Przez najbliższe kilka tygodni każdy mój dzień będzie wyglądał dość podobnie, więc niestety nie będę mogła Was karmić niesamowitymi przygodami i mrożącymi krew w żyłach historiami. Nie będzie porwań dla okupu i napadów rabunkowych, którymi wszyscy mnie straszyli przed wyjazdem. Aczkolwiek w wolnym czasie, który będę miała, różne rzeczy mogą się wydarzyć. Na przykład tak, jak dzisiaj, ale o tym później.
Mój harmonogram:
7:00 – śniadanie
8:00 – 13:00 – lekcje hiszpańskiego
13:00 – lunch
14:00 – 16:00 – zajęcia dodatkowe (każdego dnia inne)
16:00 – 19:00 – czas wolny
19:00 – kolacja
Przy śniadaniu poznałam innych uczniów szkoły, którzy mieszkają również u Johany i jej męża. Daz jest z Australii i już zapowiedział na sobotę wielką imprezę, bowiem będzie obchodził 30 – ste urodziny. Podróżuje już od jakiegoś czasu i zmierza powoli ku Ameryce Południowej. Bardzo powoli. Tomas jest ze Szwajcarii i jest dość cichym gościem, który zamierza trzy miesiące uczyć się hiszpańskiego w Antigule. Bjorn jest z Niemiec i dzisiejszy dzień był jego pierwszym w szkole, podobnie jak Bud’a, który ma blisko sześćdziesiąt lat i pochodzi z Texasu. Oto grupka, z którą spędzę co najmniej najbliższe dwa tygodnie, przynajmniej przy codziennych posiłkach.
Szkoła znajduje się jakieś pięć minut od mojego domu, więc zabłądzić się nie da, a przynajmniej nie powinno to być możliwe. Moją nauczycielką jest Leticia. Bardzo fajna, młoda dziewczyna, która przyznała mi się po godzinie nauki, że przeraziła się, gdy usłyszała, że jej uczennicą będzie Polka. Miała już kiedyś dwóch uczniów z Polski i nie miała zbyt miłych doświadczeń związanych z ich nauczaniem. Oboje byli bardzo nieprzyjemni i niezwykle roszczeniowi. Lekcje z nimi to był dla niej koszmar. Całe szczęście, że trafiłam się jej ja, bo chociaż trochę uratowałam polski wizerunek 🙂. Od początku twierdziłam, że coś mnie ciągnie do Gwatemali, ale nie wiedziałam co. Nadal nie wiem, ale zaczynają mnie spotykać dziwne zbiegi okoliczności. W szkole jest kilkudziesięciu uczniów i kilkudziesięciu nauczycieli, a mi trafiła się Leticia, która dokładnie tak, jak ja urodziła się 22 lutego. Dla mnie to coś niewiarygodnego. Przez kolejną godzinę nie mogłyśmy się nadziwić i szukałyśmy podobieństw między nami. Jest ich mnóstwo.
Pięć godzin na nauce minęło, nim się obejrzałam. Na pewno dowiedziałam się na dzisiejszych zajęciach jednego: że moja półtoraroczna nauka hiszpańskiego w Polsce, poszła w daleką niepamięć. Powoli zaczynam sobie wszystko przypominać i mam nadzieję, że za kilka dni już będzie lepiej. W szkole codziennie organizowane są dodatkowe aktywności: lekcje salsy, wycieczki, oglądanie filmów, dodatkowe konwersacje, nauka gotowania i wiele innych.
Owoce kakaowca |
Dziś była wycieczka do niezbyt odległej miejscowości San Pedro las Huertas, gdzie zwiedzaliśmy klasztor. Odwiedziliśmyteż małą rodzinną firemkę, w której wyrabiają prawdziwą czekoladę. Mogliśmy popatrzeć jak ucierają kakao, a nawet spróbować ich wyrobów. I cóż mogę napisać? Że niestety ten smak jest nie do opisania. Fantastyczny!
Kasjer w „chickenbusie” |
Wycieczka zajęła nam tylko dwie godziny, więc po powrocie postanowiłam w końcu znaleźć jakiś bank, by wymienić pieniądze, bowiem wbrew temu, co wszyscy piszą na różnego rodzaju portalach, dolarami wcale nie da się wszędzie zapłacić. O płaceniu kartą też można zapomnieć, chyba że w McDonaldzie, który swoją drogą jest tutaj niesamowity (ale o tym następnym razem). Wybrałam się więc do centrum na poszukiwania. Nasz przewodnik ze szkoły wytłumaczył mi jak dojść do centrum, a później z powrotem w okolice szkoły. Stamtąd wiedziałam już jak dotrzeć do domu. Banków w centrum jest bez liku, ale też kolejki w każdym nieziemskie. Przed wejściem do każdego z nich, stoi uzbrojony w karabin ochroniarz. W banku mnie nie oszukali, co oczywiście jest niezgodne z tym, co wypisują ludzie na portalach podróżniczych. I wszystko byłoby super, gdyby nie to, że oczywiście musiałam się zgubić. Szłam tak, jak nakazał mi przewodnik, ale…cóż. Jak się okazuje, ja potrafię się zgubić wszędzie. Zapytacie, dlaczego nie miałam mapy. Otóż miałam, tylko że to na nic się zdało. Na mapach są nazwy ulic, ale na ulicach już tych nazw często nie ma, a mieszkańcy posługują się nie nazwami, a liczebnikami, więc dla nich jest pierwsza ulica, druga ulica itd. I w moim przypadku nie sprawdziło się również powiedzenie, że „Koniec języka za przewodnika”. Pytałam, i owszem, ale mieszkańcy wyprowadzili mnie w pole. Znalazłam się gdzieś zupełnie na rogatkach miasta, tymczasem zaczęło się ściemniać, a ja nie miałam pojęcia gdzie jestem. Przez półtorej godziny biegałam jak oszalała w tę i z powrotem, próbując znaleźć najpierw ulicę, na której mieści się mój dom, a potem szkołę. Wreszcie, gdy już niemal zwątpiłam, że odnajdę drogę, na coraz mniej uczęszczany ulicach, dojrzałam znajomą twarz ze szkoły, która w końcu wskazała mi właściwy kierunek. Byłam uratowana.
Dzisiejszy dzień był niezwykle owocny, przede wszystkim we wrażenia i w kilometry, jakie zrobiłam, błądząc po ulicach miasta. Jednak te półtorej godziny biegania w kółko aż tak bardzo mnie nie martwią, bo brakuje mi tu codziennego porannego joggingu po oliwskich lasach. Zapewniłam więc sobie namiastkę.
Przede mną długa noc, którą spędzę…nie w nocnych klubach, o których informacje podsyłał mi mój mąż 🙂, ale nad słownikiem i zadaniami domowymi. No, ale w głównej mierze po to tu przyjechałam.
Dzisiejszy dzień zaliczam do naprawdę udanych. I choć wczoraj przeżywałam delikatny kryzys, do którego nie chciałam się publicznie przyznawać (ale teraz to robię 🙂 ), to po dzisiejszym dniu przynajmniej tymczasowo on minął. Poznałam sporo fajnych ludzi. Wielu z nich podróżuje już od jakiegoś czasu i zamierzają robić to dalej. Poznałam dziewczynę z Irlandii, która po raz pierwszy, podobnie jak ja, wyruszyła w podróż i jest w niej od dwóch miesięcy. Sześć tygodni spędziła, podróżując po Meksyku (i da mi namiary na godne polecenia miejsca noclegowe), teraz przez kilka tygodni zamierza pojeździć po Gwatemali, a potem rusza w te miejsca, w które ja później ruszę jej śladami: Honduras, Nikaragua i Salwador. Ona jako kolejna kobieta dała mi wiarę w to, że można samej podróżować bezpiecznie. I dziękuję jej za to.
Hasta luego!
Lepiej trzymaj się małych przedsiębiorst skupiających się na produkcji czekolady, będzie bezpieczniej, chociaż kaloryczniej 🙂
Kalorycznie może i tak, ale jak zdrowo! Czytałam ostatnio, że tylko taka czekolada z prawdziwego kakao zawiera wszystkie antyoksydanty i witaminy, które nie są niszczone podczas produkcji 🙂
mamo, zapieram się, bo Sikor ją lubi nie ja, a mi wmawia 🙂 A poza tym mnie po niej żołądek boli.
No to pierwsze koty… Z tą Leticią i Waszą identyczną datą urodzenia, to rzeczywiście kuriozum! A co do jej doświadczeń z Polakami – dobrze, że trafiła właśnie na Ciebie; podreperujesz nasz wizerunek, wszak zbyt „roszczeniowa” nie jesteś – wystarczy Ci tylko połówka żołądkowej, jakaś zagrycha i stolik, pod którym można zasnąć. Poza tym pamiętaj, że 11 (Smolarek) to moja magiczna liczba, a 22 to podwójny Smolarek, więc coś jest na rzeczy, powiadam Ci. Ciekaw jestem, jak tam żarcie (abstrahując od czekolady) – obyś nie musiała często biegać mimo, że lubisz.
PS Uważaj na Buda, bo słyszałem, że to cicha woda.
Siki, o podwójnym Smolarku nie pomyślałam, ale o podwójną żołądkową znam, ale właśnie czy musisz tak na forum o tej żołądkowej? 😉
O jedzeniu na pewno będzie, bo miałam specjalne życzenia od niektórych osób, by koniecznie dokumentować tę dziedzinę gwatemalskiego życia. Na razie jadłam tylko w domu i nic specjalnego nie było. W niedzielę nasza gospodyni nie gotuje, więc na pewno sie wybiorę spróbować czegoś miejscowego, ale tu głównie jedzą dużo owoców, tortille, fasolę, warzywa i kurczaka 🙂
Nie zapieraj się żołądkówki, naszej rodzinie powinni na nią bonifikatę dawać 🙂
¡Ay, caramba! No wygadałem się… A tu sami asceci i bigoci wkoło…
Już na samą myśl o relacjach Twoich kubków smakowych zaśliniłem klawiaturę. Smakoszem nie jestem, ale musi tak palić, żeby sąsiedzi dookoła poczuli efekty.
Halo! Linki były nt. poruszania się i bezpieczeństwa po zmroku, a nie o nocnych klubach ;-). Życie nocne w Antigua było tylko dowodem na bezpieczeństwo, ale widzę, że wyłapałaś nieco inne informację. Ciesze się, że pierwszy kryzys minął.
Ja tam widziałam, że o nocnych klubach były 😉 Ale nie martw się, bo na razie się do nich z pewnością nie wybieram, choć wczoraj usłyszałam, że w Antigule, wśród uczniów „niepicie” jeden dzień jest powodem do dumy 🙂
Normalnie ściska mnie w pozytywnej zazdrości:) …Into the wild:)…prawie czuję zapach tej czekolady:)Miłego dnia!:)
Dzięki Andzia 🙂 Ale do Into the wild to tu trochę brakuje. Ale swoją drogą zapach tej czekolady – niesamoity.
Uważaj na siebie i więcej się nie gub, mapa rzadko się przydaje w takich sytuacjach (powinnaś coś o tym wiedzieć po naszej ostatniej przygodzie:P). Strasznie podoba mi się ten plan z zajęciami dodatkowymi, na pewno nauczysz się sporo fajnych rzeczy i zobaczysz dużo ciekawych miejsc (tak jak tą małą firemkę, która wyrabia prawdziwą czekoladę, mniaaaam). Trzymaj się!:)
Edith, a gdzie my się ostatnio zgubiłyśmy? Bo nie pamiętam. Ostatnio to pamiętam kilka razy w Tokio. W Czechach?
Plan zajęć dodatkowych jest naprawdę fajny 🙂
Cześć Kochana:) Pierwsze przygody masz naprawdę imponujące. Przy tylu intensywnych wrażeniach jednego dnia, aż trudno pomyśleć, ile ich nazbierasz przez ponad cztery miesiące;) Co do gubienia się – to masz we mnie siostrę (choć, rzecz jasna, nie tylko pod tym względem) – ilekroć byłam poza granicami Polski, ZAWSZE się gubiłam – a i na ojczystej ziemi nie mogłam się popisać orientacją;)A jak tam przygotowania do końca świata?;) Czuć już coś w powietrzu?;)
No ja zanim nauczę sie kierunków potrzebuję trochę czasu. Ja nie wiem jak ja się odnajdę jak pojadę sama dalej 😉 Chociaż jak trzeba to sobie radzę, więc nie powinno być źle. W Barcelonie jak pobłądziłam, to trafiłam akurat w fajne miejsca, więc czasami warto zabłądzić.
A przygotowania do końca świata? Tu na razie się szykują do świąt. I nikt o końcu świata nie mówi. Zobaczymy 😉
W Tokio to swoją drogą… Nie pamiętasz już jak dotarłyśmy na koncert Pipesów w Pradze?:P Draga, która powinna zająć 15 minut, nam zajęła chyba 1,5h (?). Dobrze, że i tym razem udało Ci się dotrzeć na miejsce:)
Wiesz co Edith, ja chyba wyparłam to doświadczenie z pamięci 😉 Na samą myśl robię się wściekła 🙂
W takim razie przepraszam, że Ci o tym przypomniałam 🙂 Czekam na kolejny post, buziaki 🙂
Czekam aż będziesz wizytowała jakąś destylarnię rumu :))) pewnie za grosze mają, to możesz morską paczką kaziowi wysłać – to nic, że będzie szło 0,5 roku, to się nie psuje 😀 Powodzonka!!!!
A Tobie Kaziu tylko alkohol w głowie 😉 Jak nie piwo z Czech, to rum z Gwatemali. A co z Meksyku i Hondurasu Pan sobie życzy? 😉
Oj to Daniel Ci pozazdrości tej czekolady 🙂 Ściskamy mocno i czekamy na dalsze wpisy:) Buziaki. Aga
Rozpowiadam wokół i promuję Cię wokół- jako kobietę nad kobiety.
I utożsamiam się z tym, co odczuwasz.
Też chciałbym zagubić się w otchłani pięknego świata, niekoniecznie odnaleźć.
Ile przygód.. Ty wiesz sama.
My jesteśmy tylko biernymi odbiorcami cząstki Ciebie- tego, co ekscytuję Twoje wnętrze, każdej chwili.
JUNTER.
Pięknie Pawełku to napisałeś. Dziękuje Ci za te słowa. Mojego bloga też możesz promować 🙂 Fajnie, że ludzie „mnie” czytają.