AMERYKA ŚRODKOWA HONDURAS W DRODZE

Pico Bonito nie takie znów bonito

No i nie przyjechał! Nie kto, lecz co. A wiadomo, co – autobus, który miał odjeżdżać do La Ceiba, co godzinę od rana, a gdy ja przyszłam miał nie pojawić się przez najbliższe trzy godziny. Ja nie wiem czy to tylko mnie takie rzeczy spotykają? W związku z tym, zmuszona byłam stanąć na ulicy i czekać aż przez Telę będzie przemykał jakikolwiek inny autobus, zmierzający w tym samym, co ja kierunku.

La Ceiba

Muszę przyznać, że nawet mnie ta sytuacja nie rozzłościła. Zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Po prostu pokiwałam głową i westchnęłam. Nie powstrzymałam się jednak przed pytaniem, dlaczego ten inny pan dwa dni wcześniej poinformował mnie, że autobus o tej porze będzie. Mogłam sobie darować to pytanie, bo odpowiedź znałam – wzruszenie ramion. Martwiło mnie tylko jedno. O 13 miałam czekać w hostelu Banana Republic (którego swoją drogą nie polecam. Nie spędziłam w nim nocy, ale naczytałam się o nim sporo opinii i kilka słyszałam też osobiście. Oczywiście ten, kto lubi ekstremalne nocne baraszkowanie z pluskwami z pewnością zagustuje w tym miejscu). 

Z hostelu miałam zostać zabrana do oddalonego o około 30 minut Jungle River Lodge. Trochę się tego miejsca obawiałam, wiedząc, że jest to „siostra” (lub „brat”) Banana Republic. Ryzyk fizyk. Zależało mi, by wybrać się do Parku Pico Bonito, a oni oferowali wędrówkę na jedną z kaskad i jeszcze w cenie oferowali nocleg. Wprawdzie cena nie była zachwycająca, ale wizja noclegu wliczonego w cenę, jeszcze w dodatku we własnym pokoju z łazienką skusiła mnie, zwłaszcza, że normalnie noclegiem wliczonym w cenę jest łóżko w dormitorium. Z braku miejsc, trafił mi się jednak jak ślepej kurze ziarno (bardzo ślepej). Uradowana, że dostałam ładny pokój na własność, który normalnie kosztuje 30 dolców, uśpiłam swoją czujność, a to nie dobrze. Do Ceiby dotarłam bez problemów. Nie obeszło się oczywiście bez taksówki do hostelu, bo przecież z dworca samej iść nie mogę, bo niebezpiecznie. W hostelu byłam sporo przed czasem, więc mogłam jeszcze ruszyć na chwilę w miasto, które według tego, co wszyscy mi zapowiadali, miało być trzecim (po stolicy Tegucigalpie i San Pedro Suli) najniebezpieczniejszym miastem w Hondurasie. Przeżyłam jednak tę półtoragodzinną jakże niebezpieczna wyprawę. 

Baseny Jungle River

Moją drogę do supermarketu, w którym chciałam zrobić zakupy, znaczyły liczne ulice, których ciemne bramy pełne były złodziejaszków, czyhających na mój niesamowicie wypchany portfel (a wypchany był rzeczywiście, tyle że ich szmacianymi jednolempirówkami). To by się chłopaki rozczarowali. O 13 ruszyłam rozwalonym pickupem w nieznanym kierunku z trzema mężczyznami, modląc się w duchu, by miejsce, do którego przybędę nie było tragiczne. Pogoda mi nie sprzyjała. Niebo zasnute było ciemnymi chmurami i zaczął siąpić deszcz. Byłam pewna, że reszta też musi być do bani. Najpierw brak autobusu, pogoda pod psem to i brakuje tylko zapchlonego pokoju w baraku w dżungli. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Jungle River Lodge jest przepięknie położone. 

Odpoczynek na hamakach

Otoczone górami i zielenią oraz rwącą, dzika rzeką, z naturalnymi basenami, drewnianymi domkami i pięknym podestem z barem, z widokiem na góry i rzekę. Bajka. Do tej bajki dorzucili mi jeszcze małpkę rasy Cara Negra, która zaczęła znajomość ze mną od zanurzenia pyszczka w mojej kawie (zresztą próbowała cały czas się do niej zakraść). I w końcu nawet słońce wyjrzało. Nie mogłam uwierzyć, że trafiło mi się takie miejsce. Myślałam, że mogłabym, zostać tu na zawsze…

Moja cara negra

Każda bajka ma jednak swój koniec, zwykle szczęśliwy i często z morałem. Moja bajka też w końcu musiała się skończyć. Morał jej jest taki, że nigdy nie należy tracić czujności, bo pogryzą cię pluskwy. Koniec mojej bajki był taki, że nogi i ręce miałam pożarte doszczętnie i oczywiście pół nocy nie przespałam. O drugiej nad ranem byłam już gotowa pójść i położyć się na ławie koło baru, jednak odstraszał mnie, panujący na zewnątrz chłód. Dotrwałam do czwartej rano i owinąwszy się dwiema kurtkami poszłam na taras, by trzęsąc się z zimna, doczekać do siódmej i ruszyć na wędrówkę. Tym razem nie łudziłam się, że trekking wynagrodzi mi bóle ostatniej nocy. I przynajmniej tym razem się nie rozczarowałam. 

Przewodnik

Przede wszystkim za tę kwotę, którą zapłaciłam, spodziewałabym się czegoś dłuższego. Miałam się jednak zadowolić trzy, góra czterogodzinnym spacerem. No właśnie spacerem, choć spodziewałam się porządnej wędrówki po, zamieszkałym przez liczne dzikie zwierzęta Parku Pico Bonito. Na to wszystko jeszcze mały aparat odmówił mi posłuszeństwa. Było to tym bardziej dziwne, że poprzedniego wieczoru, poprosiłam Luisa o podłączenie ładowarki (w pokojach nie było kontaktów), żeby właśnie uniknąć podobnych niespodzianek. Ale oczywiście nie. Ja jak czegoś nie zapomnę, nie zgubię, to muszę mieć coś zepsute. Bo że aparat się popsuł (a właściwie upatrywałam w tym winy menagera) to było oczywiste, bo skoro dzień wcześniej działał, a potem był ładowany, to nie ma innej możliwości. Humor zszedł na psy, (a raczej może na pluskwy?). 

Potężna liana (po środku)

Co jeszcze może mnie dziś spotkać, myślałam. A potem doszłam do wniosku, że brakuje jeszcze spaceru, zamiast porządnej wędrówki, produkującej endorfiny i naprawdę pełnia szczęścia. Przewodnik sporo mi opowiadał o roślinach i prezentował różne ciekawostki już od pierwszych kroków (dlatego tak wolno szliśmy). A potem czekała nas przeprawa przez rzekę, w której zgubiłam oczywiście jeden klapek, by stanąć u wrót parku, przed którymi zostałam ostrzeżona, by trzymać się tuż za przewodnikiem krok w krok, nie dotykać niczego, a przynajmniej zanim dotknę, by porządnie się temu przyjrzeć (bo a nuż może tam siedzieć tarantula) i patrzeć uważnie pod nogi, by nie nadepnąć na czającą się barbę amarillę. Przewodnik dzierżył dumnie w ręku, niczym berło, zakrzywiony metalowy drąg, którym sprawdzał każdą skałę i pień, nad którym mieliśmy przejść (ponoć to ulubione miejsca barby amarilli). 

Nowy moda?

Obawiałam się, że znając moje szczęście, tak jak chciałam spotkać pumę i nie spotkałam, tak na węża, którego nie chciałam spotkać, na pewno natrafię. Sunęłam więc za przewodnikiem posłusznie, mając oczy i uszy niemal dookoła głowy. Byle tylko nie dotknąć tarantuli i węża, powtarzałam niczym mantrę. No i nie dotknęłam. Mało, ja nie widziałam niemal żadnego żywego stworzenia w tym lesie. O, nie, przepraszam. Skłamałabym. W pewnym momencie przewodnik gwałtownie zatrzymał się i zaczął pokazywać coś palcem, nakazując mi milczenie. Aż mnie sparaliżowało, bo wiedziałam, że chodzi o jakieś zwierzę. Powoli, by nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, podążyłam wzrokiem za jego wskazującym palcem, bojąc się, co ujrzę. Byłam pewna, że jak nic, ot zobaczę wielkiego węża, który tylko czeka, by rzucić mi się do gardła. „Mira! Paloma!” – wyszeptał w końcu. „Że co, proszę?!!!”, niemal wyrwało mi się po polsku. To ja mało zawału nie dostałam, a on mi gołębia pokazuje! 

Roślina, służąca jako naturalne mydło

I jeszcze jaki uradowany, że wreszcie mu się udało zaprezentować mi zwierzę z dżungli. Najpierw chciałam go oświecić, że gołębie to mi z ręki na krakowskim rynku jedzą i że nie muszę do dżungli Centralnej Ameryki wędrować, by na gołębie się pogapić. Wiele z nich w kółko muszę odstraszać z dachu nad moim balkonem, bo mi te, jak to nazywa je po „czesku” jedna moja koleżanka – „dachowe obsrańce”, taras zanieczyszczają. Ja tu żądna krwi jestem, dzikich węży, tarantul i wielkich kotów, anakond, a on mi z gołębiem wyskakuje! Jakbym gołębia w życiu nie widziała. Czasami ludzie mnie tu zaskakują. Oni myślą, że w Polsce to my chyba w jakimś buszu mieszkamy? No, nie, w buszu nie, ale nie wiem, co oni sobie wyobrażają, bo ostatnio inny przewodnik prezentował mi marchewkę. Jakbym nie wiedział, co to jest. Widząc jednak jego radość, postanowiłam mu nie psuć humoru. Niech się chłopak cieszy, pomyślałam. Ograniczyłam się do potaknięcia głową i uśmiechu: „Tak, gołąb. Fajnie!” Potem się jednak zrewanżował jak zeżarł kilka termitów, wyskrobanych z kory. 

W roli Tarzanówny

Namawiał i mnie do skosztowania. Ja wiem, że to białko i tu narzekam na jego brak, ale jednak postanowiłam pozostać przy swoim ulubionym kurczaku, a właściwie tęsknotą za nim. Zresztą odechciało mi się jakiegokolwiek jedzenia, gdy patrzyłam jak pakuje całą garść termitów do gęby. Potem była jeszcze jaszczurka, którą skubany schwycił szybciutko i zaprezentował mi ją, jako najnowszą kolekcję biżuterii, wieszając ją sobie na uchu. Po tych wszystkich cyrkowych sztuczkach, którymi starał mi się zamydlić oczy, myśląc że przestanę liczyć czas wędrówki, dotarliśmy do wodospadu Bejuca. I trochę się zgarbiłam, bo byłam przekonana, że idziemy na inny wodospad, na którym mi zależało – Cascada Zacate. Gdy nie ukrywałam swojego rozczarowania i tego, że czuję się oszukana, próbował mnie przekonać, że ten jest o wiele piękniejszy. Wspinaliśmy się wyżej. Próbował mi znaleźć jak najlepszy widok na kaskadę, bym mogła zrobić dobre zdjęcie. 

Kaskada Bejuca

Super, tylko że jedyny szeroki kat w aparacie, to miałam w małpie, która właśnie dziś mi się popsuła. Wcale nie poprawił mi tym humoru. Bilans dnia: – zepsuty aparat – nie ta kaskada – zaledwie trzy i pół godzinna wędrówka (gdybym szła w swoim tempie, a nie skradała się jak to robił mój przewodnik, by stworzyć pozory dłuższej drogi, to pewnie w ciągu godziny bym obróciła) – starcie z pluskwami – podrapane do krwi całe nogi i ręce – i nieprzespane dwie kolejne noce (swędzenie na to nie pozwoliło) Podsumowanie: Wycieczka nie była warta tych pieniędzy. I ja dziękuje płacić 30 dolców za pokój z pluskwami. Nie zazdroszczę tym, którzy naprawdę tyle za niego płacili. Nie polecam Jungle River Lodge, choć miejsce pięknie usytuowane, z pluskwami można się pobawić tańszym kosztem. Ci, którzy boją się ruszyć bardziej w nieznane i pragną rozrywki na miarę turystyczną szytą (spływ pontonami, canopy tours czy spacer po lesie, odnajdą się tam). 

Roślinny tatuaż

Dla mnie było to niewystarczające. Nie mogę jednak stwierdzić, że całość była totalnie beznadziejna. Mimo wszystko dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. No i przede wszystkim warto było tu przyjechać dla małpki, która na pożegnanie mocno się do mnie przytuliła i nie chciała puścić. A ja chętnie schowałabym ją pod kurtkę i zabrała ze sobą i niczym Jack Sparrow dumnie kroczyła z nią na ramieniu wzdłuż wybrzeża Morza Karaibskiego. Takie zakończenie bajki, by mi odpowiadało najbardziej.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

8 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Mtk

Takie termity to samo zdrowie, tym bardziej, że bez GMO. Zdrowa dieta jest najważniejsza 🙂

Anita Demianowicz

Wiem, że samo zdrowie. Tak mi coś po głowie krąży, że dziadek też mi kiedyś prezentował taką zakąskę, ale nie jestem pewna.

Edyta Szpejnowska

no to masz pecha, wcześniej pies w dżungli, teraz „dachowe obsrańce”, tego się pewnie nie spodziewałaś:P

Anita Demianowicz

„Dachowy obsraniec” – tak, tego Edith najmniej w dżungli bym się spodziewała 🙂

Słomiany

Pluskwy, wszędzie pluskwy! Wolę już chyba kurz remontowy. Małpka kawoszka jest niezła, dziwie się, że jej nie porwałąś 😉

Anita Demianowicz

No mało brakowało, bym jej nie porwała. Ale w nowym mieszkaniu mogła by narobić niezłych szkód :)Chyba kurz remontowy lepszy od pluskiew, to fakt.

siki

Autobusy… Cóż, Tobie mogą opadać ręce, mi – nie tylko. Banana Republic, Jungle River Lodge – takie fajowe i kuszące nazwy, a jednak takie badziewie?! Przez te cholerne pluskwy znienawidzisz Plusa i dodawanie. I pluskać się przestaniesz. (Jak z os się można pobrechtać, to i z pluskiew – a masz!) I znowu te „najniebezpieczniejsze” miejsca; jeny, jakie kryteria przyjmują autorzy przewodników, przestrzegając przed takowymi (a propos poprzednich, gdzie kuriozalnie doświadczyłaś ludzkiej uprzejmości)? No, ale skoro byli „czyhający złodziejaszkowie”, to rzeczywiście musiało być coś na rzeczy. Achtung Baby! Co do małpki i globalnej aberracji pojęcia politycznej poprawności – Cara nie-Negra, tylko Afroamericana! Bez jednego klapka stąpałaś po tym „niewiadomoczym”?! Miałaś substytut? Onucę? Coś na prędce zrobione z liścia albo tiszerta? Abstrahując od Twoich ulubionych szlajających się wokół żyjątek, można się po prostu pokaleczyć… Stąd… Czytaj więcej »

Anita Demianowicz

Ja akurat mam inną sieć. A pluskać się i tak nie przestanę. A co do os, to jednak myślę, że są znacznie zabawniejsze niż pluskwy.

Po przyjeździe do Hondurasu, okazało się, że wszystkie miejsca są najniebezpieczniejsze. Nie wiem jak wszystko może być „naj”, ale tu okazuje się, że jednak może.

No, co ja Ci Sikor poradzę, że tu w Centralnej Ameryce o poprawności politycznej, to oni specjalnie pojęcia nie mają?

Klapki jednak wolę mieć na stopach. Ludzie z klapkami na oczach mnie drażnią.

Też wolałabym waran przy uchu zobaczyć (nie moim jednak). A termitów i u nas w Polsce dostatek, więc ja chętnie wysłucham Twoich emocjonujących relacji o smaku termitów. Ja dziękuję.

Roślina, która zostawia ślad nazywa się Elechos (albo cała rodzina tak się zwie). Przepis na tatuaż:
Zerwać liść,
przyłożyć do ręki na przykład,
przycisnąć.
Tatuaż gotowy 🙂
Podziękowania dla Feli i Ani 🙂