„Jestem archeologiem, jeśli masz ochotę, mogę cię oprowadzić po Teotihuacan” czytam w mailu, który otrzymałam od jednego z członków couchsurfing.com. Czemu nie, myślę. Byłabym głupia, gdybym taką okazję zaprzepaściła. Umówieni jesteśmy na poniedziałek. Cesar ma podjeżdża po mnie pod hotel. „Czy jesteś pewien, że w poniedziałek ruiny są otwarte dla zwiedzających”, piszę jeszcze w niedzielę maila do niego. W przewodniku bowiem jak wół widnieje informacja, że w poniedziałek nieczynne. Tłumaczy, że każdy, z kim się umawia na zwiedzanie, zwraca się do niego z tym pytaniem.
Teotihuacan – widok z Piramidy Słońca |
A on właśnie woli jechać w poniedziałek, dlatego że wówczas w Teotihuacan jest w miarę pusto. I nie, dlatego że jest zamknięte, ale dlatego że wszyscy myślą, iż tak właśnie jest. Mamy więc całe ruiny niemal tylko dla siebie. Jedziemy w piątkę. Cesar to kopalnia wiedzy i niesamowitych historii. Tłumaczył z dokładnością, gdzie, co się znajdowało i jakie opowieści z danymi miejscami są związane. Myślę, że niejeden przewodnik, którego pierwszym i jedynym zawodem jest oprowadzanie turystów, nie ma takiej wiedzy jak nasz Cesar. Na dodatek zabrał nas jeszcze w jedno miejsce, poza centrum Teotihuacan do osad mieszkalnych, które mało, kto odwiedza. Żadne wycieczki zorganizowane z turystami tu nie docierają.
Piramida Księżyca |
Teotihuacan dawniej było największą potęgą w całej Ameryce Środkowej, a dziś jest największym odkopanym ośrodkiem prekolumbijskiej kultury Mezoameryki. Sama nazwa oznacza tyle, co „miejsce, w którym zostaje się bogiem”. Od wejścia do miasta wędruje się przez dwa kilometry Drogą Umarłych, prowadzącą do najważniejszej z piramid. Piramida Słońca jest trzecią największą na świecie (jej podstawa to 220 m na 225 m, wysokość 65 m). Wejście na nią jest wymagające – około 248 stopni, ale widok rekompensuje wysiłek. Dla niektórych to właśnie to wejście powinno być nazwane Drogą Umarłych, bo niektórzy prawie się wykończyli, wspinając na szczyt.
Ogólnie Teotihuacan nie wywarł na mnie tak silnego wrażenia jak Tikal czy Monte Alban pod względem urody rzecz jasna. Natomiast zrobił wrażenie pod względem wielkości, a także dokładności wykopalisk. Jest to jedyne miejsce, z tych, które ja odwiedziłam, gdzie miałam możliwość wejścia do prawdziwych mieszkań.
Droga Umarłych |
W Pałacu Motyla-Ptaka, w którym kiedyś mieszkali arcykapłani, mogłam oglądać świetnie zachowane malowidła ścienne, podobnie jak i w Pałacu Jaguara. Nigdzie indziej nie było to możliwe. Widać różnicę miedzy ruinami w Gwatemali, Hondurasie i Meksyku. I oczywiście wiadomo, z czym to jest związane. Z pieniędzmi. Choć pewnie z innym podejściem do dziedzictwa narodowego również.
Zwiedzanie ruin zajęła nam sporo czasu, ale jak już mieliśmy kierowcę, to postanowiliśmy go wykorzystać i wybrać się do dzielnicy Coyoacan (w języku nahuatl Coyoacan oznacza „Krainę Kojotów”). Największą atrakcją tego miejsca jest Muzeum Fridy Khalo, które odwiedziłam już jednak następnego dnia sama.
Coyoacan to dzielnica bogatych i dla bogatych, o czym przekonałam się na targu owocowo-warzywnym, gdy postanowiłam zaopatrzyć się w zapas moich ukochanych mango, zapote i guajaby. Pomysł zapasów się skurczył, a właściwie ograniczył do zera, gdy zaśpiewano mi kwotę trzy razy wyższą niż tę na zwyczajnym targu w centrum.
Mural na Bibliotece Uniwersyteckiej |
Podczas mojego pobytu w stolicy udało mi się jeszcze tylko odwiedzić Muzeum Designu, w którym poczułam się jak w raju, w sumie w znaczeniu przenośnym i dosłownym, bowiem w raju ludzie są nieżywi, a tu znalazłam się wśród trupów. Wiem, że dla wielu marny to raj, ale kto mnie zna, wie, że uwielbiam trupie czaszki, podobnie jak i Meksykanie, czemu dają wyraz zwłaszcza w Dzień Zmarłych. Bardzo mi się to miejsce podobało i żałowałam, że zabrakło czasu na Muzeum Sztuki Popularnej, zresztą nowoczesnej też i jeszcze na muzeum… W sumie to mogłabym tak wymieniać bez końca, bo jest tego trochę w stolicy. Wniosek z dnia trzeciego jest podobny do tego z drugiego i z pierwszego: Muszę tu wrócić.
Ostatni dzień właściwie zleciał mi na wdychaniu atmosfery miasta (bo raczej nie powietrza. Meksyk jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych krajów), na zakupach, delektowaniu się pysznymi tacos, mango, których wcięłam chyba z sześć (w końcu musiałam się nimi najeść na zapas) i przepysznym chilles en nogada, na które miałam już chrapkę zanim przyjechałam do Meksyku.
Muzeum Designu |
Mango planowałam jakoś przemycić do Polski, ale w końcu zarzuciłam pomysł, choć pan na targu, z którym popłynęłam w rozmowę na temat Polski i różnicy z Meksykiem, namawiał mnie, że mogę podjąć się tego przemytu, bo ponoć zna jakiegoś człowieka z Niemiec, który woził nawet w podręcznym bagażu owoce do Europy i nic mu się nie stało. Gdy to opowiadał, przyjął konfidencjonalny ton, jakbyśmy, co najmniej o przemycie broni rozmawiali. Niezły plan już uknuliśmy, pan doradzał jak najlepiej mango zapakować i roztaczał przede mną cudowne wizje zajadania się soczystym miąższem za złotówkę, w zimnej Polsce, w której mango za kilogram kosztuje 15 zł. Planowane przemytnicze trzy sztuki spożyłam jednak na śniadanie. Nie chciałam, by w razie „łapanki” zmarnowały się.
Palacze! – tak będziecie wyglądać 🙂 |
Ostatnie kilka godzin dnia ostatniego, a dokładnie trzy z nich były najtrudniejsze. Wymagały ode mnie cierpliwości, zaangażowania i nie lada umiejętności, niemal cudotwórczych, a przynajmniej opanowania jakiś sztuczek magicznych. Przyszedł czas na pakowanie! Musiałam sprawić, by trzy bagaże, zmieniły się w dwa, a jeszcze, by nie przekraczały wagi 33kg. Na oko ważyły więcej. Przepakowywałam chyba z dziesięć razy wszystko, upychałam, dociskałam, skakałam po plecaku, chcąc dopchnąć tu jakąś podeszwę, tu koszulkę, tu czaszkę, oczywiście ceramiczną. Z tą czaszką to w ogóle zastanawiałam się jak to będzie fajnie wyglądać, gdy będą przepuszczać mój bagaż podręczny przez skaner. Ale pan grzecznie przepuścił, a potem kazał mi tylko otworzyć torbę do wglądu i upewnił się: „Co czaszeczkę wieziemy?”. Nie kazał rozpakowywać z papieru. Sprawdził tylko wielkość, stwierdził, że na ludzką za mała, i kazał się zabierać. Po trzech godzinach rzucania zaklęć, uroków i gróźb, mimo ze pot się ze mnie lał jak po kilkugodzinnym bieganiu, w końcu udało mi się zamknąć plecak i zapakować drugą torbę. Marny jednak ze mnie magik, bo część rzeczy byłam jednak zmuszona, zostawić. Straciłam też cenną umiejętność, a może to chwilowa niedyspozycja była. Popsuła mi się waga w oczach i na lotnisku musiałam jeszcze wyrzucić jakieś drobiazgi i jedne spodnie, ale co zrobić, takie uroki podróżowania.
Gdy wysiadłam z taksówki przed lotniskiem, jeszcze raz ogarnęłam wzrokiem Meksyk, łezka się w oku zakręciła i powłócząc nogami ruszyłam na odprawę. Za chwilę jednak się ożywiłam, bo przecież jeszcze tu wrócę.
Trochę szkoda, że zabrakło Ci czasu na Muzeum Sztuki Popularnej i nowoczesnej, jestem strasznie ciekawa co mają w swoich zbiorach:)
Wiedziałam, że Ty byś tego nie przeżyła 🙂 I pewnie jakbyś była ze mną, to byśmy tam razem jednak dotarły. Też żałuję, ale wiem że tam kiedyś wrócę, więc nic straconego.