W związku ze zmianą planów, musiałam znaleźć jakiś hostel, bo w niedzielę musiałam opuścić moją rodzinę. I całe szczęście. Na początku myślałam, że wrócę do nich, bo w sumie źle mi tam nie było, ale po tym jak gospodyni kazała mi opuścić pokój o siódmej rano, stwierdziłam, że jednak nie chcę tam wracać. Kto każe wyprowadzać się o tak nieludzkiej porze?! Zwłaszcza, że wiedziała, iż nasz Australijczyk Daz obchodzi 30-ste urodziny, i że będziemy z tej okazji świętować. Poza tym zapłaciłam za pobyt siedmiodniowy. A po raz kolejny „poza tym” nawet w najgorszych hostelach każą się wyprowadzić najwcześniej o dziesiątej rano. Jeszcze nie poskarżyłam się właścicielowi szkoły, bo jakoś wyleciało mi to z głowy, ale zrobię to na pewno po powrocie. No więc sobota minęła mi na szukaniu hostelu i błądzeniu po mieście, a raczej zapoznawaniu się z nim. A o szóstej wieczorem zasiedliśmy na dachu domu, mężczyźni przy dużej ilości taniego Bacardi, a ja przy butelce, równie taniego wina. Wprawdzie Daz Gwatemalczykiem nie jest, to mimo wszystko gwatemalskie tradycje urodzinowe postanowiliśmy wcielić w życie. Zatem była i pinata i umazanie twarzy kawałkiem tortu. Po raz kolejny jednak nie zapoznałam się tego wieczora z nocnym życiem Antiguy. Znów zdezerterowałam, bo byłam zbyt zmęczona, a poza tym wizja wyprowadzki o siódmej rano wyjątkowo mnie odstraszyła od wyruszania do miasta. I bardzo dobrze, bo przynajmniej rano byłam pełna sił i mogłam pobiegać. A potem zostawiłam rzeczy u Bud’a w pokoju i poszłam do miasta na kawę. A no właśnie a‘propos Bud’a. Wspominałam już o nim. Tak, to ten ponad sześćdziesięcioletni emeryt z Texasu, który szuka w Środkowej Ameryce swojego miejsca, w którym będzie mógł pędzić beztroskie życie emeryta. Mimo różnicy wieku, jaka jest miedzy nami, naprawdę świetnie się dogadujemy. Bud pomaga mi też z angielskim, więc mam nadzieję, że dzięki niemu będę znacznie precyzyjniej wyrażać swoje myśli w tym języku. Pomógł mi się przeprowadzić, a potem spędziliśmy miło czas, siedząc w parku, obserwując ludzi, i rozmawiając. Mój hostel, który został mi zresztą polecony przez Daz’a nosi nazwę Umma Gumma. Nie pytajcie, co ta nazwa oznacza, bo nie mam zielonego pojęcia. Dopiero dziś zauważyłam, że jest on polecany w Lonely Planet. Z jakich powodów, to dokładnie pozostanie pewnie dla mnie tajemnicą do końca życia. Cena jest bardzo dobra, bo za własny pokój (A, co? Zaszalałam, zamiast spać w dormitorium) zapłaciłam 60 Q, czyli 25 zł (łóżko w pokoju sześcioosobowym kosztuje zaledwie 10 Q mniej). Oczywiście, jak to w hostelu, panuje hałas i nieustanna impreza. Niestety nie mam mp3, by posłuchać sobie muzyki w zamian pokrzykiwań rozwrzeszczanej bandy backpacersów, ale całe szczęście miałam zatyczki do uszu. Inaczej noc miałabym nieprzespaną, bo ktoś przez pół nocy albo i dużej wymiotował w łazience obok. Pewnie za dużo rumu było 🙂 Poniedziałek był dla mnie dniem wolnym od szkoły, jako że we wtorek na pięć dnia wyjeżdżałam. Nie byczyłam się cały dzień, ale jak zwykle pracowałam, a resztę czasu spędziłam na szukaniu pralni, informacji turystycznej, innego hostelu i może innej szkoły.
Widok z kładki |
Jest 6.30 rano, a ja właśnie siedzę na drewnianym pomoście z widokiem na słynną Rio Dulce i piszę. Obok pluskają ryby i powinnam napisać, że jest cicho jak makiem zasiał, ale to nieprawda, bowiem z dżungli, która wokół się roztacza dochodzą ćwierkania ptaków, dziwne szmery i odgłosy 🙂 Ale jest przepięknie. No, ale zanim znaleźliśmy się w dżungli, gdzie jestem całkowicie odcięta od świata…
Estela |
Nasza wycieczka zaczęła się o czwartej rano. To znaczy właściwie miała się zacząć, bo busik nie przyjechał punktualnie. Klęłam w myślach na kierowcę, bo mogłam spokojnie z pół godziny dłużej pospać. W hostelu przy drzwiach natknęłam się na Mike’a, który jak się okazało, również wybierał się do Tikal. Mike jest nauczycielem angielskiego na uniwersytecie w Sacramento.Więc jest nas piątka: ja, Fransesca – szalona emerytka koreańskiego pochodzenia, która mieszka niedaleko Chicago, a pół roku spędza zwykle w Meksyku, grając codziennie przez 7 dni w tygodniu po 7 godzin dziennie w golfa!!! Teraz przez kilka miesięcy siedzi w Gwatemali i po siedem godzin dziennie uczy się hiszpańskiego – to się nazywa życie! Mike już ją ochrzcił „vieja loca”, co znaczy stara wariatka 🙂 Jest szalona i uwielbiam ją za to! Oraz Halil i Furkan – dwudziestolatkowie z Turcji, którzy również uczęszczają do mojej szkoły. No i nasz przewodnik Hector ze swoją dziewczyną. Tego dnia mieliśmy w planie zwiedzenie ważnego dla Majów miejsca w Parku Narodowym Quiriqua, które należy do Światowego Dziedzictwa UNESCO, gdzie znajdują się wielkie piaskowe rzeźby tzw. estelas z rycinami Majów. Tam mogłam też podpytać przewodniczkę o słynny kalendarz i dowiedzieć się nieco więcej o starożytnych Majach.
W porze obiadowej zatrzymaliśmy się w małej miejscowości. Stamtąd mieliśmy przeprawić się łódką do rezerwatu przyrody, w którym mieliśmy spędzić noc. Hector zabrał nas do restauracji na obiad. Każdemu z nas jednak nie bardzo spodobały się ceny. Ja pierwsza stwierdziłam, że jednak wolę pójść gdzie indziej, bo to miejsce było turystyczne, a ja wolę jednak jadać „na ulicy”. Jest smacznie albo przynajmniej tak samo jak gdzie indziej, a za to o połowę taniej. Mike dołączył do mnie i zaczęliśmy przeciskać się przez tłumy straganów, wędrujących w tę i z powrotem ludzi oraz niesamowity korek na ulicy, liczącej szerokość około 1,5 metra. Po chwili spotkaliśmy resztę bandy, która również postanowiła szukać pożywienia może w mniej komfortowych warunkach, ale za to w znacznie przystępniejszych cenach.
Piękna Rio Dulce |
Rio Dulce |
Po trzeciej po południu ruszyliśmy w niemal godzinną przeprawę łódką na naszą wyspę, która nazywa się Lagunita Salvador. Zamieszkuje ją 112 osób. Mają tam swój kościół i szkołę, boisko do gry w piłkę i nawet maleńki sklepik. Jest to społeczność Majów, posługująca się językiem kechi Wśród Majów istnieje 26 odmian języka: Qeqchi (na północy), Kaqchekel (używany w centralnej części kraju) i Mam (bliżej granicy z Meksykiem). Ogólnie wzdłuż Rio Dulce znajduje się około dwadzieścia pięć odrębnych wiosek Majów, posługujących się tym językiem. Żyją oni głównie z łowienia ryb i uprawy owoców czy kukurydzy. Niektórzy pracują w mieście. Mieszkańcy Lagunita Salvador dwa lata temu postanowili założyć hotel i miejsce przyjazne turystom. Domki położone są w środku dżungli i prowadzą do nich drewniane kładki. Całe szczęście jest elektryczność i woda (choć tylko zimna i niestety była tylko wieczorem, rano już nie). O Internecie, na który z rana liczyłam, mogłam zapomnieć.
Po raz pierwszy znalazłam się od długiego czasu w miejscu, gdzie nie ma Internetu. I chyba stwierdzam, że jestem od niego uzależniona, bo zaczęłam odczuwać objawy odstawienie. Byłam niespokojna i podenerwowana 😉 Oczywiście żartuję. Lekki zdenerwowanie wynikało z tego, że obiecałam Bożydarowi, że do niego zadzwonię, a tymczasem okazało się, że najprędzej będzie to możliwe dopiero kolejnego dnia wieczorem. Wiedziałam, że będzie się o mnie martwił. No, ale nic nie mogłam na to poradzić.
Miejsce jest przepiękne, choć tych, którzy liczyliby na luksusy, muszę rozczarować. Nie mniej jednak i tak chyba lepiej tu niż w hostelu, w którym spędziłam dwie ostatnie noce. Klimat jest tu zupełnie inny niż w Antigua. Jest duszno i wilgotno. W nocy temperatura też jest o wiele wyższa, no i jest oczywiście masa komarów. Całe szczęście miałam moskitierę ze sobą, jako jedyna i bardzo silne odtraszacze, dzięki zastosowaniu, których nie zostałam pożarta przez komary, tak jak inni. Noc przespałam spokojnie pod moim ochronnym baldachimem, w przeciwieństwie do Halila i Furkana, którzy opowiadali, że w nocy musieli pozbywać się pająków z łóżka. Ja miałam spokój. Ukołysały mnie do snu dźwięki, dochodzące z dżungli. Ukołysały, i to bardzo szybko. Jutro dalsza część podróży.
Hasta luego!
Jak to dobrze, że Bożydar wziął na siebie cały ciężar martwienia się o Ciebie, przynajmniej mnie jest lżej. Dziękuję Ci zięciu. A Tobie córko, życzę kontynuacji miłych wrażeń 🙂
Hasta Lutego! 🙂 Uczę się!
My w Olsztynie też ćwiczymy podnoszenie ciężarów, kiedy Koleżanka Wagabundka nagle znika na dwa dni. Cóż, takie „uroki” tej tułaczki!
Ciasta Luigi’ego!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
No, niestety na Bożydarze to tylko spoczywa, choć niepotrzebnie, bo tak to już jest, że Internet nie zawsze może być. Ucz się, Ucz Mamo 🙂
Dzięki Siki. Na Olsztyn zawsze można liczyć 🙂
Próba komentarza:))
Omg, pająki w łóżku, zastanawiam się czy ja bym tam przeżyła. Dobrze, że miałaś moskitierę i nie zostałaś pożarta. Ale za to podziwianie widoków o 6 rano brzmi cudownie 🙂
Ja dla tego Edith tę moskitierę wzięłam. Nie tylko przeciw komarom, ale też przeciwko pająkom. A widoki, fakt. Cudowne.