AMERYKA ŚRODKOWA HONDURAS W DRODZE

Prawie jak w bajce

Od dziś postanowiłam, że nie rozstaję się z dużym plecakiem. Do tej pory, tylko czekałam, by znaleźć jakieś miejsce noclegowe, w którym będę mogła spokojnie złożyć swoje rzeczy i bez obciążenia ruszyć na zwiedzanie. Jednak moje genialne umiejętności organizacyjne, zmuszają mnie do mniej wygodnego zwiedzania. Trudno. „Jak się nie ma w głowie, to trzeba mieć w nogach” jak mówi przysłowie. I w moim przypadku sprawdziło się to dosłownie. Ale o tym za chwilę.

Las bambusów

 Tela, miejscowość nad Morzem Karaibskim, stała się moim celem wizyty właściwie z jednego tylko powodu – Lancetilla, czyli ogrodu botanicznego, największego w całej Ameryce Centralnej i drugiego największego ogrodu botanicznego na świecie. Co, jak co, ale gdy słyszę, że coś jest największe na świecie, to chcę to zobaczyć. Ponieważ jak to nad każdym morzem, spodziewałam się tam plaż (które specjalnie mnie nie interesują) oraz tłumu turystów. I tu spotkała mnie miła niespodzianka. Turystów brak. W hotelu jestem jedynym gościem, więc panuje w nim cisza i spokój, a ja na tarasie, mogę rozłożyć się w wygodnym fotelu, ze wszystkimi manelami i czuć się niby na własnym tarasie. (Tak, tak, tym razem w hotelu i jest to mój najdroższy nocleg w całej podróży). W Hondurasie, jako że backpacking ogranicza się właściwie do trzech miejsc: Copan, wyspa Utila i Roatan, brak tanich miejsc noclegowych. To znaczy są, ale nie jest ich zbyt wiele. Nic dziwnego, że brak, bo faktycznie, gdzie się nie przemieszczam jestem jedyną białą. Czuję się normalnie niczym Kolumb, odkrywający Amerykę. Piękna pogoda, gorące Morze Karaibskie, piękne plaże – jak to możliwe, że cierpią na brak turystów? W naszym kraju, by to nie przeszło. Tu jednak tak. Głównie wynika to, z panującej epidemii strachu, w którą i mnie od początku, jak tylko dobiłam do granicy z Hondurasem, również wpakowali. A zaczęli już w Gwatemali sami gwatemaltecos, twierdząc, że w Gwatemali w porównaniu z Hondurasem, to jest bardzo bezpiecznie. Tę teorię musiałam sprawdzić na własnej skórze. Nie mam na tyle zaufania, by wierzyć ludziom „na słowo”. Póki co od Copan, poprzez Gracias (do którego dojeżdżałam z kilkoma przesiadkami) aż do Teli, nic się nie wydarzyło.

W bambusowym lesie

Oprócz tego, że jako biała wzbudzam dość spore zainteresowanie. Faktem jest, że jest tu też trudniej, bowiem płeć męska, w porównaniu z tą płcią w Gwatemali, jest dużo bardziej agresywna. No więc w końcu dotarłam do Teli i po ośmiu godzinach w busie marzyłam o spacerze. Gdy spytałam jednak w okienku biletowym, w która stronę mam się kierować do centrum, usłyszałam pełne przerażenia pytanie : „Na piechotę?!”. Chłopak zrobił wielkie oczy i rozdziawił gębę z wrażenia. „No, na piechotę. Przecież to blisko”, mówię. Na mapie widziałam, że od Parque Central dzieli mnie zaledwie kilka ulic. „To niewskazane. Musisz wziąć taksówkę”. „Nie da się na piechotę” upewniam się jeszcze raz. Chłopak zaprzeczył ruchem głowy, z taką mocą, że myślałam, że zaraz przekręci ją o 180 stopni. Taksówka kosztowała tylko 25 lempirów, czyli około 5 zł. Pojechałam, choć zadowolona z tego nie byłam.

Kolekcja palm

Nie należę do „karawaniarzy”, jak niektórzy, i jeżdżenie taksówkami mnie mierzi, zwłaszcza jeśli wiem, że gdzieś mogę dotrzeć na piechotę. Podwiózł mnie uprzejmy Oskar, który zaoferował się zostać moim przewoźnikiem i dnia następnego, kiedy będę wybierała się do Ogrodu Botanicznego. Chciałam pojechać tam wprawdzie na rowerze, ale tu znów napotkałam przeszkodę. Przemiła dziewczyna z hotelu, w którym również służą wypożyczaniem rowerów, oznajmiła mi, że nie jest wskazane, żebym sama jechała rowerem do ogrodu (a to tylko 3 km od centrum). Poprosiłam o wykaz, co nie jest wskazane w moim przypadku.
A więc:
– Niewskazane jest chodzenie na plażę samej: wcześnie rano i wieczorem,
– Niewskazana jest jazda na rowerze samej poza centrum, -Niewskazane jest chodzenie poza centrum,
-Niewskazana jest jazda autobusem do oddalonych o zaledwie kilka kilometrów miejscowości,
– Niewskazane jest wychodzenie z hotelu po 18
-Niewskazane jest chodzenie z aparatem na wierzchu, nawet w centrum i w ciągu dnia, nie wspominając o innych porach
-A w ogóle to niewskazane jest w Hondurasie podróżowanie samej. Koniec kropka.

Piękne czerwonawe palmy

Na każde moje pytanie jak mogę dojść tam czy tam, słyszałam: „Lepiej niech pani weźmie taksówkę”. To ciągłe gadanie o tym jak jest tu niebezpiecznie, szczególnie w dużych miastach oraz nad morzem, sprawiło, iż na poważnie zaczęłam się bać. A właściwie ogarnęło mnie przerażenie. Stwierdziłam, że chyba zamknę się w tym hotelu, przeczekam do połowy kwietnia i wrócę bezpośrednio autobusem do Meksyku, prosto na samolot. Z rowerem się poddałam i pojechałam rano do ogrodu wraz z Oskarem, który punktualnie o 8 już na mnie czekał. Skasował mnie za tę przyjemność sto lempirów, na pożegnanie dał numer telefonu, żeby po niego zadzwonić jak skończę zwiedzanie. Ogród był przepiękny. Trochę jednak poczułam się oszukana jak w kinie, kiedy widzę niezłe zwiastuny filmu, kupuję bilet, a potem okazuje się, że wszystkie najlepsze fragmenty z całego filmu widziałam już w owym zwiastunie. Ściągnęło mnie do ogrodu jedno zdjęcie, lasu gigantycznych bambusów, które na żywo naprawdę robiły niezwykłe wrażenie.

Droga przez ogród

 Reszta ogrodu też była ciekawa, ale nie powalająca. Pierwotnie miałam plan spędzenia w arboretum kilku godzin. Zabrałam więc ze sobą prowiant, w postaci moich ulubionych ostatnio posiłków, czyli tortilli ze świeżym awokado. Pierwotny plan szybko jednak uległ zmianie. W tym momencie muszę wrócić do początku mojej opowieści, czyli dlaczego postanowiłam chodzić wszędzie z całym dobytkiem. Ponownie zabrałam na wycieczkę wszystko, oprócz jednej, niezwykle ważnej rzeczy – repelentu przeciw komarom. A w ogrodzie były ich całe chmary. Jeszcze tak pogryziona nie byłam chyba nigdy. Siadały na mnie całymi tabunami, nie poddawały się nawet w pełnym słońcu, które próbowałam przeciągnąć na swoja stronę, mimo że sama w upale umierałam i wolałabym się skryć w cieniu. Ale skoro ja mam umrzeć w upale, to postanowiłam pociągnąć te krwiożercze bestie, razem ze mną. Niech giną! Ponieważ komary nie dawały za wygraną zmuszona byłam przemierzać park w tempie ekspresowym, próbując zbytnio nie zwalniać, bowiem zwierzyna tylko na to czekała. Do niektórych miejsc wracałam jednak kilkakrotnie, by mieć możliwość za każdym razem rzucenia okiem w innym kierunku i dostrzeżenia innych okazów. Przebiegałam jedną cześć i podziwiałam lewą stronę. Po chwili niemal biegiem znów wracałam i szybki rzut oka na prawą stronę. Znów okrążenie i szybka fotka, i znów w nogi. Poranny jogging miałam więc zaliczony. Myślałam, że przeżyję spokojny dzień, spacerując w pięknych okolicznościach przyrody, gdybym wiedziała, że tak będzie wyglądać mój spokojny spacer, założyłabym sporttester, z którym normalnie biegam, by utrzymywać stałe tempo. Po 2,5 godzinie biegania, zmachana wróciłam do biura, prosząc pana żeby zadzwonił po taksówkę. To jednak okazało się problemem. Pan oświadczył, że nie zadzwoni i że mam czekać, bo od czasu do czasu pojawiają się tu taksówkarze. „Od czasu do czasu, czyli?” próbuję uściślić. „Od czasu do czasu”, powtarza starszy pan. Na co oświadczam, że w takim razie jestem zmuszona wracać na piechotę. Padają moje ulubione słowa: „Ale to niewskazane”. Poddaje się. Kątem oka dostrzegam jednak jakiegoś kierowcę z busa turystycznego, bo i owszem turystów tu spotkałam, nawet dwie grupy, ale wraz z przewodnikiem, zorganizowani z biura podróży, bo przecież w Hondurasie niewskazane jest samotne przemieszczanie się. Ładnie się przedstawiłam i poprosiłam, żeby zadzwonił do Oskara. Po pół godzinie wracałam już do hotelu. Oskar, usłyszawszy, że chciałabym zobaczyć wioskę Garifunów, zaproponował, że tam również może mnie zawieźć. Nie zamierzałam jechać jednak taksówką.

Ulice Triumfo de La Cruz – Garifuna Village

W Lonely Planet przeczytałam, że bez problemu można się tam dostać lokalnym busem. Zaryzykowałam znów pytaniem do sympatycznej pani w hotelu, gdzie znajdę przystanek, z którego odchodzą autobusy do Garifuna Village. Wiadomo, co usłyszałam. Z bólem, pokazała mi jednak, w którą stronę mam się kierować. Jej mina sprawiła, że zawahałam się. Wiedziałam jednak, że albo zacznę normalnie zwiedzać sama jak w Gwatemali albo muszę się spakować i zabierać z tego kraju jak najszybciej. Wybór padł na bramkę numer jeden. Pomyślałam tylko, że niech się dzieje co chce, zostawiłam duży aparat, pieniądze i dokumenty w skrytce i ruszyłam szukać „dworca”. Gdy dotarłam właśnie odjeżdżał jeden z żółtych szkolnych chickenbusów. Tym razem to jednak był naprawdę szkolny bus. W środku siedziało kilkudziesięciu uczniów w białych koszulach z kołnierzykiem. Chłopcy mieli granatowe spodnie w kant, a dziewczyny granatowe, plisowane spódniczki. I wszyscy, łącznie z kierowcą i pomocnikami, byli czarni jak heban. Gdy wskoczyłam do środka, wszystkie czarne, i nieco zdziwione oczy zwróciły się w moim kierunku (raczej za często tu turysty nie mają).

Domki Garifunów (bieda piszczy)

A ja tymczasem znalazłam się w raju dredowo-warkoczykowym. Wszystkie dziewczyny miały przepięknie zaplecione warkoczyki, a z nich posplatane finezyjne fryzury, aż mnie ścisnęło z zazdrości. W autobusie poczułam się naprawdę bezpiecznie. W tle leciała muzyczka reggae, a nie jak we wszystkich camionetach gwatemalskie lub hondureńskie disco-polo. Dawało się odczuć pozytywne wibracje. I tu ma być niebezpiecznie, pomyślałam tylko. Dojechałam do wioski. Cisza, spokój, błękit morza i nieba, złocisty piasek na plaży. Sielanka. Brak turystów i tylko sami miejscowi, chowający się w cieniu palm przed, lejącym się z nieba, żarem. Każdy się kłaniał, pozdrawiał i życzył miłego dnia, życzliwie się uśmiechając.

Wymieniałam pozdrowienia, zamieniłam parę słów z niektórymi – czułam się jakbym tu mieszkała.. A potem, przechadzając się po plaży, to ja zostałam zaczepiona przez Amerykanina. Jedynego białego, jakiego tam spotkałam i w ogóle, jakiego widziałam przez ostatnie dni. Alejandro jest doktorantem antropologii i pisze pracę o ludności, zamieszkującej wybrzeże karaibskie. Od czterech miesięcy mieszka w Teli i regularnie odwiedza wioski Garifunów, starając się uczestniczyć w ich życiu.

Kościół

Nie mógł uwierzyć, gdy mnie zobaczył w Triunfo de la Cruz, bowiem jak stwierdził, od czterech miesięcy byłam jedyną białą, która przyjechała sama do wioski, bez silnego wsparcia agencji turystycznej i jak gdyby nigdy nic spacerowała sobie sama po plaży w miejscu, od którego backpakerzy trzymają się raczej z daleka. Zaczął opowiadać mi o Garifunach i o wydarzeniach, które miały tu miejsce tego dnia, ale to już osobna historia. I niestety, rozwiewająca wyobrażenia o pięknych plażach i spokojnym życiu wzdłuż wybrzeża karaibskiego. O tym miałam się jednak dobitniej przekonać następnego dnia. I dlatego też zdecydowałam się zostać w Teli dłużej, choć pierwotny plan obejmował zaledwie jeden dzień i góra dwie noce. Wydarzenia w społeczności Garifunów oraz propozycja wprowadzenia mnie w społeczność i jej problemy, dusza dziennikarska i propozycja darmowego noclegu tę decyzję wzmocniły.

Po powrocie z wioski, nie do końca jeszcze świadoma tego, co w normalnym życiu ludności karaibskiej się dzieje, spędziłam popołudnie w towarzystwie mojego nowego znajomego. Pływałam w Morzu Karaibskim, po raz pierwszy odkąd przybyłam do Środkowej Ameryki, a potem, popijając zieloną herbatę na werandzie z widokiem na morze, bujałam się w hamaku. Prawie jak w bajce.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

7 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Mtk

Po karabinierach, groźnych tubylcach jeszcze piratów z Karaibów brakuje 🙂

Anita Demianowicz

Wypytywałam Mamuś o piratów. nie ma tu jednak już takich. A ci piraci, którzy są głównie grasują w okolicach Afryki i bardziej z nich złodzieje zwykli niż piraci.

siki

Mój elaborat będzie długi, ale za to nudny – zasłużyłaś. Pszczółka Maya – a propos Twojego pakowania się; Gucio: „Stare przysłowie pszczół mówi”: weź się ogarnij! Co znaczy brak turystów?! Takie zakamarki Wszechświata nie przyciągają?! Ląli Planet to jakieś badziewie! Taa, podróżuj z nimi dalej! Ostra jazda (?) z tymi taksówkami – od razu przychodzą mi na myśl nasze węgorzewskie swawole i Pan Andrzej. Japco chyba do tej pory ma skitrany numer i wizytówkę onegdaj JEDYNEGO taksówkarza w drugim po Jarocinie mieście festiwalowym. Oscar dla Oskara! Co do Twojego „wykazu” przykazań przewozu osób, siłą rzeczy musiałem sobie zaintonować piosenkę. Ciekawe jaką. Ja pierdziu z tymi komarami; paskudztwa, obrzydlistwa, mucha na dziko! Czytając ten wątek musiałem domówić większą dawkę popcornu. Wisisz mi 50 PLN. Nie ma sprawy. Jazda z uczniami – nie skomentuję,… Czytaj więcej »

siki

No i jeszcze foty tych a la juk! No jestem w domu!

Anita Demianowicz

Dlaczego Siki zasłużyłam na nudny elaborat? A swoją drogą wcale nie był taki, jak zapowiadałeś.Z pakowaniem wiem, że mam spory problem. Ale nauczona doświadczeniem, już się nie dam zaskoczyć następnym razem. Choć miałam już nową przygodę 🙂 Ale o tym w kolejnym, kolejnym poście. I, tak jest! Już się ogarniam! Turystów nie ma. Po prostu. W Teli, w Garifuńskich miasteczkach byłam tylko ja. Owszem jak dojechałam do Ceiby to tu już więcej turystów. Bo jest to miasto wypadowe na popularne wyspy Roatan i Utila, gdzie są najtańsze ponoć kursy nurkowe na świecie. Więc ludzie tu i owszem przyjeżdżają, by stąd łodzią zabrać się na nie. Ale do miasta jak wyszłam, na rynek – zero, nic. Siedzą po hostelach. A faktycznie miejsca takie piękne, że podejrzewałabym, ze ludzie będą się o nie zabijać. I w sumie się zabijają, ale o tym też w następnym poście… Czytaj więcej »

siki

Faktycznie, koniec końców niezbyt się rozpisałem, ale to chyba ku uciesze Czytelników. Zapowiedzi kolejnych postów są smakowite! Czekam niecierpliwie!

Piotr

Z niecierpliwością czekam na kolejne relacje. Pozdrawiam serdecznie 🙂