AMERYKA ŚRODKOWA GWATEMALA W DRODZE

Pluskwy, sztormy i ucieczka z San Pedro

San Pedro Gwatemala wulkan

Post miał być raczej przyjemny, tzn. o przyjemnych sprawach: o wejściu na wulkan i o pięknych widokach, o miłych ludziach, których poznałam (wprawdzie tylko dwójce, ale przecież nie liczy się ilość, tylko jakość, a jakość tej dwójki jest wysoka). Miał też być to post trochę z dreszczykiem, opowiadający o niebezpieczeństwach związanych z moja wyprawą po jeziorze do Santiago Atitlan, kiedy szalały wiatry, a ja całą drogę modliłam się być dopłynąć w całości do brzegu. Generalnie miało być miło, jednak San Pedro la Laguna wyjątkowo mnie nie polubiło. Będzie jednak mniej przyjemnie, za to długo. Więc jeśli ktoś nie ma ochoty na długaśne historie, niech lepiej nie zaczyna.

Kto czytał wcześniejszy post ten wie, że San Pedro przywitało mnie naciągactwem „tuk-tuksiarza”, który przewiózł mnie bóg wie ile kilometrów, tylko po to by skasować czterokrotność tego, co powinnam normalnie zapłacić. Następnie koszmarna rodzina i beznadziejna nauczycielka, która końcem końców (w środę, czyli ostatniego dnia) przypadkiem się wygadała, wypytując o zarobki w Polsce, że na co dzień pracuje w… księgarni. Niezła mi nauczycielka. W dodatku, począwszy od poniedziałku, czyli od pierwszej nocy w domu, zaczęły pojawiać mi się na twarzy dziwne plamy. We wtorek było ich więcej, a w środę to już szkoda mówić. Dołączyły do tego bąble na rękach i dłoniach. Swędziało cholerstwo okrutnie. Gdy zobaczyłam się w lustrze, miałam ochotę roztrzaskać je na tysiąc kawałków. Słowem masakra. Zwykle śpię w swoim śpiworze, niezależnie od tego, gdzie jestem. Tu było podobnie, tyle że korzystałam z poduszki właścicieli. Dlatego pomyślałam, że po prostu mam uczulenie na jakiś detergent, którego używają do prania. Poszłam szukać pomocy w aptece. I dowiedziałam się, że to nie uczulenie, a insekty! Wszystko przyjmę, ale cholernych pluskiew w moich rzeczach zdzierżyć nie mogę. Wyglądając jak siedem nieszczęść, choć myślę, że nawet więcej niż siedem, powlokłam się do domu. Postanowiłam, że rodzinę też musze zmienić. Nie respektowali tego, co jem a czego nie jem, a właściwie „nie respektowali” to mało powiedziane. Centralnie mieli to w dupie. A na dodatek prowadza hodowlę pluskiew w moim łóżku.
Viki, czyli kobieca głowa rodziny zaraz zgarnęła całą pościel do odkażania, co pomogło, dając dowód, że to faktycznie robactwo a nie uczulenie tak załatwiło moją „piękną” buźkę. Pluskwy tak dały mi się we znaki, że moje początkowe postanowienie, że jeśli nowa nauczycielka będzie dobra, to zostanę dłużej, rozpłynęło się niczym pieniądze po pierwszej wypłacie. Mimo nalegań Noriko i Stevena, zdecydowałam w niedzielę wyjechać do Xeli. Zimniej tam miało być niż w innych rejonach Gwatemali, ale byłam przekonana, że przynajmniej  będzie tam mniej robactwa, które podobnie jak i turyści, za zimnem w Ameryce Centralnej nie przepadają.

 Ponieważ moja wizyta nad Lago Atitlan miała dobiec końca, musiałam się pospieszyć ze zwiedzaniem. W sobotę planowałam pójść ze szkoły na wycieczkę w góry zwane Cara Maya (ponieważ z daleka przypominają kształtem twarz), przez turystów zwane Indiana Nose. W piątek z rana zaś planowałam wybrać się łodzią do Santiago, oddalonego od San Pedro o zaledwie dwadzieścia minut. 20 minut po wodzie rzec jasna (droga asfaltowa nie jest polecana do pokonywania, bowiem bardzo często zdarzają się tam napady rabunkowe).

Widok z wulkanu San Pedro z rana

W czwartek postanowiłam więc ruszyć na wulkan San Pedro. Okazało się, że szkoła współpracuje z pewną agencją i przewodnikiem, i że mogę się wybrać z nim. O 5 rano czekałam więc pod szkołą i wraz z Dominikiem ruszyłam w ciemnościach w górę (trip – 100Q). Na szczyt od wyjście ze szkoły jest około 7km. Dla piechurów sprawnych fizycznie około 2,5-3 godziny na szczyt, dla mniej sprawnych nawet i 6 godzin. Dominik okazał się świetnym przewodnikiem (napisałabym więcej pochlebnych pochwał, ale w chwili obecnej zrobić tego nie mogę), dużo mi opowiadał o Gwatemali, San Pedro, zwyczajach, o życiu, pracy i stosunkach ludzkich w Gwatemali.

Miałam zapewnione blisko 6 godzin darmowych konwersacji (a raczej wliczonych w cenę wycieczki). Poszło nam całkiem nieźle. Na szczycie byliśmy po około 2 godzinach i 10 minutach od wyjście. W połowie drogi, muszę jednak przyznać, plułam sobie w twarz, że się na to wyjście zdecydowałam. Nogi miałam jak z waty, bowiem podejście było ekstremalnie strome. Myślałam, że nie dojdę na szczyt, ale moja duma nie pozwalała mi się poddać. Spotykani po drodze przewodnicy, gdy dowiadywali się, o której godzinie wystartowaliśmy, i widząc, dokąd doszliśmy, z podziwem kiwali głowami i mówili :”La chica es muy rapida”.

No to mi wjechali na ambicję i dać za wygraną już nie mogłam. Widok z wulkanu był nieziemski. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać piękna i potęgi natury, która się przede mną rozpostarła (no, chyba że zdjęcie zrobione szerokokątnym obiektywem). Wejście na szczyt było naprawdę warte całej męczarni. Przez godzinę kontemplowaliśmy krajobraz, a potem ruszyliśmy w drogę powrotną.

Cara Maya

Dominik ponoć potrzebuje normalnie, gdy idzie sam, godziny, by dostać się na szczyt i pół godziny by zejść. My schodziliśmy około godziny, dużo jednak rozmawiając po drodze. Dominik przekonał mnie też, że możemy na Cara Maya pójść razem za tę sama kwotę, co normalnie zapłaciłabym, idąc grupą ze szkoły. Mieliśmy jednak wystartować w sobotę o 4 rano, by zdążyć na wschód słońca. Z grupą szkolna miał pójść jego brat. Dla mnie było to idealne rozwiązanie, bowiem nie musiałabym się wlec z resztą ludzi, tylko podążać swoim tempem. Byliśmy umówieni.

Czwartkowa zmiana nauczycielki niewiele wniosła do mojej nauki. Wprawdzie była lepsza niż poprzednia, jednak również nie sprawdziła mojego testu, co poskutkowało tym, że była nieprzygotowana do zajęć. Zaskoczyło ją, że jestem na wyższym poziomie niż wszyscy pozostali uczniowie w szkole (Też mi niespodzianka! Jakby przeczytała test, to by wiedziała!) Później okazało się, że również nie ma dla mnie zadania domowego, bowiem nie spodziewała się tego poziomu. Profesjonalizm tej szkoły sięgnął depresji. W piątek sytuacja wcale się nie poprawiła. Generalnie zmarnowałam w tej szkole tydzień czasu, nie nauczywszy się kompletnie niczego. Specjalne brawa i podziękowania dla Lonely Planet, który rekomenduje tego typu szkoły. Dyrektorka była jeszcze zdziwiona, a nawet oburzona, że nie chcę przedłużyć swojego pobytu w ich szkole. Nie ukrywałam, że nie jestem zadowolona z poziomu i że przeszkadza mi brak profesjonalizmu. I to był mój błąd! Ale o tym za chwilę.

Mercado w Santiago

Z samego rana mojego ostatniego dnia w szkole ruszyliśmy ze Stevenem do Santiago Atitlan. Wprawdzie miałam pewne obawy przed podróżowaniem łodzią, bowiem od czwartku zerwały się silne wiatry, które bawiły się łodziami na tafli jeziora niczym szachami, przestawiając je jak popadnie. Ale jak to przywykłam mówić: „Bez ryzyka nie ma zabawy!” Wprawdzie z pływaniem u mnie różnie, ale w razie czego żabką do brzegu dopłynąć dam radę, pomyślałam.

Bardziej jednak niż moje życie, martwiło mnie podtopienie sprzętu fotograficznego. Normalnie przeprawa trwa 20 minut. Normalnie, znaczy w sprzyjających warunkach. Nasza podróż przedłużyła się o połowę, jak nie o więcej. I też w połowie zaczęłam znów żałować, że się na łódź zdecydowałam. Łódką bujało na wszystkie strony, woda leciała do łodzi niemiłosiernie i nawet osłona z folii niewiele pomagała. A ja całą drogę modliłam się, by tylko znaleźć się już na brzegu. Kilka razy życie przemknęło mi przed oczami. W końcu dobiliśmy. Chwiejąc się na nogach doczłapałam do centrum. Miasteczko jak wszystkie w okolicy jeziora. Takie samo. Park centralny z figurą, kościół i dziesiątki maleńkich domków, pełno indigenios w tradycyjnych strojach.

Szykuje się nasze śniadanie

Pokręciliśmy się po mieście, zjedliśmy pyszna tostadę z guacamole na śniadanie i wypiliśmy jeszcze pyszniejsze napoje, których trudnych nazw niestety nie pamiętam, a potem odwiedziliśmy dwa ciekawsze miejsca w mieście i zaczęliśmy wracać do San Pedro. Tu rozpoczął się ponownie horror, bowiem wracaliśmy jeszcze mniejsza łódką, która bujało jeszcze bardziej i która nawet nie posiadała foliowej osłony przed wodą w związku, z czym byłam niemal cała mokra. I tym razem mimo wszystko udało mi się ujść z zżyciem cało.

Rózności na rynku

Piątek wieczór spędziłam w towarzystwie Noriko i Stevena, którzy jeszcze próbowali mnie przekonać do zostania w San Pedro. Zachowanie jednak właścicielki szkoły w stosunku do mojej osoby oraz strach przed łóżkiem i jego mieszkańcami w domu rodziny, mimo całej sympatii do dwójki moich znajomych, mówiły mi, że nie należy tego robić. Zarezerwowałam od poniedziałku nową szkołę w Xeli, oznajmiając, że przyjadę w niedzielę, bowiem do niedzieli miałam zapłacone mieszkanie u rodziny w San Pedro.

W sobotę obudziłam się o 3 nad ranem. Na Cara Maya miałam ruszyć o 4. Noc jednak, podobnie jak i poprzednią, miałam średnio przespaną, bowiem myśl o pluskwach, doprawiających na mojej buzi kolejna porcje bąbli, nie pozwalał mi dobrze spać.

Przed czwartą, ubrana w kilka warstw ubrań, czapkę i chustę na szyję (w górach jest mega zimno), zaopatrzona w latarkę, czekałam pod szkołą na Dominika, który się nie pojawił. Początkowo myślałam, że może zaspał, bo zapomnieć nie mógł, zwłaszcza, że poprzedniego dnia go spotkałam i zapewniał mnie, że na 100 procent będzie o czwartej czekał na mnie. Po pół godzinie oczekiwania wróciłam zła do domu.

Teoretycznie mogłam o siódmej ruszyć z dwoma dziewczynami ze szkoły. Jednak byłam już tak na szkołę cięta, że zdecydowałam nie iść z nimi. Ruszyłam za to o 7 na poranny jogging. I kogo po drodze spotkałam? Niespodzianka. Mojego przewodnika z dziewczynami ze szkoły, który na moje pytanie, dlaczego się nie pojawił, wzruszył ramionami, uśmiechając się szyderczo i rzekł: „Adios”. W tym momencie miałam już pewność, że jego nieobecność z rana wcale nie była przypadkowa, ale zaplanowana razem z cholerną dyrektorką szkoły. Nie mogłam uwierzyć, że można tak być perfidnym i tak się odgrywać na kimś tylko za to, że nie był zadowolony z oferowanych przez szkołę „oszukańczych” usług. Zapewne, gdybym przedłużyła swój pobyt, podobna sytuacja nie miałaby miejsca.

Ponieważ jestem jednak nieodrodną córka mojej mamy i jakby nie było wiele po niej odziedziczyłam, podobnie jak i po dziadku, moja zawziętość i wściekłość sięgnęły zenitu. Postanowiłam, że tak traktować się nie pozwolę (tu kłaniam się mojej siostrze, która też nauczyła mnie walczyć o swoje). Jak również zdecydowałam, że ani chwili dłużej w San Pedro zostać nie mogę. Spakowałam rzeczy i postanowiłam iść się poawanturować, na tyle oczywiście, na ile to jest możliwe po hiszpańsku w moim przypadku. Sprawdziłam wcześniej kilka słów w słowniku: oszukać, brak profesjonalizmu, złożyć skargę, domagać się zwrotu pieniędzy i kilku innych sformułowań, z których zrobiłam sobie ściągę na ręce :). Teraz wyobraźcie sobie awanturę, w której jedna z osób próbuje się domagać swoich spraw i co chwilę musi szukać słów do kłótni w słowniku. Takiej sceny myślę, że i Monty Python by się nie powstydził w swoim filmie. Oczywiście była masa zdziwień ze strony syna właścicielki. Ponoć o czwartej rano mój przewodnik dobijał się do nich, szukając mnie. Dziwne, bo ja stałam pod ich domem-szkołą przez pół godziny, czekając na niego. Dziwnie łatwo odzyskałam też kasę za szkołę.  Mimo warunków w domu tej części pieniędzy już się nie dopominałam i ruszyłam szukać jakiegoś transportu do Xeli.

 

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

16 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Mtk

Sorry córko, nie myl konsekwencji z zawziętością 🙂 Podziękować powinnaś też polskiemu systemowi wychowawczemu, który skutecznie wypracował u Ciebie ASERTYWNOŚĆ, chociaż z jakiegoś powodu tepił go u Moniki.
Na marginesie dodam, że za upasienie pluskiew powinnaś była żądać zwrotu gotówki. No, ale już za późno 🙂

Anita Demianowicz

Wiem, że za upasienie pluskiew też powinnam zażądać kasy, za ten syf w mieszkaniu i inne rzeczy i pewnie oddaliby, ale dobrze, że oddali za szkołę praktycznie całość. Niech będzie konsekwencja po mamie. A zawziętość nie wiem skąd się u mnie wzięła. A Monika niby nie asertywna, ale walczyć o swoje świetnie potrafi. I to od niej tego się nauczyłam

sis

Ja to jestem czarownica, a nie mówiłam, że to pluskwy? Nie jestem pewna ale zapach lawendy~chyba
je odstrasza!

Anita Demianowicz

No tutaj ja nie potrzebuję lawendy. mam nadzieję, ale w razie czego poszukam. A twarz juz lepiej dzisiaj.

sis

Faktycznie sprawdziłam w necie, ze Anglicy stosują olejek lawendowy na pluskwy. Warto wtedy na wszelki powkładać w ciuchy, by już nie mieć takich niespodzianek.

Anita Demianowicz

To musze poszukać, ale kurcze nie wiem czy znajdę gdzieś lawendę. Ma to być zapach czy co?

Edyta Szpejnowska

Omg pluskwy?! Masakra. Ale tak to czasem bywa, raz jest lepiej a raz gorze, tym razem nie trafiłaś zbyt dobrze. Całe szczęście, że odzyskałaś kasę za szkołę i się stamtąd wyniosłaś. Trzeba było zrobić to już dawno temu!

Anita Demianowicz

Wiem Edith, że trzeba było to już zrobić tego pierwszego dnia. mam nauczkę. W obecnej szkole nie musze płacić od razu, wiec jeśli coś będzie nie tak, to zmyję się do innej. Ale póki co jestem dobrej myśli.

sis

Sister czyli nie ważne w jakim języku się kłócisz ważne, że skutecznie. Bardzo dobrze, niech wiedzą że jak się płaci to też się wymaga, a nie że na wszystko się oko przymyka.

Anita Demianowicz

Racja. Tylko potem będą gadać, że Polacy to się tylko wykłócają i wymagają. Ale nic dziwnego, bo dla Amerykanów, Kanadyjczyków i Niemców i innych tu jest mega tanio. Dla mnie nie aż tak tanio jak dla nich.

siki

No proszę, nawet tam mają typowe komunistyczne metody i zakładają pluskwy – oj, nieładnie! Jedyną pluskwą, z jaką miałem do czynienia, była legendarna olsztyńska nauczycielka gegry w liceum o takiej ksywie, która zjeździła cały świat. Popatrz, jakie to kuriozalne – wspinając się po górach można mieć depresję… Anita, rozkręcasz się coraz bardziej literacko – cóż za zgrabna metafora z tymi łódkami jak szachy na planszy! Normalnie miód na moje oczy. Znów ewokowałaś wspomnienia – kiedyś moja łupina Optymistka, którą pływałem jako dzieciak w czasie sztormu na jeziorze wywaliła się do góry dnem wraz ze mną, jedynym załogantem. Oj, mokry byłem jak cholera – zwłaszcza bielizna była do wyrzucenia. Rasowa z Ciebie reporterka; kit tam życie – ratować sprzęt! Nie wiem, ile… Czytaj więcej »

siki

I jeszcze jedno; tak sobie właśnie oglądam prognozy pogody na najbliższy łykend w Polsce i stąd prośba – zdefiniuj „zimno” w powyższym poście. Pozdrowienia z minus szesnastostopniowego Olsztyna (a już wkrótce zapowiadają tu istną Syberię!).

Anita Demianowicz

Co do zimna. Nie po to od zimy polskiej uciekałam, by marznąć w nocy i nad ranem. Nie wiem dokładnie ile jest stopni, ale dziś jak biegałam to myślę, że było około zera. W ciągu dnia jest ok, ale do cholery ja jestem w końcu w Ameryce Środkowej i domagam się upałów!

Ja też nie wiem Siki ile mam jeszcze żyć. To się okaże. Sztormy mnie nie powaliły, pluskwy też. A ile Mario Bros miał w jednej grze?

Blog nie miał być z założenia literacki, ale jak Ci się tak podobają moje metafory, to może od czasu do czasu będę jakąś wrzucać.

No przecież, że nie Giżycko! 🙂

A i dowiedziałam się ile tu paczka fajek kosztuje. Dla nich bardzo drogo. A więc około 16 Q, czyli około 7 zł.

siki

Około zera?! No to faktycznie jakaś majańska Rosja! To jak ogrzewają swoje domostwa, bo jakoś nie jestem w stanie sobie wyobrazić takiej kwatery z centralnym ogrzewaniem? Jakieś piece? Koksownika przecież na chacie nie rozpalą…

Kadilaki

Wściekłość czuć i słychać na odległość!!! 😉 Ale, jak zawsze – nie dajesz się. Zuch Dziewczyna 🙂 Tak Trzymaj ! Lawenda też dobra na skorpiony. No i dawaj swoje zdjęcie po pluskwach;-))))

Anita Demianowicz

Mam zdjęcie twarzy po pluskwach. Może wrzucę :)Teraz już każdego dnia jest lepiej. Nie nadaję się Ewcia, nie daję, choć zimno zaczyna mnie tu trochę pokonywać.
A że lawenda na skorpiony, to nie wiedziałam. mam jednak nadzieję, że żadnego nie spotkam.