu coś dojrzeć w tych chmurnych kształtach. Anna nie puszczając moich dłoni, gada i gada coś dalej. Nie rozumiem z tego jej szeptania ani słowa.
– A teraz widzi coś? – Pyta znowu.
– Chmury zniknęły. Mogę na inne patrzeć?
– Może – odpowiada.
To patrzę i znów widzę, tym razem smoka ziejącego ogniem.
– Rany, a co ja powinnam widzieć?! – pytam w końcu zniecierpliwiona i zdegustowana niedostatkami swojej wyobraźni. – Nie widzę Matki Boskiej ani Jezusa. Tylko jakieś zwierzaki cały czas.
– Nie ma niczego, co się powinno widzieć lub nie – odpowiada. – Patrz dalej!
– Czy to coś ma znaczyć? – pytam.
Nie odpowiada, tylko szepcze i szepcze.
W końcu podnosi się z kucek i bierze w dłonie grubą ewangelię. Kładzie mi ją na głowę i zaczyna czytać z niej ustępy. – Patrz w chmury! – Nakazuje znowu.
– To po białorusku?
Potakuje. – Umie czytać po białorusku? Zaprzeczam i przyglądam się księdze, którą Anna bierze znów w obie szczupłe dłonie. – A jak ci na imię? – Prosi o przypomnienie. – A chłop jak ma?
– Bożydar – odpowiadam posłusznie.
Chwila konsternacji. Anna próbuje powtórzyć imię.
– A to zagranicznik jakiś?
– Nie, to staropolskie imię. Dar od Boga – Tłumaczę.
A twoim rodzicom? Powtarzam, ale Anna ma problem z zapamiętaniem. Co chwilę prosi, bym przypominała jej wszystkie imiona, by mogła je wpleść w modlitwę, którą zaczęła odmawiać.
– Mężatka. A dzieci ma?
– Nie ma.
Przypatruje mi się. Nie ciągnę tematu, że nie chcę, że mam jeszcze czas, że….po prostu się nie tłumaczę.
– No i dobrze. – Zaskakuje mnie w odpowiedzi na moje „nie”. – Po co dzieci, skoro po świecie się błąkasz. Nie mogłabyś wtedy. – Uśmiecham się pogodnie, wdzięczna za taki obrót rozmowy. – Ale bez dzieci źle na świecie. Nikogo nie zostanie jak dzieci nie będzie. – Dodaje jednak po chwili. – Ale tyle na świecie niekochanych, prawda?
Przytakuję.
– Imiona rodziców i męża – Pada znów to samo polecenie. Anna zaczyna ponownie odmawiać modlitwę. Co chwilę powtarza słowo kołtun, kołtunica. I co chwilę prosi, bym powtarzała imię swoje i najbliższych i wplata je do modlitwy, prosząc o odgonienie złego, o zesłanie darów na nas.
Kołtun, czyli nerw, bo według Anny to największy problem, który doskwiera każdemu.
Anna nie zapytała czy coś mi dolega, z czym do niej przyszłam. Ja nie mówiłam, bo co miałam powiedzieć: że z ciekawości, żeby sprawdzić jak się szepta na Podlasiu i jak wygląda szeptucha, do której każdego dnia przychodzą ludzie z prośbą o radę, wyleczenie, modlitwę.
– Skąd usłyszała o mnie?
– Z Internetu – powiedziałam zgodnie z prawdą. – I ludzie po drodze mówili.
Odłożyła ewangelię i usiadła koło mnie.
– A butelkę ma?
– Mam bidon.
Zamyśliła się i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niebo. Podążyłam za jej wzrokiem. Jak zwykle niczego nie dostrzegłam, oprócz jej blado-błękitnych oczu, które miałam wrażenie, że zlewają się z niebem w jedną całość. W końcu wyciągnęła rękę. Wiedziałam, że po bidon.
– Wody dam.
Podniosła pięciolitrowy baniak i zaczęła z niego przelewać płyn do bidonu. Potem weszła do domu, przymknęła drzwi i przez dłuższą chwilę jej nie było. A ja siedziałam na tej drewnianej ławeczce i czekałam, tak naprawdę nie wiedząc na co.
– Tu masz chleb z makiem – Podała mi woreczek pokruszonego starego zeschniętego chleba. – A tu cukier i wodę.
– Co z tą wodą? Pić ją mam?
– Trzymać. – odpowiedziała
Położyła to wszystko na ławce obok mnie i kreśląc znak krzyż nad tymi darami, znów szeptała modlitwy.
– To pochowaj do małych woreczków i noś przy sobie, daj też mężowi, niech nosi. Ma chronić przed wypadkami.
Wzięłam wszystko posłusznie do rąk, zastanawiając się jak mam to upchnąć w i tak pełnych już po brzegi sakwach.
– A teraz już idź. – powiedziała Anna, nie dając mi czasu na zbyt długie rozmyślania.
– Dziękuję – wyszeptałam, nie będąc właściwie pewną za co. Chyba za dary, z którymi też nie wiedziałam, co zrobić.
– Nie mnie dziękuj. Temu dziękuj – Wskazała ręką na niebo.
– A ile się należy. – Wiedziałam, że za wróżbę trzeba płacić. A za szeptania? Większość mówiła, że daje się co łaska, bo szeptuchy nie zarabiają na swoim darze. Mają go, więc nim się dzielą z tymi, którzy tego potrzebują.
– Nic nie chcę – powiedziała Anna. – Uciekaj już stąd.
Stałam przy rowerze i zastanawiałam się, co zrobić z tym chlebem, makiem, cukrem i wodą. No przecież nie wyrzucę. Nie, żebym wierzyła w czary, magię, czy nawet siłę modlitwy, ale wyrzucić nie mogłam. Może się trochę bałam, że jak to zrobię, spadnie na mnie klątwa? Albo na kogoś z mojej rodziny? W klątwy oczywiście też nie wierzę, ale wolałam nie ryzykować. I na co była mi ta wizyta? Zapytałam samą siebie, po czym wskoczyłam na rower i pojechałam do Opaki. Do Eugenii. Tej ponoć czarownicy, która rzuca klątwy.
Szeptucha – Istnieją nie tylko szeptuchy ale i szeptuni, którzy leczą swoją mocą tych, którzy w to wierzą. Palą len, leją wosk, odmawiają modlitwy. Za ich działaniami, stoi wiara w Boga. Szeptuchy najczęściej można znaleźć na Podlasiu. Ustawiają się do nich całe kolejki chętnych. Niektóre szeptuchy wymagają rezerwacji telefonicznych na długo przed wizytą. Ja jednak do Eugenii i do Anny wpadłam bez zapowiedzi i obie mnie przyjęły. Anna nie chciała ode mnie ani grosza. Eugenia stwierdziła, że pieniądze przydadzą mi się na podróż. Takie podejście budzi wątpliwości. Bo skoro nie robią tego dla pieniędzy, jak twierdzą niektórzy, to po co? Może faktycznie coś w tym jest? One twierdzą, że wypełniają misję daną im przez Boga. Jeśli dostają pieniądze to zwykle oddają je na cerkiew oraz tak, jak wspomniała Eugenia, na biednych i potrzebujących.
Anna modlitwą pomaga ludziom od czterdziestu lat.
WAŻNE: Tekst opisuje moje doświadczenia i nic poza tym. Nie udzielam informacji na temat adresu oraz kontaktu z p. Eugenią.
Moja książkę już do nabycia. Kupisz ją podczas spotkań autorskich/prezentacji oraz na stronie wydawnictwa i w dobrych księgarniach:
Zamów na stronie wydawnictwa!>>>
Kalendarium spotkań autorskich>>>
Heh, raz mnie zabrano do takiej szeptuchy, ale to dłuuuga opowieść.
A ja czekam niecierpliwie na relację ze spotkania z czarownicą 🙂
Michał czekam na żywo na Twoją opowieść ze spotkania z Szeptuchą.
Dien dobry pani Anito czy mogla by pani podac miadres i moze tel do tej szeptuchy jak mam zamawiac czas u niej pozdrawiam Robert
Szalona! 🙂 Nie wiem, czy pojechałabym do niej, ale fajnie, że Ty pojechałaś. Polski folklor jest piękny, taki „Bogu świeczka, a diabłu ogarek” 😉 W Bieszczadach też przez długi czas chodziło się w niedzielę do kościoła, ale święconkę do lasu wypadało zanieść i się podzielić… 😉
Musiałam pojechać, bo byłąm bardzo ciekawa jak to wszystko wygląda. W Bieszczadach też wiele magii jest, ale zamierzam dokłądnie ją odkrywać w najbliższym czasie 🙂
Proszę Cię o adres do szeptuchy najbliżej podkarpacia
Dzień dobry,
Czy można prosić o adres do szeptuchy Anny?
Chciała bym się tam udać.
Anita, jak Ty piszesz! Czytam Twoj post i czuje sie jakbym tam z Toba u Szeptuchy siedziala. To po pierwsze. 🙂 A po drugie, nie mialam pojecia, ze tacy ludzie jeszcze w Polsce sa i mozna do nich dotrzec. Twoja podroz, niby taka zwykla – w sensie ze po Polsce, a tu sie okazuje, ze ma w sobie wiecej egzotyki, niz „eurotrip autostopem”. Dobrze, ze sa podrozniczki takie jak Ty. 😉
Cieszę się, jeśli jestem w stanie tak opisać historie, że ktoś czuje się jakby tam ze mną był. O tym, że istnieją szeptuchy dowiedziałam się w zeszłym roku, gdy podróżowałam po wschodzie. Musiałam tym razem je odnaleźć.
Kurcze, muszę szczerze przyznać, że mi też trudno uwierzyć w taką magię, ale jednak trochę ciary mnie przeszły jak czytałam… Ale Atreyu! Przypomniał mi się! Tak, zdecydowanie też się w nim kochałam 😀 😀
Atreyu 🙂 Ech, to był czasy….
A ja tam wierzę…może mi zostały takie „atawizmy” z racji pochodzenia. Ale była taka jedna, a nawet dwie – na Ukrainie, skąd moja mama pochodzi. Wszystko się sprawdziło, a babcię od śmierci uratowała druga, kiedy lekarzy się poddali. Może coś jest, może nie ma, może myśli wewnętrzne i przekonania działają cuda a nie szepty. W każdym razie w tym temacie mój sceptycyzm maleje prawie do zera 🙂
No widzisz Tati. Ja niby nie wierzę, ale te wszystkie rzeczy do chaty przytargałam jednak =D Ale słyszałam różne historie, więc wiem, że coś w tym wszystkim jest. A w Twoim przypadku, jeśli znasz takie przypadki rodzinne to nic dziwnego, że wierzysz.
Nie znamy się ale z przyjemnością przyglądam się nowym postom.
Spod Oszmiany, w 1945 roku przyjechała jako repatriantka, tamtejsza szeptucha, której specjalnością było „zamawianie róży”, choroby w tamtych czasach nie leczonej przez lekarzy, bo nie była znana! Miała wyniki na granicy „cudu „……….
trzeba się dowiedzieć co z tym się robi…moja babcia była bardzo religijną i wierzącą osobą…..ale tych woreczków z tym chlebem w jej domu było pełno…i były też takie kawałki chlebka, które trzymała w szklanych buteleczkach….nigdy nikomu nic nie mówiła, że jeździła do szeptuch hm……ale ze mną jednak tam była. Ciekawe skąd ona to brała????
jak byłam mała to moja babcia zawiozła mnie do szeptuchy ( bez wiedzy moich rodziców) powodem był kołtun, który robił mi się na włosach każdego dnia…..proszę sobie wyobrazić, że po jej modlitwach, przeciągnięciu mnie kilkakrotnie przez jakąś halkę i spaleniu kilku świeczek nad moją głową nigdy później nie kołtuniły mi się włosy….(niestety nie pamiętam tego zdarzenia osobiście bo miałam wtedy chyba 3 lata ale babcia mi to opowiadała…dodam jeszcze, że moja ś.p. babcia Anna miała w domu pełno woreczków z jakimś suchym chlebem )
hm….też bym się bała wyrzucić tego chleba i cukru ale z drugiej strony łazić z tym do końca życia….
co by nie mówić i pisać….coś w tym jest 🙂
a co u Eugenii z Opaki? 🙂 pisz szybko, bo jestem bardzo ciekawa 😀
Szczególnie Podlasie jest mi bliskie ponieważ tam się urodziłem. Czerwone wstążki, sznurki na uroki, gromnice na pioruny, święcone zioła i wianki świąteczne nie pamiętam już na co, woreczki z różną zawartością np. święconego chleba, wypalanie chorób płomieniem i szepty babci nad moją głową oraz wiele innych – wszystko to pamiętam z odległej przeszłości gdy jeszcze do kościoła chłopi zajeżdżali furmankami a nie SUV… – a każdy kto przyszedł i poprosił dostał chleb, słoninę, ser.
sama już nie wiem…..może sama powinnam się tam wybrać…..
Olivia Nowicka Patryk Bukalski
Też byłem kiedyś u Pani Ani, mama mnie zawiozła. Za każdym razem jak czytam o tej kobiecie mam takie same ciarki na plecach jak wtedy podczas wizyty. Sam już w niewiele wierzę ale jakaś magia na Podlasiu jest.
Pozdrowienia z białostoczczyzny.
Na Podlasiu bez wątpienia jest magia. Ciarek nie miałam, ale niepokój był 🙂
Niesamowite spotkanie! Żyjemy sobie, racjonaliści, napełnieni wiedzą i naukowymi teoriami, a mimo to ciarki nas przechodzą na myśl o klątwach, podszeptach i „czarach”. Pozdrawiam, nowy narybek wśród czytelników 🙂
Witam narybek 🙂 Ogromnie mi miło.
Nie jestem może racjonalistką, ale w duchy nie wierzę, ale ciary… cóż poradzić. Magia na Podlasiu wciąż żywa.
Trzeba uwierzyć w magię otaczającego nas świata.
Świetna opowieść. Dobrze znam te strony. Ludzie, szczególnie miejscowi mają do szeptuch szacunek. Nawet jak w nie nie wierzą to nie powiedzą o nich złego słowa. O ile tylko dają rady co niedziele chodzą do cerkwi i za tych którzy u nich byli stawiają świeczki.
Jeśli chodzi o woreczki chleba u osób starszych to dziś rzecz raczej rzadka, choć niezwykły szacunek do chleba, do każdej kroki i okruszka na wsiach pozostał. Gdy kromka chleba spadnie na podłogę należy się przeżegnać i ją ucałować. Okruszki, „resztki” nigdy nie mogą trafić na śmietnik. Daje się je zwierzętom ewentualnie wrzuca do pieca. Wiem że moi pradziadkowie do końca swych dni zachowywali zasuszone kromki chleba na wszelki wypadek. To z jednej strony szacunek dla chleba z drugiej przezorność wywołana ciągłymi wojnami i niedostatkiem.
Opowieść fantastyczna. Świetnie opisana, bardzo obrazowo. Pozdrawiam 😉
Wielkie dzięki. Cieszę się, że dobrze się czytało. Z tymi okruchami chleba tak mi się coś właśnie kojarzyło, ale dobrze nie pamiętałam. A już na dniach opowieść o wizycie u innej Szeptuchu 🙂
Mogę prosić o kontakt do Anny z Rutki, bardzo dziękuję
Niestety nie mam kontaktu. Tam po prostu trzeba pojechać. Może można zadzwonić, ale musisz poszukać w necie, bo ja nie mam pojęcia. Pozdrawiam
Była pani i pani nie wie gdzie to jest? Dziwne to…
Byłam, wiem gdzie to jest, ale nie mam żadnego kontaktu. Kasia prosiła o kontrakt a nie wskazywanie miejsca.