Mężczyzna, lat 69, wagi piórkowej, wzrostu mikrego (podobnego mej kochanej siostrze Sprawdzimy teraz czy czyta moje wpisy) Na głowie kowbojski kapelusz, przetarte dżinsy i biała koszula z kołnierzykiem.
![]() |
Luis Melgar – przewodnik |
Przy boku wielka maczeta. „Dla ochrony przed pumami”, mówi – oto mój przewodnik na najbliższe dwa dni. Dwa, a nie trzy jak chciałam, bo stwierdził, że nie ma takiej potrzeby. Gdybym była ornitologiem to inna sprawa, bo przybywają oni do Parku Narodowego Monatana de Celaque licznie. W końcu jest tu co obserwować. Park zamieszkuje blisko 80 gatunków ptactwa.
W szybkim tempie pakuję, co najpotrzebniejsze. I w efekcie… zabieram wszystko, co najmniej potrzebne. Jak to ja. Tabletki do oczyszczania wody, które wożę ze sobą od dwóch miesięcy, oczywiście w momencie, kiedy ich potrzebuję, zgłosiły nieobecność. A pewnie, po co je dźwigać przez pół świata, by potem ich nie zabrać ze sobą do dżungli. Brawa za inteligencję. Ładowana na szybko, przez ostatnie dwadzieścia minut przed wyjściem, bateria do lustrzanki, została przeze mnie pięknie wraz z ładowarką zapakowana…, ale do plecaka, który zostawiłam u przewodnika w domu. Lepiej dźwigać ze sobą samą lustrzankę i do tego drugi, ciężki obiektyw, by grzecznie spoczywały na dnie plecaka, zajmowały miejsce i ciążyły.
![]() |
Wejście do Parku |
Dobrze, że chociaż małpę miałam. Choć nad kwestią, na ile starczy mi baterii, głowiłam się całe dwa dni. Bo, wstyd się przyznać, ale byłam przekonana, że mój kompakt ładuje się, podłączając do komputera, a nie normalnie do gniazdka i później się dziwiłam, że po kilku godzinach mi się rozładowuje. Po prostu nic dodać, nic ująć. Jednym słowem: ręce opadają.
Nie wspominam już, że jedzenia też nie wzięłam. Ale tu mam usprawiedliwienie, bo dzień wcześniej przewodnik na pytanie, co mam ze sobą zabrać, przez telefon nie oznajmił mi tego. Właściwie to nie mi, ale pastorowi kościoła ewangelickiego, którego poprosiłam o pomoc.
Dobra, trochę namieszałam. Jeszcze raz. W poprzednim poście wspomniałam, że chłopak z hostelu w Copan pomógł mi zorganizować wyjście do parku narodowego. I owszem. Zadzwonił do przewodnika, którego wyszukałam w Lonely Planet, wyłuszczył mu, co i jak, na co ów przewodnik oświadczył, że wszystkie hotele w Gracias, znają jego numer i po przyjeździe mam tylko poprosić, by do niego zadzwonili. No tak, tylko ów przewodnik nie spodziewał się, że chętna na trekking będzie spała w najtańszym hostelu (choć wcale nie złym. Hostel Erik w Gracias, naprawdę przyzwoity, choć niczego tam się dowiedzieć nie można), w którym nikt go nie zna. Nawinął się więc po drodze pastor, który użyczył mi telefonu. Niestety mój hiszpański okazał się niewystarczający (albo hiszpański mojego przewodnika).
![]() |
Drzewa pełne bromeli |
Generalnie przez telefon nie mogłam zrozumieć nic, co do mnie mówił. Oddałam telefon pastorowi, który przeprowadził rozmowę. Później się okazało, że chyba też nie do końca mógł mojego przewodnika zrozumieć. Przekazał mi bowiem, że rano zostanie po mnie wysłany motoriksiarz i że mam zabrać swoje rzeczy, które mogę u przewodnika w domu zostawić. Przewodnik będzie miał namiot, śpiwory, butlę na wodę, wiec niczym mam się nie martwić. Dobrze, że kupiłam na wszelki wypadek paczkę orzechów i litrową butelkę wody, bowiem okazało się, że przewodnik owszem na wodę to ma pojemnik, ale tylko półlitrowy i to tylko dla siebie. A w jedzenie to też powinnam być zaopatrzona. Ponieważ Luis mieszkał z dala od Gracias, w małej wiosce u wejścia do parku, mogłam zapomnieć o porządnych zakupach.
Zostałam zaprowadzona do wioskowego sklepiku (o ile pomieszczenie z dwoma półkami, zapełnionymi zupkami chińskimi i puszkami z sardynkami tak można nazwać). No więc kupiłam te zupki chińskie i puszkę sardynek, jakiś chleb, aczkolwiek oni tym mianem nazywają wszystko, co jest zrobione z mąki i nadaje się do zjedzenia od razu (bo makaron się do tego akurat nie zalicza) i dwa litry wody w woreczkach (ohyda!). No i ruszyliśmy. Ja pełna nadziei na spotkanie mojej ukochanej czarnej pumy, przewodnik pełen…nie wiem czego, chyba pupusas (taka tortilla z nadzieniem), bowiem miał ich chyba z pięćdziesiąt (naprawdę nie przesadzam).
Tego dnia naszym celem było tzw. Sendero Gallo i kamping dwie godziny od szczytu Cerro de las Minas (2849m), najwyższego szczytu w Hondurasie. Do Sendero Gallo zmierza dość wymagająca trasa i dlatego, jak powiedział mi przewodnik, niewiele osób tam dociera. Dla mnie słowo „trudne” czy „wymagające” nie istnieje, więc po dwukrotnym upewnieniu się, że naprawdę na tę trasę jestem gotowa, ruszyliśmy. Po dojściu na miejsce, czyli jakiś czterech godzinach wspinania się, czekały nas ze trzy godziny drogi do miejsca noclegowego.
![]() |
Przygotowanie ogniska |
Wbrew oczekiwaniom przewodnika, trasę przebyliśmy znacznie szybciej. Równie dobrze i tego dnia mogliśmy zdobyć szczyt. Ja jednak wcale nie chciałam tak szybko wracać, w końcu musiałam spotkać moja pumę.
Postanowiliśmy rozbić obóz, zjeść po zupce chińskiej i kilka pupusas (te z jajecznicą z pomidorami – niebo w gębie!), wypić kawę z pieprzem i cynamonem i pójść spać. Cały czas jednak rozglądałam się za jakąś pumą albo chociaż małpą, która mogłabym zobaczyć w jej naturalnym środowisku. Nic! Liczyłam na dzień następny.
![]() |
Pupusas z ogniska |
O 19 już grzecznie spałam, zawinięta w mój cieniutki śpiwór (przeznaczony na kraje tropikalne) i różowy kocyk z Kopciuszkiem :), który dostałam dodatkowo od Luisa, w dwie kurtki, polar i bluzę z długim rękawem. Zmarzłam jak cholera. W namiocie spałam sama. Luis rozłożył się tuż obok namiotu, rozkładając jakąś dodatkową płachtę. Kilka razy w nocy wstawał, by dołożyć drwa do ognia. Lepiej było go utrzymywać, by odstraszyć dzikie zwierzęta.
Obudziłam się o drugiej w nocy. Miałam silna potrzebę użycia łazienki. Niestety wszechogarniające zimno, skutecznie odstraszało mnie od wyłowienia się ze śpiwora, w związku, z czym do piątej nie zmrużyłam już oka. Nasłuchiwałam tylko. Wokół roznosiły się różne dźwięki. Pumy jednak nie słyszałam.
![]() |
Widok z najwyższego szczytu Hondurasu |
O piątej byliśmy już na nogach oboje. Szybkie śniadanie, zwinięcie kampusu i gdy tylko się rozjaśniło, ruszyliśmy na szczyt. Normalnie zajmuje to ponoć dwie godziny. Nam zajęło godzinę i dwadzieścia minut. Dziś zresztą nieźle przegoniłam po lesie mojego przewodnika. Wczoraj dałam mu żyć, w obawie, że padnie mi na zawał, a ja nie będę wiedziała jak wrócić do domu (zresztą w nocy też w kółko nasłuchiwałam czy aby na pewno oddycha).
W efekcie z powrotem, zamiast o siedemnastej, jak przepowiedział mi na początku drogi, już o 13 byliśmy z powrotem u niego w domu. Usłyszałam, że jestem jedyna w swoim rodzaju i że przez 14 lat, czyli odkąd Luis pracuje, jako przewodnik jeszcze takiego piechura nie miał. „Muchacha fuerte i muy rapida”, powiedział (Dziewczyna silna i bardzo szybka). Nie zapomnę cię. Nie wiem czy to dobrze czy źle J Ale raczej dobrze, bo powiedział, że mam dobre serce. W końcu oprócz tego, że go przegoniłam po lesie, pomogłam mu dźwigać namiot pod górę dnia pierwszego, bo było mu zbyt ciężko i nie obijałam się, gdy rozbijaliśmy nasz obóz (zawsze to miło słyszeć miłe słowa o sobie 🙂 )
![]() |
Jedna z setek bromeli wodnych na mej drodze |
Drugiego dnia dosięgnęłam szczytu (tym razem nie głupoty jak dnia pierwszego) oraz udałam się na punkt widokowy, by obejrzeć ponad dwukilometrową kaskadę. Nie wiem, ile kilometrów przeszłam, ale po siedmiu godzinach w lesie, kolejne dwie wędrowałam z domu Luisa do miasta. Tyle że przez kolejne dwie godziny towarzyszył mi mój dwudziestokilogramowy plecak. Ale dałam radę.
No, a co do dzikich zwierząt, to tworząc bilans dwóch dni, widziałam:
– kilkanaście, niezwykle dzikich i żądnych mojej krwi, komarów,
– dwa motyle (jeden żółty i jeden biały),
– trzycentymetrową jaszczurkę, która szybko czmychnęła za głaz,
– i co najlepsze…psa (w środku lasu)
I to by było na tyle dzikich zwierząt, na które liczyłam. A nie. Chwila. Widziałam goryle we mgle, a właściwe we mgle, tyle że we śnie. Ale nikt mi nie powie, że małp w Celaque nie widziałam, a to że tylko we śnie… no cóż. Pumę to mogę iść najwyżej w Oliwskim zoo po powrocie zobaczyć. Maczeta na nic się zdała.
Tak czy inaczej. Przygoda była. Było dziko i pięknie, naprawdę ciekawie i ekscytująco, bo choć zwierzaków nie widziałam, to jednak cały czas towarzyszyła nadzieja i nuta ekscytacji, że jednak w każdej chwili na mej drodze może pojawić się puma. A one naprawdę tu istnieją, podobnie jak oceloty i dzikie bawoły (albo inne „krowopodobne”). Mój przewodnik miał już z nimi bliskie spotkania, choć z pumą tylko dwa razy przez czternaście lat swojej pracy. Luis to skarbnica wiedzy nie tylko o zwierzętach, ale i rosnących w parku roślinach. Pokazał mi, z których robi się mydło, a których używa sięjako lekarstwa. Szkoda tylko, że połowy, z tego, co mówił, nie rozumiałam. Myślę, że w Hondurasie maja trochę inny akcent, albo on, jako że żyje na wsi, mówi z trochę innym akcentem, dla mnie trudnym do zrozumienia. Po naszym spotkaniu z bardzo sympatyczną parą Szwajcarów, (od których mam zaproszenie do stolicy Hondurasu, i z którego to zaproszenia zamierzam skorzystać), wyznał mi: „Wiesz, oni mówili po hiszpańsku, ale z takim dziwnym akcentem. Ty mówisz jak prawdziwa Hondurenia”. Szkoda tylko, że też nie mogłam jak prawdziwa Hondurenia go zrozumieć 🙂
Bardzo sympatyczny ten Twój przewodnik, tak ciepło o nim piszesz, że i ja go polubiłam. Co do pumy to mogę Ci zaręczyć, że marzenia są najpiękniejsze do czasu, aż się nie zrealizują. Jako drobną rekompensatę proponuję ci żmije w naturalnym środowisku … przyjedź tylko do Gorlic 🙂
Wiem Mamuś, że żmij to w Gorlicach nie brakuje 🙂 Ale zobaczę tu prawdziwe, a raczej mam szansę zobaczyć prawdziwego węża boa w naturalnym środowisku, bo wybieram się w kolejne góry w weekend na małą wędrówkę. Najprawdopodobniej, bo moje plany każdego dnia ulegają gwałtownym zmianom.
Bardzo zabawna opowieść. Podobały mi się, że takie fajne zwierzątka w dżungli widziałaś 😉
Cieszę się Asiu, że historia Ci się podobała. Zwierzęta dość nietypowe jak na dżunglę 🙂
To mnie nie złapałaś, choć używając słowa „mikrego” to poleciałaś grubo ze mną;)
Sis, a to specjalnie 🙂 Szczerze, to jesteś wyższa od mojego przewodnika. Ale jednak czytasz 🙂
No to dziadkowi dałaś trening wcale się nie dziwię, że Cię nie zapomni:) Przypomnij sobie moje spacery z tobą w dzieciństwie wybiegałam parę metrów do przodu potem szłam normalnym tempem ty mnie doganiałaś i znowu musiałam wybiegać:)
No, on nie miał ze mną aż tak źle, bo zasuwał też nieźle, nie tylko jak na 69 latka. Niejeden dwudziestolatek chciałby choć trochę mu dorównać.
Prawie umarłam jak napisałaś o tych Gorylach. To by było jakieś epokowe odkrycie, że występują naturalnie poza kontynentem afrykańskim. 🙂 Poza tym, piękne sny tam miałaś. 🙂 Pumy szkoda, aczkolwiek większa szkoda by była patrzeć jak miły pan przewodnik traktuje ją maczetą. O_o
Alutka, jak pisałam „goryle we mgle”, to myślałam o Tobie 🙂 Wiedziałam, że to Cię ruszy.
A co racja, to racja. Też mi przemknęło przez głowę, że wolałabym nie widzieć kontaktu maczety z pumą. Aczkolwiek myślę, że on by nie był w stanie skrzywdzić żadnego zwierzęcia, bo każdą roślinkę odkładał na miejsce, by jej nie zdeptać 🙂 Postraszyłby trochę i tyle.
Gratuluję pakowania! Może lepiej rób to na siłce… Mam nadzieję, że nie zapomniałaś zabrać tostera i kruszarki do lodu. A propos zakupów przed eskapadą – widzę, że mają tam takie nasze „geesy”, równie bogato zaopatrzone; ciekawe czy jakieś odpowiedniki winiawek można uświadczyć? Tyle wcześniej pisałaś o walających się na ulicach i w zakamarkach narąbanych autochtonach obojga płci – czyżby im dalej kroczysz, tym kultura picia rośnie? Taaa, Luis, zapewne przyzwyczajony do wolnych Amerykanek, od tej pory na Polki będzie patrzył z dużą dozą nieśmiałości. „Rapida” to już, z tego co pamiętam, nie po raz pierwszy usłyszałaś od lokalnych. „Kilkanaście komarów”?! „Dwa motyle”?! Ja rozumiem – kilkanaście ocelotów i dwie pumy, ale żeby z takim pietyzmem zliczyć insekty?! No chyba że to były jakieś unikalne gatunki wielkości fotela… Tak się zastanawiam, co Wy byście zrobili w obliczu nieobliczalnej pumy…… Czytaj więcej »
Siki, ja zawsze umieram ze śmiechu jak czytam Twoje komentarze. Czy mogę wreszcie zostać moderatorem Twojego bloga z komentarzami do moich wpisów? Albo ja do mojej książki o podróży dodam taki załącznik z Twoimi komentarzami. Co Ty na to? Jestem mistrzynią pakowania. To fakt. Kruszarki i tostera nie wzięłam, ale miałam nożyczki do paznokci i obcinaczkę (za to nie wzięłam szczoteczki do zębów) Do obrony przed pumą może by się owe przyrządy przydały.Nie wiem, co by zrobił mój przewodnik face to face z pumą. W sumie nie spytałam go, co zrobił dwukrotnie, gdy ją spotkał. Ale żyje, więc najprawdopodobniej użył maczety. „Rapida” to moje drugie imię w Gwatemali 🙂 A z pietyzmem liczyłam, bo liczyłam na inną zwierzynę, niż tę, która mam na co dzień na ulicach. Komarów na przykład mam pod dostatkiem każdego dnia. Co do alkoholu, to w Hondurasie piją tu oni piwo i jeden alkohol, który jeszcze nie zdołałam zapamiętać jak się nazywa. W sklepiku jednak w wiosce żadnych wyskokowych trunków nie było. Ale problem… Czytaj więcej »
Poniekąd z innej beczki; jako naród wierzący, ciekawe czy i jak komentują decyzję papieża o abdykacji – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wśród „typów” na nowego papę pojawiają się nazwiska z tej części świata. Może pokładają w związku z tym jakieś nadzieje?
Na razie nie słyszałam nic w tej kwestii. Nie zdążyłam się jeszcze wywiedzieć dokładnie w religii tutaj. Ale większość kościołów widzę tu ewangelickich. Katolików tu nie ma chyba zbyt wiele, w porównaniu z Gwatemalą. Ale niektórzy kojarzą Jana Pawła.
no i ruszyłaś „into the wild”, to na pewno była ciekawa przygoda, tylko trochę szkoda, że te dzikie zwierzęta się nie pojawiły, ale nie martw się pewnie jeszcze kiedyś będziesz miała okazję je zobaczyć 🙂
Myślę, ze będę miała. tylko znając życie pewnie niekoniecznie te, którym bym chciała 🙂 Bo już mi zapowiadają, że w niektórych terenach, które się chcę wybrać, są węże boa. Z takim to wolałabym nie mieć przyjemności.
Pozdrowienie dla tymczasowej Hondurenii! Świetna opowieść o wędrówce w dżungli. Trzymaj tak dalej Rapida. idem18
Dziękuję. Cieszę się, że historia się podobała 🙂 Pozdrawiam również.
Hej Anita,
w niedzielny zimny i mglisty belgijski poranek przy kawie Twoje przygody budza we mnie dzike checi …
Dzieki za to i trzymaj sie cieplo, zycze pieknych przygod i uwazaj na siebie „na milosc boska” :)))
Pozdrawiam serdecznie,
Mira
Niezwykle mi miło 🙂 Naprawdę aż mi się chce pisać, gdy czytam takie słowa i gdy wiem, że moimi opowieściami sprawiam ludziom przyjemność. Pozdrawiam piękną Belgię 🙂