Za oknami klimatyzowanego autobusu, przewijają się górzyste krajobrazy. Pola skąpane w słońcu, złocą się, spaloną przez tropikalny żar, trawą. Spomiędzy złotych włosów pól, przedziera się pomarańcz i ceglasta czerwień ziemskiej cery. Tylko gdzie nie gdzie, ze złotej połaci, wyrastają drzewa i krzewy. Ich siła i wola walki, pozwoliła im zachować soczystą zieloność liści. Pola utkane ze złotych włosów traw i zieleni drzew, pomarańczowego koloru ziemi, tworzą piękny patchwork, który można by zatytułować „Złota polska jesień”. No może bez aż tak bogatej palety ciepłych, polskich barw. Mam trochę wrażenie, jakbym przejeżdżała przez pustynię. Przez wiele kilometrów nie mijamy bowiem żadnych osad ludzkich.
W autobusie wszyscy drzemią, choć jest dopiero południe. Mogą na spokojnie przyglądać się ich twarzom i zgadywać, jakie sny przynosi im Morfeusz. Dałabym się i ja mu ponieść, ale szkoda mi tracić tak pięknych widoków. Droga z Oaxaca do miasta Puebla, mojego przedostatniego przystanku przed powrotem do domu, jest przepiękna.
Na Pueblę nie zostało mi wiele czasu. Półtorej dnia. Miałam nadzieję, na chociaż dwa, ale podróż, która miała trwać 4,5 godziny trwała prawie siedem. Dotarłam na dworzec i zrobiłam szybki rekonesans. Kupno biletu do Mexico City, coś do jedzenia (już mi niestraszne meksykańskie jedzenie uliczno-dworcowe) i znalezienie środka transportu do centrum. Średnio miałam pojęcie gdzie się ruszyć.
Występ mariachi na Zocalo
Dworzec okazał się gigantyczny. Zaczepiony przeze mnie pracownik dworca, porzucił swoją budkę i postanowił wskazać mi dokładnie drogę. Towarzyszył mi do kas biletowych, wypytał o najtańsze połączenia, zaczekał aż kupię bilet, by wskazać mi terminal, na którym będę musiała zaczekać, wybierając się do stolicy. Przyniósł mi mapę i zaprowadził na autobus, którym miałam dotrzeć do centrum. Nawet bagaż chciał mi pomóc nieść. Jeszcze tak wszechstronnej pomocy podczas całej mojej podróży, nie otrzymałam.
Trochę było mi niewygodnie z dwoma plecakami i torbą, a przybyła mi jeszcze torebka (niewielkich rozmiarów, bo niewielkich, ale zawsze to dodatkowe obciążenie). Czułam się jednak zrównoważona, bowiem miałam bagaż z przodu i z tyłu (nie przechylałam się więc zbytnio w żadną ze stron), i z obu boków (nie groziło mi więc zachwianie równowagi). Taksówka kosztowała jakieś kosmiczne pieniądze, więc zapakowałam się w autobus, mając nadzieję, że kierowca nie policzy mnie razy pięć.
Katedra
Z autobusu miałam mieć tylko trzy przecznice do mojego hostelu. Tyle że oczywiście zapomniałam zapisać numeru ulicy. Ulicę znalazłam dość szybko, ale hostelu już nie. Krążyłam i krążyłam, wypytywałam ulicznych sklepikarzy. Nikt nie miał pojęcia gdzie mieści się Hostel Casa Poblana (nic dziwnego, skoro dodatkowo przekręciłam nazwę. Właściwa to Casona Poblana). Wreszcie znalazłam. Hostel całkiem sympatyczny i co najfajniejsze, siedmioosobowy pokój tylko dla mnie. Miejscówkę tę znalazłam przez tripadvisora, a nie przez Lonely Planet i myślę, że dlatego panowały w nim takie pustki, choć muszę przyznać, że poza San Cristobal, Jukatanem i miejscowościami nadmorskimi (z tego, co przynajmniej słyszałam) to turystów nie ma tak wielu.
Ulice Puebli
Szybko porzuciłam rzeczy w pokoju i ruszyłam do miasta, by jeszcze za dnia (a miałam jeszcze ze trzy jasne godziny), co nie co zobaczyć. Po centralnym placu, czyli Zocalo, do którego miałam zaledwie kilka kroków, spacerował tłum. Ławeczki w mini parku obsadzone były młodymi i starszymi, grała muzyka, dzieci szalały z piłką wzdłuż jednej z zamkniętych ulic, turyści krążyli, robiąc zdjęcia, i smakując miejscowe przysmaki. Obeszłam centrum i skierowałam się na boki. W przeciwieństwie do mocno turystycznych miast, których ulice zwykle poutykane są sklepikami z pamiątkami, tu pełno było zwyczajnych sklepów dla miejscowych. Czułam się jakbym wędrowała ulicą Świętojańską w Gdyni. Tyle że tu takich „świętojańskich” było, co najmniej kilkanaście. Ulice długie i mimo pięknych kamienic, niejednokrotnie stworzonych niemal całkowicie ze słynnych „azulejos”, czyli hiszpańskich kafli (znak rozpoznawszy Puebli), były w moich oczach zbyt podobne. Na tyle podobne, żeby się jednak trochę pogubić.
Azulejos
Dawno nie miałam przypadków z zagubieniem się w terenie i miałam nadzieję, że po takim czasie wyrobiłam już w sobie tę umiejętność. I może ta właśnie pewność mnie zgubiła. Spoglądając na mapę nie mogłam w to wprost uwierzyć. Uliczki równiutkie. Wszystkie ułożone idealnie prostopadle i równolegle. Wręcz nie sposób się zgubić! A jednak mnie się to udało. Zaczęło się ściemniać. A ja zamieszałam się z uliczkami, bo chciałam znaleźć knajpkę, którą spotkałam na samym początku i stwierdziłam, że wrócę do niej później. Tyle że później, wciąż jej szukając, wylądowałam, jak się później okazało w zupełnie innej części miasta. W końcu jednak koło 21 dotarłam do hostelu. Mój siedmioosobowy pokój wciąż był tylko mój.
Spałam jak zabita. Ponieważ pomieszczenie było bardzo wysokie i otoczone grubymi murami, we wnętrzu panowała temperatura idealna na wieczorny wypoczynek, w przeciwieństwie do Oaxaca, gdzie przez całą noc musiał chodzić wiatrak, który zresztą doprawił mnie o dość uciążliwy ból gardła. Plan na następny dzień miałam dość napięty. Zwiedzanie miasta i kilku muzeów oraz szybkie zakupy na dobitkę (jakoś cztery sztuki bagaży wciąż były dla mnie niewystarczające). Z rana przy śniadaniu, obsługujący nas nocny stróż vel obsługa hostelu vel kucharz (to ostatnie mocno naciągane, jeśli można kucharzem nazwać kogoś, kto przygotowuje kawę, grzanki z dżemem i płatki kukurydziane z mlekiem), zaproponował, że wskaże mi miejsca, które koniecznie powinnam zobaczyć. No i trochę namieszał w moich planach.
Miałam zwiedzić miasto i muzea, a wybrałam się do pobliskiej miejscowości Cholula, w której mogłam na własne oczy zobaczyć największą na świecie piramidę (jeszcze do tego w moim przewodniku nie dotarłam). W sumie dobrze, że mi o tym powiedział, bo ja pewnie bym przeczytała tę informację albo późnym wieczorem, albo w drodze do stolicy i byłabym wściekła, że ominęła mnie taka atrakcja. Jak się okazało Cholula była kiedyś centrum religijnym Meksyku. W owych czasach znajdowało się w niej około czterysta świątyń, skupionych wokół piramidy Quetzalcoatla, czyli boga wiatru.
Sam teren nie budził wielkiego zachwytu. W ogóle myślałam, że przede mną wyrośnie ogromna piramida. Najpierw odesłano mnie jednak na drugą stronę ulicy, do muzeum. Poczytałam więc trochę o historii wykopalisk, a potem wróciłam do wejścia. Nie miałam jednak pojęcia, że zanim trafię do ruin, a raczej wykopalisk, muszę przejść przez tunel. Niby klaustrofobii nie mam. Ciemności egipskich też tam nie było, ale byłam sama i strach mnie trochę ścisnął za gardło. Przewodnik kosztował oczywiście niemal siedmiokrotność biletu, więc ruszyłam sama, ale bardzo powoli, mając nadzieję, że dołączy za chwilę do mnie w korytarzu jakaś grupa zwiedzających. Nikogo jednak nie było, a wieczności czekać nie mogłam, bo chciałam jak najszybciej wracać do miasta. Wolałam też jednak ten korytarz mieć jak najszybciej za sobą. Obawiałam się, że a nuż wysiądzie prąd i zostanę w nim pogrzebana żywcem (a jednak boję się samotnych wędrówek przez wąskie korytarze, z niepewnym oświetleniem). Zaczęłam więc trochę przyspieszać, ale w miarę coraz szybszego przesuwania się korytarz wcale się nie kończył, a ja cały czas musiałam tylko zmieniać kierunki – istny labirynt.
„Świętojańska”
To głupie, ale serce trochę mi przyspieszyło. Gdy za którymś zakrętem wciąż nie mogłam dostrzec światełka na końcu tunelu, stwierdziłam, że zawracam, zapyta jak długi jest tunel. Ze świadomością czy jest to kilkaset metrów czy kilka kilometrów byłoby mi znaczniej łatwiej go przemierzyć Zawróciłam i biegiem puściłam się w drogę powrotną. Nie wiem czemu, ale byłam przekonana, że na pewno wysiądzie prąd w trakcie mojej w nim obecności. Zresztą podczas całej tę wędrówki w podziemiach, przed moimi oczami pojawiały się obrazy rodem z „Poszukiwaczy zaginionej arki”, Indiana Jones, Mumii i innych filmów i książek, w których ci, chcący znaleźć skarb przemieszczali się tunelami, pełnymi pułapek i przekleństw. Niby wiedziałam, że tym korytarzem, przede mną przemieszczały się już tłumy, ale nie miałam pewności czy Montezuma nie czekał właśnie na mnie, ponownie z jakąś klątwą. W końcu jedną zemstą mnie już obdarzył w trakcie mojej jazdy z San Cristobal, więc może z chęcią popatrzyłby znów na moje cierpienia.
Na ostatniej prostej do wejścia tunelu, przed zakrętem, usłyszałam głosy. Nie były to jednak złowieszcze pohukiwania, ale spora grupa turystów (w sumie określenie „ złowieszcze pohukiwania w ich przypadku też się sprawdza). Stanęłam więc przed zakrętem i czekałam, aż się zbliżą, a potem jakby nigdy nic udawałam, że chwilę przed nimi weszłam w korytarz i tak sobie spacerkiem zwiedzam. Z obstawą z tyłu, dotarłam wreszcie na koniec przejścia, mając nadzieję, że wracać nim już nie będę musiała. Zaczęłam rozglądać się za wystającą nad powierzchnię, wielką piramidę. Niczego jednak takiego nie dostrzegłam. Po kilkudziesięciu krokach w kierunku zwiedzania, dostrzegłam jedynie wielkie wzgórze, które najrozleglejszą piramidę świata ukrywa. Na jej szczycie znajdował się piękny kościół. Historia tego miejsca jest niezwykle ciekawa. Sama piramida była niemal siedmiokrotnie przebudowywana. Początkowo mierzyła 62 metry wysokości. Jej powierzchnia to aż 17 hektarów! Odkopany tunel mierzy dziewięć kilometrów (całe szczęście nie musiałam nim tyle iść, bo raczej bym nic nie zwiedziła). Pooglądać można było odkopane kamienne schody, kilka fresków i miejsc, które kiedyś funkcjonowały jako powierzchnie mieszkalne – szczerze powiedziawszy nic wielkiego. Aczkolwiek w przypadku takich odkryć, nie to, co namacalne się liczy (a przynajmniej dla mnie), ale historia z nią związana. A to, co wzbudziło moje największe zainteresowanie to doniesienie, że o poranku i wieczorem w dniu przesilenia zimowego, czyli 22 grudnia oraz wiosennego 22 marca, na piramidzie, podobnie jak i ponoć na tej w Chichen Itza, można zobaczyć przesuwającą się linię, do złudzenia przypominającą pełzającego węża, który wpełza na piramidę. Chciałabym to zobaczyć. Powrót zaliczyłam już okrężną drogą. Niby wiedziałam już, ile kilometrów ma korytarz, ale wolałam nie kusić losu lub starożytnych kapłanów.
Puebla to miasto kolonialne. Najwięcej do zwiedzania jest w niej świątyń i kościołów. Wiele osób nie lubi zaglądać do wielu przybytków bożych, ale te w Puebli są wyjątkowo piękne. Oczywiście nie na tyle, by obejrzeć wszystkie sześćdziesiąt pięć. Piękne Zocalo, przyozdobione wieloma rabatkami kwiatów, wysokim drzewami i fontannami, już kilkadziesiąt lat temu zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa i wcale się nie dziwię, bo choć przestrzeń olbrzymia, z potężnymi gmachami, zwłaszcza Katedry (drugiej największej w całym Meksyku) to, spacerując po zabytkowym centrum, czułam się bardzo kameralnie.
Puebla słynie przede wszystkim z sosu mole, którego kosztowałam w Oaxaca (tu powinnam go spróbować!). Istnieje bowiem legenda, że to tu właśnie, w jednym z klasztorów, w którym dziś mieści się muzeum, jedna z zakonnic stworzyła ów sos. Spróbowałam tu za to wyśmienitych tacosoraz czegoś, co nazywa się cemita. Cemita jest serwowana tylko w Puebli (polecił mi ją uprzejmy pan z dworca). Według mnie nic wielkiego, to znaczy pod względem smaku, bowiem z wyglądu to olbrzymia kanapka z kurczakiem, awokado, jakimiś sosami i dodatkami – taki wielki chickenburger, tylko ze na zimno. Była tak olbrzymia, że połowę zostawiłam na kolejny posiłek.
W związku z moim wyjazdem do Choluli, której pierwotnie nie miałam w planie, a następnie próbą znalezienie czaszki, którą wprost musiałam przywieźć z Meksyku na pamiątkę, a następnie próbami znalezienie poczty i mojego położenia w mieście oraz niezwykle długaśną (blisko godzinną) rozmową z przemiłą właścicielką sklepu z czaszkami 🙂, zamknęli mi wszystkie muzea. Potrzebowałabym jeszcze jednego dnia, by zobaczyć coś więcej. Wniosek jest taki, że muszę tu jeszcze wrócić. No i też chcę tu wrócić, bowiem klimat Puebli oczarował mnie. Jedno z miast, w których mogłabym zamieszkać.
Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".
Mariachi jak najbardziej prawdziwy, a zachód słońca może nie najpiękniejszy, jaki widziałam, ale do najlepszej dziesiątki bym go zaliczyła.
siki
11 lat temu
Cud! Rapida wróciła, a Blog żyje własnym życiem; czy to za sprawą Franciszka, czy majańskich Bogów, czy mojego jedenastego drinka…? Tak czy owak, że się powtórzę – wierzę w Bloga! Jako romantycznego poetę, wiecznie rozdzierającego swoje białe koszule, ujął mnie pierwszy akapit – ewokowane obrazy i dwunastozgłoskowiec plasują Cię w pierwszej jedynce polskich Wieszczek! Wraz z następnym nadeszła epoka pozytywizmu – jak dobrze – z małą domieszką retrospekcji z kart Parandowskiego. Ale dalej jest dworzec… są tory… Z trudem przełknąwszy ten etap czytania, przechodzę dalej; „and now for something completely different”: bagaż proponuję nosić NIE z przodu i z tyłu, tylko jak drzewiej – na nosidłach; gibasz się na inne strony. Quetzalcoatl… – moja pierwsza dziara, to bóg i patron malarstwa, muzyki i nauki. „Wiatru”? Pierwsze słyszę – oni… Czytaj więcej »
Anita Demianowicz
11 lat temu
Drogi Sikorze, proszę o nie naigrywanie się z moich dwunastozgłoskowców, które zresztą mogą być w Twojej wyobraźni efektem jedenastego (a nie dwunastego?) drinka.
Co do Quetzalcoatl to jest to niestety bóg wiatru, może i malarstwa i sztuki też. Nie chcę Cię martwić, ale pumeks mogę przy najbliższej okazji podrzucić. Czyś Ty u chińczyka ten tatuaż robił, na zasadzie ten znaczek jest fajny, a ze znaczy on „kurczak w cieście na ostro” to już nie ma znaczenia? Sama musze pogrzebać za tymi bogami, bo teraz mi zagwozdkę zadałeś. „Zagwozdka – lubię to słowa tak samo jak Twoje „kuriozalnie”.
Szczerze to w tym labiryncie nić nie była potrzebna. To wynik paniki, bo tak naprawdę to był to po prostu długi korytarz.
To tę linię, zaprogramowaną przez majańskich uczonych musisz mi wyjaśnić. Może w Węgorzewie? Do tego czasu na pewno wystarczająco dojrzeję 😉
Oj, mieszkam gdzie Mieszko mieszkał, ale czy to właściwe miejsce do mieszkania?
Cemita! no se si aqui en El Salvador probaste la Semita, mismo sonido del nombre pero por lo que describes es algo completamente distinto, porque la nuestra es como unpastel cuadrado relleno de jalea de piña o dulce de atado (azucar cruda) pero al final no me extraña muchas cosas tiene el mismo nombre por aqui asi como muchas cosas tambien siendo lo mismo tiene distintos nombres en distintos lugares.
Anita Demianowicz
11 lat temu
No he propado cemita en Salvador. Pero lo que tu decsribiste es otra cosa. Pero en Guatemala yo probe una cosa cuadrada con pina adentro y dulce. Era rica.
Ten Mariachi to chyba z wosku jest 😉 Magiczne miejsca, piękne zachody słońca.
Mariachi jak najbardziej prawdziwy, a zachód słońca może nie najpiękniejszy, jaki widziałam, ale do najlepszej dziesiątki bym go zaliczyła.
Cud! Rapida wróciła, a Blog żyje własnym życiem; czy to za sprawą Franciszka, czy majańskich Bogów, czy mojego jedenastego drinka…? Tak czy owak, że się powtórzę – wierzę w Bloga! Jako romantycznego poetę, wiecznie rozdzierającego swoje białe koszule, ujął mnie pierwszy akapit – ewokowane obrazy i dwunastozgłoskowiec plasują Cię w pierwszej jedynce polskich Wieszczek! Wraz z następnym nadeszła epoka pozytywizmu – jak dobrze – z małą domieszką retrospekcji z kart Parandowskiego. Ale dalej jest dworzec… są tory… Z trudem przełknąwszy ten etap czytania, przechodzę dalej; „and now for something completely different”: bagaż proponuję nosić NIE z przodu i z tyłu, tylko jak drzewiej – na nosidłach; gibasz się na inne strony. Quetzalcoatl… – moja pierwsza dziara, to bóg i patron malarstwa, muzyki i nauki. „Wiatru”? Pierwsze słyszę – oni… Czytaj więcej »
Drogi Sikorze, proszę o nie naigrywanie się z moich dwunastozgłoskowców, które zresztą mogą być w Twojej wyobraźni efektem jedenastego (a nie dwunastego?) drinka.
Co do Quetzalcoatl to jest to niestety bóg wiatru, może i malarstwa i sztuki też. Nie chcę Cię martwić, ale pumeks mogę przy najbliższej okazji podrzucić. Czyś Ty u chińczyka ten tatuaż robił, na zasadzie ten znaczek jest fajny, a ze znaczy on „kurczak w cieście na ostro” to już nie ma znaczenia? Sama musze pogrzebać za tymi bogami, bo teraz mi zagwozdkę zadałeś. „Zagwozdka – lubię to słowa tak samo jak Twoje „kuriozalnie”.
Szczerze to w tym labiryncie nić nie była potrzebna. To wynik paniki, bo tak naprawdę to był to po prostu długi korytarz.
To tę linię, zaprogramowaną przez majańskich uczonych musisz mi wyjaśnić. Może w Węgorzewie? Do tego czasu na pewno wystarczająco dojrzeję 😉
Oj, mieszkam gdzie Mieszko mieszkał, ale czy to właściwe miejsce do mieszkania?
Rozważę.Uważaj, bo masz księdza pod sobą.
Ale co rozważysz? Bo się gubię. A właśnie ciekawa jestem, co to za ksiądz? Znasz?
sos zakonnicy, no tak i już wszystko wiem
Interesujące, syntetyczne, obrazowe, zachęcające… podróż po nibyznanymświecie zawsze fascynuje. Podziwam Cię, Anito.
Bardzo dziękuję 🙂 Miło mi niezmiernie.
Cemita! no se si aqui en El Salvador probaste la Semita, mismo sonido del nombre pero por lo que describes es algo completamente distinto, porque la nuestra es como unpastel cuadrado relleno de jalea de piña o dulce de atado (azucar cruda) pero al final no me extraña muchas cosas tiene el mismo nombre por aqui asi como muchas cosas tambien siendo lo mismo tiene distintos nombres en distintos lugares.
No he propado cemita en Salvador. Pero lo que tu decsribiste es otra cosa. Pero en Guatemala yo probe una cosa cuadrada con pina adentro y dulce. Era rica.
Entonces esa es la semita que tenemos aqui.