– Nie jestem pewna czy to dobry pomysł – powiedziałam do Lisy pełna powątpiewania.
– A niby, dlaczego? – spytała Francuzka.
– Jak to niby, dlaczego?! – spytałam/odpowiedziałam nieco poirytowana. – Szukamy miejsca do zaparkowania samochodu od godziny. I nie wydaje ci się dziwne, że akurat tutaj, równo cztery miejsca obok siebie, dokładnie od początku ogrodzenia do jego końca przy tym akurat domu są puste?!
Lisa spoglądała na mnie zdziwiona. A ja na nią zdziwiona jeszcze bardziej. Bo nie rozumiała. Cztery wolne miejsce w dzielnicy, gdzie totalnie wszystko jest zajęte. Jedno obok drugiego wolne. A to, że dom, przed którym stawiałyśmy wyglądał na opuszczony, a na przedzie elewacji umieszczony był obraz z Matką Boską, obwieszony świecidełkami i migającymi lampkami, które wydawały dźwięki podobne do bożonarodzeniowej kolędy, też nie dawało jej do myślenia?!
No nic. Z braku wyboru, stwierdziłam, że niech się dzieje, co chce. Samochód jest w końcu ubezpieczony, więc jak coś mu zrobią, to jakoś to będzie. Na wszelki wypadek zabrałam wszyściuteńkie moje rzeczy, modląc się, żeby jednak nic mu się nie stało. Nie, dlatego że jakoś wyjątkowo za nim szalałam (w końcu palił jak smok), ale dlatego, że musiałabym czekać na dostawę nowego samochodu, a to opóźniłoby moją dalszą podróż. Gdybyśmy się nie spotkali więcej, to powodzenia z nowym właścicielem, rzekłam w duchu i jak najszybciej oddaliłam się od nawiedzonego domu.
Ten dzień był ostatni z moją Francuzką. Po przygodach w „pralni pieniędzy”, zostawieniu samochodu w podejrzanej dzielnicy (choć niby pod opiekę Matki Boskiej) udałyśmy się do hostelu, w którym raz na zawsze nasze drogi się rozeszły.
Jej nie wiem, w którą stronę, bo następnego dnia postanowiła się przenieść do innego hostelu, jak oznajmiła, do miejsca, z którego będzie miała lepszy dostęp do rozrywek. Mnie tam rozrywek nie brakowało, bo postanowiłam zostawić za sobą samochód i problemy z odwiecznym parkowaniem, wykupiłam całodzienny bilet na komunikację miejską i postanowiłam poruszać się przez najbliżej 12 godzin tylko i wyłącznie w ten sposób. Nawet nie poszłam sprawdzić czy Matka Boska śpiewająca kolędy bożonarodzeniowe na pewno dobrze zaopiekowała się moim pojazdem. Na wszelki wypadek postanowiłam się nie denerwować i przekonać się o tym, co najwyżej następnego dnia rano.
Ale zanim kupiłam całodzienny bilet…
Pierwszy raz widziałam na stacji metra takie pustki. Absolutnie nikogo, a ja nie zapytałam jak kupić ten całodzienny bilet. Wszystko po angielsku, połowy nie rozumiem i nawet nie ma, kogo o pomoc poprosić. Zwykle w metrze jest jakaś ochrona, strażnik, kasa, choćby zwykli pasażerowie. Tutaj zero. Nikogo. Kombinuję sama dalej, ale automat odmawia współpracy. W końcu nadchodzi kobieta. Ja do niej po angielsku. Próbuje mi pomóc, ale okazuje się, że jej angielski jest jeszcze chyba gorszy niż mój. Zaczyna do siebie mówić po hiszpańsku.
– Habla usted en espanol? – pytam z radością, a ta uśmiecha się od ucha do ucha i współpraca od razu zaczyna się nam lepiej układać. Zmieniamy w maszynie język na hiszpański, kobieta dokłada mi do karty, bo okazuje się, że jeszcze za coś trzeba dopłacić, a ja nie mam drobnych. I ruszamy dalej, cały czas rozmawiając po hiszpańsku o różnicach między Ameryka Północną a Środkową. Lucia pochodzi z Salwadoru, a konkretnie z pięknej i tak lubianej przeze mnie Santa Any. Ucieszyła się bardzo, gdy usłyszała, że byłam i że laguna z wulkanu Santa Any w Parku Wulkanów Cerro Verde to jeden z moich ulubionych i piękniejszych widoków w moim życiu. Miło nam się rozmawiało. Lucia wyściskała mnie na pożegnanie. Zupełnie jakby spotkała swoją rodaczkę. Bardzo tęskniła za swoją rodziną. Nie widziała ich od siedmiu lat. No cóż, jak ktoś jest nielegalnie, to za często do domu jeździć nie może. Takie życie.
Po sympatycznym spotkaniu (ja też się czułam jakbym spotkała swoją rodaczkę. Bardziej nawet niż gdybym spotkała kogoś z Polski) ruszyłam na podbój Hollywood. Czułam lekkie podekscytowanie. Hollywood – jak to dumnie zawsze dla mnie brzmiało. Jak miałam naście lat i marzyła mi się kariera aktorska (nawet zdawałam parę razy do szkoły aktorskie. Jak widać z marnym skutkiem, z czego w sumie teraz bardzo się cieszę), to wyobrażałam sobie jak pewnego dnia kroczę po czerwonym dywanie, paparazzi kładą mi się do stóp, tysiące fanów mdleje z wrażenia na mój widok, ostatnim tchem prosząc o autograf, a ja zmierzam po odbiór kolejnego Oscara….Bez śmiechu. Miałam wówczas naście lat i wierzyłam wówczas w bajki. Dziś jechałam zobaczyć Hollywood od drugiej strony czerwonego dywanu, znaczy od jego końca. I przeżyłam lekkie rozczarowanie. Nie żebym spodziewała się tam setek gwiazd, kroczących ulicami, czy porozkładanych wszędzie czerwonych dywanów. Ale nie spodziewałam się też zamiast gwiazd samych bezdomnych i ton śmieci na ulicach. Zamiast blasków fleszy, oślepiały mnie kiczowate neony sklepów z pamiątkami i co chwilę musiałam opędzać się od sprzedawców wycieczek po historycznym i kultowym Hollywood. Wyjątkowe zainteresowanie wzbudzałam też w bezdomnych i żebrakach. Może dlatego, że była dziewiąta rano i większość turystów spała. Kroczyłam więc aleją sław na Hollywood Boulevard, depcząc raz po raz płyty z gwiazdami, w których umieszczone są imiona i nazwiska najsłynniejszych osób ze świata filmu, teatru, muzyki, telewizji. Owych gwiazd jest tu ponad 2400. Pierwsza znalazła tu swoje miejsce 9 lutego 1960 roku i pewnie dlatego mniej więcej w tym czasie odbywają się rokrocznie rozdania Oskarów (zwykle wypadają w moje urodziny, czyli w okolicach 22 lutego). Próbowałam znaleźć jakiegoś Brada Pitta, Roberta De Niro, Ala Pacino czy Leonardo Di Caprio. W sumie nie wiem czy mają swoje gwiazdy. Pewnie tak, ale mimo, że łaziłam w te i we wte, to nie dałam rady przejrzeć wszystkich płytek. Stanowczo tego za dużo.
To tu też mieście się Kodak Theatre, w którym odbywają się wszelkie uroczystości i gale filmowe. Stąd też całkiem nieźle widać słynny napis „Hollywood” umieszczony na szczycie Mount Lee. Żeby zobaczyć go jeszcze lepiej poleciałam do Highland and Shoppping Centre, gdzie o tej porze stoi już tłum gapiów, próbujący uwiecznić znak rozpoznawczy Hollywood, mierzący bagatela 110 metrów długości i 14 metrów wysokości
– Hej maleńka – słyszę za sobą. – Kupisz płytkę?
– A co masz? – pytam.
– To moja muzyka. Hip hop. – Trzydziestoparoletni chłopak z całą stanowczością wygląda na typowego przedstawiciela tegoż nurtu muzycznego. Czapeczka do tyłu daszkiem, pod spodem bandana i wymykające się spod niej drobne czarne warkoczyki. Do tego szerokie spodnie, bluza z kapturem i łańcuchy.
– A ile chcesz?
– Co łaska. – I zaraz szybko dodaje: – Ale zwykle dają dziesięć dolców.
Chwilę się łamię, zastanawiając się czy oto nie stoi przede mną jakiś mega talent muzyczny, który zostanie odkryty w kolejnej części amerykańskiego Idola, X Factora czy innego „Mam talent”. Taką płytkę to potem za dużą kwotę mogłabym sprzedać, kombinuję, ale w końcu wydaję kasę na magnesy. Wciąż za dużo ich kupuję. Ale wciąż każdy krzyczy o te magnesy na lodówkę, a i ja sama zbieram z odwiedzonych przeze mnie miejsc. No cóż, najwyżej milionerką nie zostanę, myślę ruszając w stronę Santa Monica, gdzie ponoć jest bardzo pięknie. Po drodze spotykam chłopaków z Polski. Właśnie wysiedli ze swojej terenówki i podążają na Drogę Sław, narzekając, jaki śmietnik i kicz z tego całego Los Angeles wyłazi. Robią sobie ze mną zdjęcie (trochę marzenia obyciu sławną się spełniają J), wypytując gdzie byłam, co jeszcze warto zobaczyć. Podążają mniej więcej tą samą trasą, co i ja.
Santa Monica wielkiego wrażenia na mnie nie robi. Third Street Promenade, czyli główna ulica pełna jest butików, sklepów z markowymi ciuchami, restauracji i pubów. Wzdłuż niej ustawiają się całe stada ulicznych artystów, próbujących zarobić kilka groszy. Jest jak na każdej głównej ulicy turystycznych miejscowości. Uciekam w stronę plaży, gdzie na końcu molo już z daleka razi oczy kiczowaty i krzykliwy lunapark z jeszcze bardziej krzykliwymi turystami. Pogoda jest jednak piękna, słońce przygrzewa i gdy myślę sobie o zimie w Polce, to od razu przestaje mi przeszkadzać gwar ulicy. Słynne Beverly Hills też nie robi wrażenia. Normalne ulice i domy. No może należące do znanych i bogatych, ale w sumie niczym specjalnie się niewyróżniające. I co z tego, że kiedyś kochałam się w Dylanie z Beverly Hills 90210 i czekałam z zapartym tchem na każdy nowy odcinek, marząc, że kiedyś będę miała szansę zakosztować tego prawdziwego Beverly Hills. Ech, nastolatki i ich głupiutkie i naiwne marzenia.
Nawet nie wiem, kiedy minął cały dzień, a ja tak naprawdę niewiele zobaczyłam. Los Angeles jest tak wielkie i odległości wszędzie tak potężne, że miesiąca pewnie nie starczyłoby, by wszystko zwiedzić. W sumie jednak myślę, że nie wiem czy aż tyle chciałabym oglądać jedno miasto. Byłam w Hollywood, choć odpuściłam jeżdżenie po wytwórniach i muzeach, zajrzałam do ogródków sławnych i bogatych, podbijałam od siebie trochę blasku znanych tego świata, podeptałam ich gwiazdy, sfotografowałam słynny napis i tyle mi wystarczyło. Skonfrontowałam dziecięce marzenia i wizje z rzeczywistością, która już tak piękna wcale się nie okazała. Jestem już jednak na tyle dorosła, że nie czułam żadnego rozgoryczenia z tego powodu. Śmiać mi się tylko chciało na wspomnienie moich dziecięcych marzeń o słynnym i odległym Hollywood, który był zawsze ucieleśnieniem tego, co najlepsze w świecie.
Wróciłam do hostelu i nastawiłam zegarek na szóstą rano. Niby do San Diego nie było daleko, ale po pierwsze chciałam dać sobie czas, jeśli się okaże, że mój samochód nie stoi pod bacznym okiem Matki Boskiej Kolędniczej, a poza tym chciałam się jeszcze przejechać Mulholland Drive. Mulholland Drive to kręta droga biegnąca w górach Santa Monica, z której roztacza się piękny widok na Los Angeles. Pamiętając pokrętną historię kryminalną Davida Lyncha w filmie o tym samym tytule, co nazwa ulicy, postanowiłam ją przemierzyć.
Najpierw jednak z drżącym sercem szłam w kierunku „nawiedzonego domu”. Z daleka już dobiegały mnie pierwsze dźwięki wciąż tej samej, choć nieco bardziej zawodzącej i fałszującej kolędy (chyba baterie były na wyczerpaniu). Samochód stał, ale trzy pozostałe miejsca wciąż o dziwo były puste, mimo że wszystkie inne ulice były zapakowane, co do jednego miejsca. Przeżegnałam się przed Matką Boską, która jednak strzegła mojego pojazdu i wstukawszy numer w nawigacji:12850 Mulholland Dr, pod którym ponoć mieszka Jack Nicholson, ruszyłam przed siebie. Mulholland Dr wiła się w górę. A ja dałam się złapać w sidła potwornego korka i nijak było jak tam zawrócić. Stwierdziłam, że już pal licho tę drogę, bo jak tak dalej pójdzie to do San Diego nie dojadę. Rozciągające się widoki naprawdę były piękne, ale co z tego jak nawet zatrzymać się nie było jak, by je uwiecznić. Gdy wspięłam się wystarczająco wysoko, a moja nawigacja wskazała, że właśnie minęłam dom niegdysiejszego Jokera, postanowiłam wykorzystać pierwszą lepszą chwilę, by zawrócić i podążyć jednak w stronę San Diego, gdzie czekał na mnie osławiony i ponoć wart grzechu Sea World. Wyjeżdżając, ostatni raz rzuciłam okiem na Los Angeles, myśląc że niepotrzebnie tyle nastoletnich nocy marzyłam o tym przybytku, który wydawał mi się kluczem do kariery, sławy i bogactwa. A okazał się iluzją. Mimo wszystko fajnie było tę iluzję zobaczyć w końcu na własne oczy. Marzenia się zawsze spełniają. Może moje o byciu sławną i bogatą się nie zrealizowały, ale tak czy inaczej w końcu postawiłam swoją stopę w Hollywood. Co z tego, że nie na osławionym czerwonym dywanie na końcu którego miałam odebrać Oscara?