W pensjonacie panowała cisza i spokój. Lubię takie miejsca. To nie kolejny hałaśliwy hostel, w którym człowiek nie może znaleźć dla siebie kąta. Pensjonat był wyjątkowo tani. Zupełnie nie potrafiłam zrozumieć tego fenomenu. Czysto spokojnie, a prywatny pokój kosztował mniej niż łóżko w okolicznych hostelach. Od kilku dni próbowałam zarezerwować tu pokój, ale wciąż słyszałam, że brak miejsc. Któregoś dnia po prostu poszłam tam z plecakiem i zostałam. Pokój się znalazł. Okazało się, że wcale nie tak łatwo o miejsce nie dlatego, że pensjonat jest przepełniony, ale dlatego, że właściciel wybiera sobie ludzi, którym pozwala u siebie zostać.
[justified_image_grid preset=4 ids=1836,1837 thumbs_spacing=0 row_height=250 height_deviation=50 max_rows=1]– Nie lubię przede wszystkim samotnie podróżujących kobiet – tłumaczył.
– Dlaczego? – Dziwiłam się.
Wydawało mi się, że właśnie samotnie podróżujące kobiety zwykle wzbudzają chęć zaopiekowania się, dania im schronienia, pomocy.
– Swoje już widziałem – tłumaczył. – Z reguły włóczą się po nocy, zażywają narkotyki itd.
– Mam nadzieję, że po mojej wizycie zmieni pan trochę zdanie o samotnie podróżujących kobietach. Nie wszystkie są takie – powiedziałam już na pożegnanie, ostatniego dnia.
– Oby wszystkie były takie, jak ty – Pożegnał się z uśmiechem.
Może zapałał do mnie sympatią, bo jego rodzina i on sam pochodzili z Chorwacji, a raczej z dawnej Jugosławii.
Nim jednak opuściłam Pension Marilos…
– Podróżujesz sama?
– Acha… A wy dokąd się wybieracie potem? – Dopytywałam z kolei ja.
– Pojutrze jedziemy na Bocas del Toro, a potem do Kostaryki.
– O, to widzę, że mamy taki sam plan..
– Chcesz jechać z nami? – Pada propozycja.
– Czemu nie – odpowiadam właściwie bez zastanowienia.
We wcześniejszych podróżach unikałam raczej towarzystwa innych turystów, zwłaszcza tych nie hiszpańskojęzycznych. W tej podróży nastawiałam się bardziej na ludzi i stwierdziłam, że towarzystwo dwóch młodych Kanadyjek może okazać się całkiem sympatyczne. W grupie ciekawiej, zwłaszcza, że miały podobne plany.
Viky i Emily rocznikowo były zbliżone do mnie. Jedna 29 lat, druga 31. Viky jest fizjoterapuetką i pracuje na kontrakty. Teraz jeden jej się właśnie skończył, więc postanowiła wybrać się w dwumiesięczną podróż do Panamy, Kostaryki i Nikaragui. Emily jest logopedką. Urlopu ma znacznie mniej, zaledwie trzy tygodnie, więc tylko część trasy pokonuje ze swoją najlepsza przyjaciółką. Obie poznały się w pracy, osiem lat temu i okazało się, że tak wiele rzeczy je łączy, że przyjaźń była nieunikniona.
[justified_image_grid preset=4 ids=1841,1839,1842 thumbs_spacing=0 row_height=200 height_deviation=50 max_rows=1]– Połączyła nas miłość do jedzenia – śmieje się Viky. – Obie uwielbiamy jedzenie i uwielbiamy delektować się nim.
Szybko to zauważam, wiele też się od nich ucząc. Dziewczyny celebrowały posiłki i zawsze miały ze sobą torby pysznego jedzenia. Nie zadowalały się makaronem z marchewką i sosem, który ja wcinam niemal każdego dnia na obiad, bo tak jest tanio i szybko. Gdy w poniedziałek wsiadłyśmy do autobusu wiozącego nas najpierw do miasta David (tego dnia musiałyśmy się trzy razy przesiadać) dziewczyny wyciągnęły w autobusie sztućce, miski, talerzyki i zaczęły przygotowywać śniadanie.
– Celebrujemy jedzenie, ale też oszczędzamy na czasie. – Śmiały się, gdy wyciągnęłam aparat, żeby uwiecznić ich śniadanie na fotografii. – Dzięki temu możemy dłużej pospać, ale też nie musimy się tak spieszyć z jedzeniem.
Załapałam się na kawałek świeżutkiego chleba z masłem orzechowym i kubek pysznej świeżej kawy z delikatna cynamonową nutą. Uczyłam się od nich szybko. Po trzech dniach sama zakupiłam termos, by wozić kawę ze sobą. Była znacznie lepsza niż lura sprzedawana w trakcie postojów gdzieś w miejscowych barach czy restauracjach. Zaczynałam też nie przejmować się otoczeniem i zamiast w pośpiechu wcinać śniadanie w hostelu przed wyjściem na autobus, z dodatkową siatką pod pachą, zasiadałam w autobusie niczym w wagonie restauracyjnym i powoli przygotowywałam swoje ulubione płatki owsiane, z jogurtem i soczystym mango, delektując się nie tylko każdym kęsem, ale przy okazji pięknymi widokami za oknem.
Podróżowanie we trzy okazało się bardziej ekonomiczne. Pokój dla trzech wychodził taniej, oferując bardziej komfortowe warunki niż dormitoria. Dziewczyny nie mówiły po hiszpańsku, choć nieco rozumiały. Nasz angielski był na podobnym poziomie, bo one są z francuskiej części Kanady. Nasze wspólne podróżowanie było dość niezobowiązujące. Rozmawiałyśmy trochę, choć dziewczyny więcej gadały między sobą po francusku, ale za to ja miałam czas dla siebie, a koszty mogłyśmy podzielić na trzy i nie musiałam się martwić o towarzystwo do parku narodowego czy wejście na najwyższy szczyt Kostaryki, bo to on jest naszym głównym i najważniejszym wspólnym celem.
[justified_image_grid preset=4 ids=1830,1829 thumbs_spacing=0 row_height=250 height_deviation=50 max_rows=1]Bocas del Toro – to z kolei jedne z głównych celów turystycznych Panamy. Wszyscy zmierzają w tamtą stronę, upatrując w tamtym miejscu jedne z najpiękniejszych plaż. Ja choć tak mało plażowa jestem, nie mogłam opuścić tego miejsca. Zresztą jest w miarę po drodze do Kostaryki, więc zaglądnęłyśmy tam na trzy dni. Te trzy dni okazały się dla mnie wystarczające. Choć Isla Colon, główna wyspa archipelagu, wraz z miasteczkiem Colon wydawała się całkiem spokojna, to panujący tu potworny upał, zwłaszcza w porównaniu ze znacznie chłodniejszym Boquete, dało mi się mocno we znaki. Życie tu płynęło leniwie. W ciągu dnia ulice wiały pustką. Większość turystów siedziała na plażach, głównie tych odleglejszych, na których wizytę często kupowało się w ramach wycieczki. Isla Colon nie ma wielu plaży, zwłaszcza pięknych. Inaczej jest z Isla Bastimentos. Choć te popularne tam plaże Wizard Beach i Red Frog Beach mnie wcale nie zachwycają. Dopiero ta na Isla Zapatilla wzbudza moje większe zainteresowanie. Kąpiel w lazurowym morzu przez godzinę satysfakcjonuje mnie w stopniu wystarczającym. Upał jednak i drobny piasek w każdym zakamarku mojego plecaka, ale też we włosach, uszach i między palcami doprowadzał do pasji. Plaże mogę odwiedzić na chwilę, by uwiecznić na fotografii. I tyle mi wystarcza. Całe szczęście z dziewczynami łączy mnie coś więcej. Wszystkie trzy nie lubimy bezczynnie leżeć. Dziewczyny bardzo lubią chodzić, zwiedzać, być w ruchu. Nawet pływanie w morzu nie kończy się na samym taplaniu w wodzie.
[justified_image_grid preset=4 ids=1831,1838 thumbs_spacing=0 row_height=250 height_deviation=50 max_rows=1]Po całonocnej wędrówce na wulkan i ograniczonej liczbie godzin snu, następnego dnia również wstałyśmy wcześnie by ruszyć na Bocas. Tam trochę się wyspałam, ale też nie za dużo. Hostele zaopatrzone były w większości jedynie w wentylatory. Gdy w nocy wysiadł na kilka godzin prąd czułam się jakbym za życia trafiła do piekła. Niby lubię upały, ale jednak chyba do piekła aż tak mnie nie ciągnie.
Dostanie się do Kostaryki również skróciło nam sen. Kilka przesiadek, najpierw taksówka wodna, potem autobus, potem colectivo (wspólna taksówka), potem znów autobus. I zaledwie kilkadziesiąt, no może powyżej setki kilometrów pokonałyśmy w osiem, dziewięć godzin, lądując w miasteczku Cahuita. Moje pierwotne plany były inne. Miałam zostać w departamencie Limon, w Puerto Viejo, ale mając towarzystwo do wejścia na szczyt nie zastanawiałam się długo nad zmianą tych planów. Najważniejsze to być elastycznym w podróży.
Cahuita to mała miejscowość morska. Jest tu piękny Park Narodowy, bardzo chętnie odwiedzany, bo wejście do niego kosztuje „co łaska”. Zbliża się już jednak późne popołudnie, gdy do niego docieramy. Obawiałam się że lada moment stada komarów wyjdą na żer. Zaryzykowałyśmy jednak i zagłębiłyśmy się w las. Mnóstwo krabów, małych i dużych, czerwonych i niebieskich chowa się w piasku, gdy pojawiamy się na horyzoncie. Czasem jaszczurka przebiegła nam drogę, a ja próbowałam wypatrzyć jakąś małpkę albo leniwca. Nie udało mi się to jednak. Za to w miarę jak zanurzałyśmy się w głąb parku, zaczynały na wypatrywać komary. Śledziły każdy nasz ruch i w pewnym momencie przeprowadziły tak skuteczny atak, że wypłoszyły nas z parku w stronę plaży. Tam jeszcze świeciło słońce i komary aż tak jeszcze zdesperowane nie były, by wyburzać się z cienia drzew. Chwilowo dały nam spokój. Tego jednak nie chciała nam dać mała cara blanca. Ten mały małpiszonek upatrzył sobie mój lunch. Ledwo przyuważyła, że sięgam do plecaka i wyciągam pojemnik z sałatką, a już zaczęła przeskakiwać z gałęzi na gałąź, by jak najszybciej znaleźć się blisko mnie. Przy tym wpatrywała się we mnie z taką zaciekłością i tak szczerzyła swoje kiełki, że poczułam się zagrożona. Szybko przestało mi się to wydawało zabawne i musiałyśmy wziąć nogi za pas. Ledwo przeżyłam atak komarów. Ataku rozwścieczonej i głodnej małpy mogłabym nie przeżyć. Mała jednak goniła nas przez dłuższą chwilę, przeskakując z drzewa na drzewo i nie odpuszczając pogoni. Sałatka wylądowała w końcu w plecaku i małpa odpuściła dalszą pogoń, postanawiając zapewne zaczaić się i zapolować na kogoś innego.
[justified_image_grid preset=4 ids=1833,1835 thumbs_spacing=0 row_height=250 height_deviation=50 max_rows=1]Cahuita była dla nas tylko krótkim przystankiem w drodze na najwyższy szczyt Kostaryki, na który miałyśmy się już zacząć wspinać za dwa dni. A przynajmniej tak nam się wydawało. Nie sądziłyśmy, że w Kostaryce to wcale nie takie proste powiedzieć sobie: -A jutro idę na szczyt!. To znaczy powiedzieć można. To jednak nie wystarcza.
Ach jak Ci zazdroszcze tego ciepełka i tego malowniczego krajobrazu dookoła…
u mnie leje i leje i końca zimna nie widać…
Foty cudne! Zwłasza ta pierwsza, z Toba – mistrzostwo!
Kamila no właśnie tak rzadko sie zdarza, że ktoś mi strzeli dobra fotę. Wiesz pewnie coś o tym. jak się podrózuje samemu to zawsze trodno o zdjęcia z samym sobą, zwłasza o dobre.
piękne zdjecia 🙂