14.01.2015 Czerniowce – Suczawa
Czuję je. Normalnie wiem, że jest ich dziesięć. Po pięć w prawej i po pięć w lewej. Ale zwykle po prostu są. A dziś czuję je bardzo dokładnie. Każdy z osobna palec u stopy daje mi dziś do zrozumienia, że istnieje.
Jest zimno. Bardzo. I ciemno bardzo też jest. Mkniemy nieoświetloną drogą przez czarną jak smoła noc. Jedna za drugą, niemal gęsiego, koło przy kole, by się nie zgubić, by nie zostawić kogoś w tyle. Drogę raz po raz rozświetlają reflektory potężnych tirów, które mijają nas z jazgotem. Mam wrażenie, że w ogóle nas nie dostrzegają. Jesteśmy jedynie małymi świetlikami na asfalcie. W głowie jedna myśl: byle już dotrzeć.
15.01.2015 Suczawa – Cristesti
Temperatura chyba w ogóle się nie zmieniła. Swoje trzy grosze dorzucił jeszcze przenikliwy wiatr, wiejący prosto w twarz. Za to słońca trochę było. A może przerwa na jabłka? Przed jednym z domów stoją całe ich wory. Można byłoby tam i z toalety skorzystać? A może i na herbatę by zaprosili? Bo jabłka na sprzedaż przed prywatnym domem stoją. Może właściciele się zlitują? Zlitowali się. Jabłka dali. Dali też herbatę i kawę, a nawet po kieliszku domowej roboty wiśniówki. Nawet albumy ze zdjęciami rodzinnymi pokazali. Umościłyśmy się na krzesłach na tarasie i popijając kawę z porcelanowych filiżanek, kierowałyśmy twarze w stronę promieni słonecznych. Chciało się zostać. Nie jechać dalej. Bo jechało się coraz trudniej. Robiło się coraz chłodniej. W sakwach zaś robiło się coraz puściej. Wrzuciłam na siebie kolejną bluzę i polar, kominiarkę i chustę, dodatkowe rękawiczki. Oj, Zimo! Dajesz nam popalić.
16.01.2015 Cristesti – Roman
„Bardzo gęsta mgła. Słaba widoczność” – odezwał się rano mój telefon.
W terenie zabudowanym jechało się dobrze. Z niechęcią wjeżdżałyśmy za to na otwarte przestrzenie, na których wiatr gasił nasz zapał i zmniejszał naszą prędkość do 10-12 km/h. Palce znów zamarzały. Co 10 km postój na coś ciepłego, na rozgrzanie, na rozmrożenie skostniałych dłoni i stóp.
Coś dzwoniło. Jakby owieczka. Wiatr bawił się tym dźwiękiem, niosąc go w dal. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jego źródła. To dziewczynka w płaszczu w zgniło-zielonym kolorze, z futerkiem przy kapturze. To nawet bardziej kubraczek był niż płaszcz. Jak ze starych fotografii. Dziewczynka wyglądała jak zjawa. W tej mgle, wietrze. Minęłam ją, a gdy po chwili odwróciłam się, zniknęła. Rozpłynęła się. Pozostał tylko głuchy dźwięk dzwoneczka.
19.01.2015 Onesti – Targu Secuiesc
Pot ścieka mi po plecach. Mam wrażenie, że powoli się roztapiam. Za chwilę zostanie po mnie jedynie niewielka kałuża. Wszystko mam mokre. Ale nie, nie dlatego, że jest gorąco. Przecież to zima. I jeszcze tydzień przed przyjazdem tu, do Rumunii, temperatury oscylowały w okolicach -20 stopni. Ten pot to przez czterokilometrową pnącą się serpentynę górską. Coś zakłuło w kolanie. Lewym. Niedobrze. Tym, które jest do operacji. Ale nieważne, w końcu są góry w oddali, ośnieżone pobocza, czarny asfalt lekko zwilżony deszczem. Dziś poczułam nawet trochę wiosnę. Ale tylko przez chwilę.
20.01.2015, Targu Secuiesc – Braszów
Śniadanie, kawa/herbata, siku, wifi, drugie śniadanie, kawa/herbata, siku, wifi. Jezu! Ile można przerw robić?! W takim tempie trudno gdzieś dojechać. Ale cóż, uroki jazdy w grupie. A potem znów McDonald, gdzie kawa, siku i wifi są w jednym miejscu na raz. A potem jeszcze grzane wino. Choć o tym grzanym to nie powinnam chyba na forum wspominać, bo potem wsiadamy na rower i jedziemy do harcerzy. A harcerze nie piją. Ale ja harcerzem nie jestem i to moje dzienniki, więc może i w nich być o grzanym winie.
22.01.2015, Braszów – Sinaia
Czuję się jakbym wracała na „stare śmieci”. Zaledwie półtora roku temu byłam tu. W tym miejscu łapałam stopa. O, a tam kupowałam owoce. Na tym mostku robiłam zdjęcia. Jedziemy przez Busteni, nad którym królują ośnieżone szczyty. Nie mogę oderwać od nich wzroku. Jest magicznie. Tak to można jechać bez końca.
23.01.2015, Sinaia – Bukareszt
Umarłam dziś. Nawet kilka razy. Może i kilkunastu śmierci bym się nawet doliczyła. Jazda przez Bukareszt w godzinach szczytu wieczorem, po zmroku. Czy może być większy koszmar dla rowerzysty?
27.01.2015, Wielkie Tarnowo – Gurkowo
Mój mąż wyzionąłby tu ducha, myślałam nie przestając pedałować. Wspinałyśmy się przez czterdzieści kilometrów, naciskając powoli i równomiernie pedały. Wciągałam brzuch i stabilizowałam kręgosłup, ostrożnie pedałując. Takie podjazdy to dla chorych kolan wyzwanie, dla kręgosłupa często też. W zimie jednak takie podjazdy to też zbawienie. To jedne z niewielu momentów, podczas których jest wreszcie naprawdę ciepło.
29.01.2015 Karnobat – Burgas
Po co zmieniałyście klocki, padło pytanie. Bo się starły, padła odpowiedź. Po niecałych tysiącu kilometrach (zdziwienie, szok, niedowierzanie). No, co ja na to poradzę? Rower nie hamował to musiałam zmienić, a że nie wiedziałam jak… Na youtube oglądałyśmy jak to zrobić, dodałam. Do zdziwienia i niedowierzanie dołączył śmiech i politowanie. Ej! No co?! Jak na pierwszy raz to i tak chyba dobrze, prawda? Zaczęły hamować po zmianie. Cel został osiągnięty. I o to chyba chodzi? Czy nie?
30.01.2015 Burgas – Małe Tarnowo
Góra dół, góra dół, góra dół. Ale jak pięknie! Nieważne, że wiatr znów cały czas w twarz, zamiast w plecy. Bez znaczenia. Bo to najpiękniejszy dzień od momentu ruszenia z Ukrainy. Czy taki dzień będzie zdarzał się tylko raz na piętnaście dni?! A może by tak trochę częściej?
31.01.2015, Małe Tarnowo – Kirklareli
Co ja tu właściwie robię?! Za jakie grzechy?!, myślę wspinając się dziewięć kilometrów w ulewnym deszczu do granicy z Turcją. A miało być tak pięknie. Miało w Turcji być słonecznie i ciepło. Miała być czapka, rękawiczki na dnie sakw i letnie buty na nogach. A tu ulewa, przemoknięcie do majtek i potem kolejne 45 km w ulewnym deszczu. Nie mogę swobodnie oddychać. Powietrze łapię haustami. Deszcz zacina. Momentami zamienia się w drobny grad. Gdyby nie gogle narciarskie straciłabym chyba wzrok.
Nagle coś strzeliło. Pod moje koła wsunął się zerwany łańcuch roweru jadącego przede mną. Seriously?!
1.02.2015, Kirklareli – Kirklareli
Gdy już myślisz, że gorzej być nie może, los płata ci figla. Bo gorzej zawsze może być. Jeszcze kałuża w butach nie wyschła po oberwaniu chmury poprzedniego dnia, a tu huragan atakuje. Sześć kilometrów w jedną stronę i sześć w powrotną. Dałoby się pojechać dalej, bez zawracanie. Nie było to niemożliwe do zrobienia, ale było na pewno nierozsądne i niebezpieczne. Upadki z roweru lub znalezienie się na środku jezdni zdarzały się, co chwilę. Byłyśmy tylko marionetkami w rękach huraganowego wiatru. Ten teatrzyk nam jednak nie odpowiadał, dlatego zawróciłyśmy.
3.02.2015 Saray – Catalca Caddesi
Trzydzieści kilometrów do Stambułu. Już prawie jesteśmy. Już czuć go prawie. Każdy nerw szaleje z radości, że udało się, że już jesteśmy na miejscu, że przedarłyśmy się przez zimę, śniegi, ulewne deszcze, wichury, że nie dałyśmy się problemom technicznym i mimo czasem złych nastrojów, nieporozumień, nie pozabijałyśmy się i zrobiłyśmy to – pokonałyśmy własne obawy przed zimową jazdą rowerem, przejechałyśmy 1400 kilometrów. Cztery dzielne kobiety.
4.02.2015 Stambuł
Jestem z siebie dumna!
Też jestem z Ciebie dumna!