AMERYKA ŚRODKOWA SALWADOR W DRODZE

Niewyjaśnione zagadki

– Pomocy, pomocy! – słyszę krzyki mężczyzny i widzę, biegnących ludzi. A od rana zapowiadała się tak piękny, cichy, spokojny i relaksacyjny dzień.

Plaża La Libertad
Czekaj na mnie o ósmej rano, na rogu, przy Pizzy Hut na Placu Świętego Tomasa – czytam w mailu. – Wypatruj szarego samochodu, kierowcą nie jestem ja. Ten tajemniczy, jak Wam się zapewne wydaje, mail dostałam od Yaz, kolejnej couchsurferki, która postanowiła umilić mi pobyt w jej ojczyźnie. Yaz pracuje w turystycznej miejscowości La Libertad, do której zjeżdżają spragnieni słońca i surfowania. Stwierdziłam, że dzień odpoczynku od zwiedzania i ciągłego łażenia i jeżdżenia autobusami mi się przyda, zwłaszcza, że miałam bogaty plan na kolejne dni pobytu w Salvadorze. Jeden dzień na plaży, wśród złocistego pisaku, szumu morza, pławienia się w cieplej wodzie, a potem obnoszenia się ze złocistą opalenizną mi nie zaszkodzi, myślałam, rozmarzając się jak zrelaksowana przysypiam sobie na piasku i delektuję się lekturą, na którą ciągle nie mam czasu.
O ósmej zostałam odebrana przez przesympatyczną dziewczynę i jej sąsiadkę-kierowcę. Yaz nie miała w poniedziałek zbyt wiele do pracy, zwłaszcza, że hotel, którym się zajmowała, był dopiero w trakcie budowy (a tak na marginesie cudne miejsce). Yaz obeszła więc ze mną niewielką wioskę, przeznaczoną tylko dla turystów, która w poniedziałek świeciła pustkami. Niektóre osoby przewracały się pewnie dopiero na drugi bok, odsypiając weekendowe szaleństwa. Nieliczne osobniki pomykały już ze swoimi deskami, by szukać najlepszej fali.
Pospacerowałyśmy po plaży, po czym Yaz wróciła do hotelu, a ja postanowiłam rozpocząć mój dzień relaksu. Wprawdzie nie był on stuprocentowy, bowiem cały czas martwiłam się o mój plecak pełen kasy i aparatów J:), ale u nas na plaży też bym przeżywała podobne zmartwienia. Słońce grzało tak, że ledwo można było wytrzymać. Wstawałam więc co jakiś czas, by zanurzyć się w chłodniejszych od powietrza falach. Mój relaks na pięknej plaży z palmami nie trwał jednak długo. Trzecie moje wstanie w celu ochłody, skończyło się niemal zemdleniem i ponownym szybkim klapnięciem na ręcznik, gdy zobaczyłam jak z morza wyciągają nieprzytomnego człowieka. Przez chwilą miałam właśnie taką nadzieje, że jednak jest on nieprzytomny. Zleciał się już tłum ludzi i strażników z okolicznych hoteli. Ja przywarłam do mojego ręcznika i bałam się ruszyć. Gdybym znała zasady pierwszej pomocy, przemknęło mi przez głowę, zwłaszcza, że w ostatnich tygodniach sporo o tej umiejętności rozmawiałam z mamą i obie stwierdziłyśmy, że przejście takiego kursu, może nie raz uratować komuś życie. Ale teraz nie miałam pojęcia jak takiej pomocy udzielić. Sparaliżowało mnie. Facet nie żył. Widziałam, że sprawdzali i że nikt nie reanimował. Relaks szlag trafił. Trzęsłam się cała, bo na kilkukilometrowej plaży, trupa wyciągnęli zaledwie kilka metrów ode mnie. Dlaczego mnie to wiecznie musi spotykać?! Jęknęłam. Niby na pogrzebach bywałam, choć nie za wielu, ale jeszcze nikt nigdy przy mnie nie umarł. Przez dłuższą chwilę nie mogłam się ruszyć, trzęsłam się cała, ręce mi drżały, w gardle dławiła gula, a łzy cisnęły się do oczu. Widziałam, tylko że coraz więcej gapiów zbierało się wokół ciała, niektórzy robili zdjęcia telefonami. Co za hieny, pomyślałam. Gdy opanowałam trochę trzęsące się ciało, zebrałam swoje rzeczy i uciekłam stamtąd, żeby pozbierać trochę samą siebie.
Wyciągnęli topielca, informuje mnie kelner w knajpce. Kto to?, pytam, będąc pewna, że jakiś surfer walnął o skałę i się utopił, pewnie takie rzeczy muszą tu być na porządku dziennym, myślę, ale kelner wyprowadza mnie z błędu. Miejscowy chłopak, chyba rybak, odpowiada. Dwadzieścia parę lat. Ściska mnie w żołądku. Ale nie miał żadnych dźgnięć ani nie był pobity, więc nie został wrzucony do wody specjalnie. Zwykły pech, ciągnie bez zająknięcia, a ja z trudem przełykam ślinę. Pot spłynął mi z czoła. No tak, przecież to niebezpieczna Ameryka Centralna, w której na każdym kroku kogoś zabijają. Często takie rzeczy tu się pewnie zdarzają, zdobywam się na pytanie, choć głos więźnie mi w gardle. Nie, to pierwszy raz. Nigdy wcześniej coś takiego tu się nie zdarzyło, odpowiada. No, tak, nie mogło być inaczej, myślę. Akurat tego dnia jak ja tu przyjechałam na chwilę. Po prostu cudnie!
Chciałam spokojnego dnia na plaży, relaksu, wypoczynku, opowiadam Yaz, a tymczasem już po godzinie wyciągnięto koło mnie trupa z wody. Yaz zaczyna się śmiać. Na mojej twarzy przez chwilę gości tez uśmiech, ale nie, dlatego że mi wesoło, tylko dlatego że dostrzegam w tej sytuacji i w ciągłych przypadkach, które mi się trafiają pewien tragikomizm. Yaz widzi, że jestem przejęta i tłumaczy: U nas to normalka, ludzie nie przejmują się takimi rzeczami, wielu robi zdjęcia albo filmy telefonami, a potem wrzuca na facebook’a czy youtub’a. Do śmierci i trupów jesteśmy przyzwyczajeni. To tłumaczy mi, dlaczego zleciał się tłum z telefonami. Cóż takie jest życie. Kiedyś w gazetach salwadorskich pojawiały się tylko wiadomości o śmierci, morderstwach i wypadkach. Kilka lat temu, rząd zobowiązał prasę, do informowania ludzi również o rzeczach przyjemniejszych. Jaki kraj, takie reguły.
Spróbowałam znów pójść na plażę, tyle że już w innym miejscu, modląc się w duchu, by żadne trup więcej na mej drodze się nie pojawił. Na osłodę tego dnia trafiła mi się jednak przyjemność, gdy ruszyłyśmy z Yaz w poszukiwaniu popołudniowej przekąski, jeszcze przed naszym powrotem do stolicy. Z ulicy zgarnęła nas koleżanka Yaz, zapraszając do restauracji, w której pracuje ponoć świetny kucharz. Zajrzałyśmy jednak do karty i zgodnie stwierdziłyśmy, że ceny dla nas są za wysokie. Wtedy pojawił się kucharz, który okazało się, że przeprowadził się do Salvadoru trzy miesiące wcześniej ze Stanów Zjednoczonych, ale w ogóle to jest z Rumunii, no i dla koleżanki z Polski nie może być inaczej jak lunch gratis 🙂 . Yaz później mi pisała, że w knajpce wszyscy się dopytywali o mnie i koniecznie chcieli, bym znów ich odwiedziła.
Dobrze, że przytrafiają mi się też miłe rzeczy, które równoważą te mniej przyjemne. Dzień z Yaz w efekcie obrócił się w całkiem sympatyczny i miałam ochotę naprawdę wrócić z nią tam jeszcze raz. Choć następnego dnia, gdy się obudziłam z potwornym bólem całego ciała, które doznało chyba niemal poparzeń pierwszego stopnia, stwierdziłam, że powrót na plażę przez najbliższe dni, a raczej tygodnie, to nie najlepszy pomysł. Moja skóra wołała o pomstę do nieba i najchętniej nie ubrałabym na siebie nic, bo każdy ruch powodował obcieranie o skórę i potworny ból. Nie powstrzymało mnie to jednak przed dalszym zwiedzaniem i mimo niedogodności cielesnych, następnego dnia ruszyłam do tajemniczej miejscowości Suchitoto.
Kościół w Suchitoto
Nie będę wspominać, że Lonely Planet rekomenduje tę miejscowość, jako niezwykle ciekawą. Przemilczę tę sprawę, nie zarzekając się, że więcej ich nie będę słuchać. Bo sama zauważyłam, że rzucam te słowa na wiatr. Cel mój jednak był poniekąd inny. Czytałam, że można z Suchitoto wybrać się na wycieczkę konną na wulkan. Konie, jak wiecie prześladują mnie już od San Juan, gdzie nie udało mi się skorzystać z tej atrakcji. Tu cena była zawrotnie niska jak na pięciogodzinną jazdę. Ale że oczywiście nikt mi na email z zapytaniem nie odpowiedział, postanowiłam, że mam czas, więc pojadę dowiedzieć się osobiście, a nuż uda się pojechać jeszcze tego samego dnia, a jak nie to wrócę tam dnia następnego. Miasteczko ciche, spokojne, ładne, ale tak prawdę mówiąc, nic tam nie ma. Oprócz informacji turystycznej, w której pracownicy bardzo mi pomogli. Wycieczka konna dnia następnego zaplanowana. Wprawdzie trzy godziny jazdy w jedną stronę i trzy w drugą to trochę długo, ale dla tych koni to i zdecydowana byłam dłużej jechać.
Kafejka w Suchitoto
W środę rano wstałam więc przed piątą, by gdy tylko się rozjaśni, dojechać na terminal. O dziewiątej miałam być w stadninie. W pośpiechu wybiegłam z hotelu, by złapać pierwszy autobus. Na terminalu przypomniałam sobie, że nie wzięłam kartki ze ścisłą instrukcja jak mam dojechać do stadniny. Po głowie wprawdzie kolebały mi się jakieś numery autobusów i pamiętałam (a przynajmniej tak mi się wydawało) nazwisko przewodnika. Łudziłam się jednak, że jakoś sobie poradzę. O godzinie 8.30 znalazłam się w Suchitoto. Miałam chwilkę do autobusu, mającego zawieźć mnie do stadniny. Zdecydowałam wykorzystać ją na kawę. Przy okazji znalazłam kartkę z informacją. Jednak ją wzięłam, co ucieszyło mnie niezmiernie, bo oprócz numeru autobusu, który zapamiętałam dobrze, reszta informacji, krążących po mojej głowie była błędna :). Jednak nie wszystko zawsze układa mi się źle, pomyślałam… w złej jednak godzinie. Kartkę znalazłam, portfela jednak nie. Postanowiłam się nie denerwować i powyjmować wszystkie rzeczy z plecaka, bo już kilka razy miałam podobny przypadek i zawsze portfel odnajdywał się gdzieś na dnie. Jednak nie tym razem. No pięknie, pomyślałam. Co teraz? Wyjątkowo nie wzięłam mojej saszetki pod spodnie, w której nosiłam zapas gotówki i wszystkie karty.
Pani sprzedająca moją ulubiona jukę
Wyjątkowo też nie wrzuciłam do kieszeni, zapasowych 20 dolarów, które zawsze miałam na wszelki wypadek. Wyjątkowo, dziś nic nie wzięłam! Rozumu chyba też. Nie mam, od kogo pożyczyć, nikt mi przecież na słowo nie zaufa. Może przelać na konto? Ale skoro nawet na maile nie odpowiadają, to konta też pewnie nie mają. Ręce mi opadły. Dlaczego?!!! Miałam ochotę krzyczeć ze złości. Tak chciałam te konie. A myśl, że będę musiała wracać następnego dnia znów trzy godziny w jedną, trzy w druga przyprawiały mnie o palpitacje serca. O rany!, niemal wrzasnęłam, przecież ja nawet na bilet powrotny nie mam! Znów zaczęłam przewracać cały plecak, tym razem nie tak spokojnie, i wysypałam z niego cuda, ale pieniędzy nie. Nie miałam już siły. Całe szczęście bilet nie był tak kosztowny i w zakamarkach kieszeni kurtki i spodni, odnalazłam drobniaki. Byłam uratowana, choć nie do końca pewna czy starczy mi na bus przesiadkowy z terminalu. Postanowiłam, że w razie czego będę żebrać i że na pewno ktoś się zlituje.Wściekła na siebie, zapakowałam się do autobusu, jadącego z powrotem do Salvadoru. Nawet nie byłam zła o portfel, bo nie miałam tam aż tak wielu pieniędzy, ani żadnych ważnych rzeczy, chodziło o mój czas. Trudno mi nawet opisać jak byłam rozczarowana, samą sobą oczywiście. Dzień wcześniej, zmarnowałam kilka godzin na dojazdy, by zobaczyć…”nic” w mieście Suchitoto. Dwa dni wcześniej trup na plaży, zaraz koło mojego ręcznika plażowego, a dziś jeszcze to. Ledwo dojechałam do hotelu. Znów sześć godzin w autobusie, wykończona porannym wstaniem, postanowiłam nawet na krok nie wyleźć z łóżka, obawiając się, co jeszcze może mi się przydarzyć.  A portfel? No cóż. Jakby nigdy nic spoczywał sobie na łóżku. jak ja to zrobiłam? Nie mam pojęcia.  Czas się zwijać ze stolicy pomyślałam. I następnego dnia postanowiłam wprowadzić plany w czyny.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

18 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Mtk

Można pomyśleć, że jesteś gorsza od czarnego kota. Strach pomyśleć, jakiego pecha mogą mieć ci, którym Ty wejdziesz w drogę 🙂
A tak na marginesie, to miałaś szczęście, wszak wyłowiony z bezdechem człek ocalił Twoją skórę przed poparzeniem II a nawet III stopnia 🙂

Anita Demianowicz

Raczej chyba sama dla siebie jestem tym kotem 🙂

Słomiany

A teraz, bez oglądania się za siebie, w dalszą drogę. Oby to było najgorsze co spotkało Cię w tak niebezpiecznej Ameryce Łacińskiej.

Słomiany

A i super zdjęcie kafejki!

Anita Demianowicz

Też mi się zdjęcie podoba :)Dziękuję.

siki

Pulitzer już za sam nagłówek! Plaża La Libertad wygląda jakoś dziwnie szaro, „betonowo”, a nawet rzekłbym zapyziale – fota nie oddaje, albo ja ślepy (to pierwsze oczywiście bardziej prawdopodobne). A co znaczy „wioska przeznaczona tylko dla turystów”? Tylko takowi tam mieszkają, bo gdzie indziej nie chcą, nie warto, czy im nie wolno? Bo zakrawa to na jakieś getto. Cóż, oczywiście nie dziwię się emocjom wszelakim a propos topielca; w podstawówce, przed lekcją religii w olsztyńskiej Katedrze, byłem świadkiem wyciągnięcia zwłok z pobliskiej Łyny. Dla nas, ośmiolatków, to była swoista sensacja i dopiero z perspektywy zdałem sobie sprawę z tego, co faktycznie widziałem – widok ubranego na czarno topielca wyciąganego z rzeki po śniegu mam wciąż przed oczami. Polak, Rumun – dwa bratanki! No popatrz jak cudnie – rumuński Amerykanin serwujący salwadorskie specjały i to za friko! Cóż za spotkanie! Ku pamięci,… Czytaj więcej »

siki

O kyrie eleison! Zapomniałem o koniach! „Pięciogodzinna jazda”?! Tak to taksują w cenniku?! No szkoda, że nie jedenasto-… No ale nasza szkapa i tak miała bardziej przerąbane. Cóż, ponownie nie dane Ci było, ale do trzech razy! Ja konno jeździłem dokładnie dwadzieścia minut… na spływie kajakowym. Więc może i Ty, w najmniej spodziewanych okolicznościach dosiądziesz!

Anita Demianowicz

A tej historii o koniach na spływie nie słyszałam. Musimy to nadrobić po powrocie. Wpraszam się na tydzień do Ciebie po powrocie. No, może być jeden weekend.
Trzeciego razu chyba nie będzie. Tu gdzie jestem jest możliwe, ale dość droga to tutaj zabawa, wiec chyba zrezygnuję. A i odpowiedziałam Ci, ale jest poniżej 🙂

siki

Co do tego tygodnia po Twoim powrocie, to raczej nie, bo ja akurat tak się składa wyjeżdżam na siedem lat do Tybetu. Po mojej dwudziestominutowej, jedynej w życiu, jeździe konnej trochę się lękam tych parzystokopytnych. Może to irracjonalne, ale TY próbuj i kasy nie żałuj. Ichachacha! Pytykom pytykom pytkom.

Anita Demianowicz

Tylko dla turystów, bo są tam tylko hostele, bary i restauracje. i raczej to takie getto turystyczne, bo przecież jak wiesz z moich postów w Salvadorze jest bardzo niebezpiecznie 🙂 więc turyści potrzebuja bezpiecznego miejsca do odpoczynku.

Ja myślę, że w pizzeri węgorzewskiej powinna się tak pizza znależć! Pizza Rapida Anita? Ale Rumuński Amerykanin serwujący salwadoreńskie specjały to ciekawy ewenement. Ale polskie w amerykańskiej restauracji też serwował, bo pokazywał mi zdjęcia 🙂

Żeńska decyzja podjęta i juz tam nie zaglądam, tylko radzę się ludzisk na couchsurfingu. Z Lonely się pogniewaliśmy.

Sikor Ty mi nawet nie przypominaj tego Twojego portfela zza kanapy. A co się stało ostatnio z Twoim portfelem, bo też były jakieś zguby po jakichś ostatnich imprezach?

siki

Korekta – mój portfel nie był za kanapą, ale w jednej rzadko używanych z toreb podróżnych, do której musiałem go „niechcący” wrzucić w spektakularnym geście po jednej z imprez. Ostatni zawieruszył się w tuk-tuku… pardą – w taksówce, i został podrzucony do skrzynki pocztowej. Takie to zagadki… Jak ta, którą ponownie w tej chwili oglądam – „Zagadka Nieśmiertelności”.

Anita Demianowicz

Jak nie za kanapą?! Mi mówiłeś, ze za kanapą. A może to było innym razem, jak go zgubiłeś? Cóż za miły taksówkarz, że Ci go podrzucił. Ale z zawartością?

siki

To ja już się pogubiłem – może jakiś inny był za kanapą – kto je (te portfele) zliczy? Ten od taksówkarza dostałem z dokumentami. Znaleźne, choć pokaźne, należało mu się, więc wybaczam.

Anita Demianowicz

Czyli zabrał kasę? Aj, niedobry.

Anita Demianowicz

Siki, wykasowałeś post, ale i tak wiem, że do Tybety się wybierasz 🙂 Nie zagiń tam. Tydzień po moim powrocie mam zamiar odpoczywać i odsypiać zmianę czasu 🙂

siki

Ten komentarz został usunięty przez autora.

Anonymous

Ku koncowi sie zblizasz, tutaj, sily Polskiej.
To taka aluzja.
Jaki dokladny termin przylotu, ANITKO ?
Junter.

Anita Demianowicz

Pawcio nie zdradzam chyba dokładnej daty, bo mnie wszyscy zaatakują od przylotu 🙂 A ja po 40 godzinach lotu, nieprzespanych nocach i kolejnej zmianie czasu, będę potrzebowała kilku dni dla złapania oddechu 🙂