[justified_image_grid preset=4 ids=1783,1776 thumbs_spacing=0 row_height=300 height_deviation=50 max_rows=1]
Ulica była zastawiona samochodami. W większości skupiały się one wokół rozstawionych przy niewielkim budyneczku białych namiotach. Przy nich kręcił się tłum. Szyld budynku dumnie głosił, że w tym miejscu znajduje się towarzystwo przyjaciół dzieci. Jednak dzisiejszego dnia nie dzieci były tu w centrum zainteresowania, a psy i koty. Zbliżając się jednak ku namiotom, nie słyszałam żadnego ujadania, a jedynie rwetes i krzątaninę. To ktoś podjeżdżał i taszczył ze sobą klatkę ze zwierzakiem, to dwoje ludzi, trzymając za łapy, przetransportowywało z jednego pomieszczenia do drugiego uśpionego psa, to anestezjolog krzyczała, by przynieść jej kolejnego pacjenta.
Pomachałam od progu Carmencitcie. Od razu przybiegła się przywitać. Do twarzy jej było w różowym fartuszku wolontariusza. Już po chwili i ja taki przywdziewałam.
– Przedstawiam wam moją znajomą. Będzie nam dziś pomagać. – Carmencita zwróciła się do dwóch Amerykanek, rejestrujących nowo przybyłych wolontariuszy i właścicieli czworonogów. – Pokażcie jej proszę, co i jak.
[justified_image_grid preset=4 ids=1781,1773 thumbs_spacing=0 row_height=300 height_deviation=100 max_rows=1]Uściskała mnie jeszcze raz i przepraszając, że nie może dziś dłużej porozmawiać, uciekła do swoich obowiązków, których raczej jej nie brakowało. Właściwie z każdego kąta, co jakiś czas dochodziło nawoływanie jej imienia. I tylko widziałam jak jej bardzo wysoka postać (choć jest Panamką to swój wzrost nietypowy jak na ten kraj, zawdzięcza korzeniom kanadyjskim) sunie w pośpiechu w stronę, z którego słyszy swoje imię. Widziałam jak z wypiekami na twarzy i z ogromnym zaangażowaniem stara się rozwiązać każdy problem i każdemu pomóc na tyle, na ile tylko potrafi. A potrafiła wiele.
– Szpital dla zwierząt w obecnej postaci funkcjonuje od ośmiu lat – powiedziała Carmecita, gdy znalazła wolna chwilę. – A właściwie nie postaci, a pod obecnym przewodnictwem. Zaczęła go prowadzić Ruby McKenzie, gdy przyjechała do Boquete dwanaście lat temu. Ale ja zaczęłam tę działalność już wcześniej. Czternaście lat temu. – Po chwili dodała nieco bardziej konfidencjonalnym tonem – Wiesz ona ma kupę kasy, a przynajmniej miała, więc i możliwości działania były też większe. Ona zaangażowała swoje prywatne środki.
Szpital dla zwierząt dopiero od trzech lat funkcjonuje regularnie, co miesiąc. Wcześniej bywało raz na kilka miesięcy, jeszcze wcześniej raz na rok. Wiadomo, że to wszystko kwestia pieniędzy. Carmencita ich nie miała.
– To jak finansowany jest szpital? – Spytałam Ruby McKenzie. – Wszyscy pracują wolontaryjnie? Kuchnia też działa w ten sposób?
Z pomieszczenia kuchennego dochodziły bowiem niesamowite zapachy. Do wyboru były przeróżne dania, moc surówek, mięs, ryżu i makaronu. Do tego liczne przekąski, kawa, herbata, soki i napoje gazowane do woli dla wszystkich udzielających się. Skądś przecież jakieś pieniądze mieć muszą, myślałam. Było oczywiste, że Ruby każdorazowo nie finansuje tego sama.
[justified_image_grid preset=4 ids=1769,1774 thumbs_spacing=0 row_height=300 height_deviation=50 max_rows=1]
– Na początku ja wykładałam pieniądze, ale odkąd szpital działa raz w miesiącu, potrzeby są znacznie większe. Mamy ludzi, którzy szukają potencjalnych sponsorów. Mamy stronę internetową i rachunek bankowy, na który wpływają datki.
– A lekarze?
Wiedziałam już, że przyjeżdżają aż z Kostaryki. I nie chciało mi się wierzyć, że robią to zupełnie bezinteresownie.
– Dostają pieniądze. Przyjeżdżają kawał drogi, żeby przeprowadzać zabiegi – tłumaczyła. – Benzyna, noclegi, wyżywienie, wszystko to kosztuje, więc musimy im zapewnić jakieś wynagrodzenie.
– Ale dlaczego aż z Kostaryki? Nie ma bliżej weterynarzy? Ze stolicy chociażby? – Nie mogłam wyjść ze zdziwienia, bo przyjeżdżali aż z prowincji Heredia, czyli kawał drogi od granicy z Panamą.
– Tutejsi lekarze nie chcą współpracować. – Ruby wzruszyła ramionami. – Nie wiem, może nie czują takiej potrzeby, by pomagać zwierzętom. W Kostaryce podejście do zwierząt jest zupełnie inne.
– A jak to się zaczęło? Masz coś wspólnego z weterynarią?
Ruby zaśmiała się. – Nie. Zupełnie. Jestem ekonomistką. Ale, gdy przeprowadziłam się do Panamy, od razu dostrzegłam tę potrzebę. Tu jest mnóstwo zwierząt na ulicy, zaniedbanych, które potrzebują pomocy.
[justified_image_grid preset=4 ids=1771,1785 thumbs_spacing=0 row_height=300 height_deviation=50 max_rows=1]
Pomoc szpitala właściwie ogranicza się do sterylizacji. To główny zabieg przeprowadzany przez kostarykańskich lekarzy. Wolontariusze wyłapują zwierzęta z ulicy, bądź zbierają po domach i przywożą do sterylizacji, a potem oddają je właścicielom. Czasami niektórzy przywożą chorych pupili do obejrzenia. Zwłaszcza ci, których nie stać na klinikę. Bo takowa istnieje. Prowadzi ją doktor Chelly, anestezjolog, która wraz z Ruby McKenzie prowadzi szpital i organizację od początku jej istnienia.
– Mówią na mnie po prostu dr Chelly – przedstawia się. – Prowadzę swoją klinikę dla zwierząt od trzynastu lat.
Dr Chelly, podobnie jak i Carmencita to jedne z niewielu wolontariuszy pochodzenia panamskiego. Gdy rozglądam się wokół dostrzegam właściwie samych wysokich, jasnoskórych i jasnowłosych.. Gdy Carmencita powiedziała mi o szpitalu byłam pewna, że to miejscowi zmówili się, by działać na rzecz dobra małych przyjaciół.
– To od początku była nasza, ekspacka działalność – powiedziała Ruby. – Od niedawna dołączają czasem miejscowi wolontariusze.
Tak jak Sabrina, moja młoda panamska przewodniczka. Ma dwadzieścia kilka lat i gdy pojawiam się przy stole, przy którym cztery kobiety plus Sabrina zawzięcie masują maleńkie, bezwładne kocie ciałka, ona pierwsza obdarza mnie serdecznym uśmiechem. Pomaga tu od roku.
– Musisz je masować, by przywrócić do życia. Mocno. – Zwraca mi uwagę szczupła Amerykanka. – Nie masz im robić masażu relaksującego, bo będą sobie dalej smacznie spały.
– Tłumaczy i widać, że ma już doświadczenie w tym. – Przyjeżdżam do Boquete od trzech lat, każdego roku i przebywam tu przez trzy miesiące. Zawsze więc jak tu jestem, to pomagam w szpitalu.
Zabiera mi mojego kotka „Kitty 5” i oddaje swojego „Kitty 4”. To bliźniaki. Ale moja to ona i jest nieco słabsza. Kitty 4 już przegląda na oczy i nawet powoli zaczyna przebierać łapkami. Kitty 5 wciąż nie można przebudzić po uśpieniu do zabiegu.
[justified_image_grid preset=4 ids=1772,1784, 1780 thumbs_spacing=0 row_height=300 height_deviation=50 max_rows=1]
Stołów do masaży kotów jest w sumie sześć. Po dwa w każdym kącie. Przy każdym siedzi kilku wolontariuszy, głównie pań. Nie to, że mężczyźnie nie są zainteresowani pomocą. Przeznaczono ich do cięższej pracy. Wynoszą zwierzęta z klatek, odbierają cięższe psiaki z sali zabiegowej i przenoszą do rogu pomieszczenia, przeznaczonego właśnie dla nich. Tam na podłodze, porozkładane są maty i koce. Na nich przesiadują wolontariusze obojga płci, przywracając psiaki do życia. Widok jest z jednej strony przygnębiający, bo zwierzaki nie panują nad odruchami swojego ciała. Wypadające z pyszczków języczki, białka oczu wyzierająca spod na wpół przymkniętych powiek nie nasuwają przyjemnych skojarzeń. Podobnie jak i miejsca po cięciach. Przyglądam się jak przygotowują zwierzaki do zabiegów, goląc im sierść. Włażę do małego pokoiku, który funkcjonuje jako sala zabiegowa. Czterech lekarzy w pocie czoła przeprowadza zabieg.
Dr Andres Tello jest tu najdłużej. Właściwie od samego początku przyjeżdża. Podobnie dr Cesar Acevedo Pozostali doktorzy różnie. Pani doktor Erika Chaves towarzyszy doktorowi od czterech lat. U siebie też przeprowadzają takie działania, ale nie na taką skalę. Dziś lekarzy jest czterech. Mają ręce pełne roboty. W zeszłym tygodniu było ich aż dziewięciu. Czasem jest tyle zwierzaków do zoperowania, że nie starcza rąk do pracy. Dziś jest nieco spokojniej, ale i tak niemal każdy ma co robić.
***
– To chcesz pojechać ze mną zobacz jak żyją i mieszkają indigenas? – Zapytała Carmencita.
I chociaż byłam padnięta, to takiej okazji przepuścić nie mogłam. Musieliśmy zwrócić dwa maluchy, psiaki, potwornie chore, wymagające ciepłego kochającego domu i starannej opieki.
Przed domem, w wyżej położonych rejonach Boquete, tych mniej opanowanych przez obcokrajowców, przywitała nas grupa kilkunastu, blisko dwudziestu osób. Głównie małych dzieci i nastolatków. Młodziutka dziewczynka, jeszcze dziecko prawie, a także właścicielka psów, tuliła w ramionach swoje dziecko. Carmencita tłumaczyła jak bardzo psy są chore i wymagają ciepłego suchego pomieszczenia. Miałam wrażenie, że kompletnie to dziecko nie rozumie języka hiszpańskiego. Wpatrywała się wielkimi oczami w Carmencitę, gdy ta dawała je specjalną karmę dla psiaków i lekarstwa, tłumacząc jak należy je rozrabiać i podawać.
[justified_image_grid preset=4 ids=1763,1767 thumbs_spacing=0 row_height=300 height_deviation=50 max_rows=1]
– Wejdźmy do domu. Pokażę wam jak to robić – powiedziała w końcu Carmencita, również dostrzegając obłęd w oczach dziewczęcia.
Kilkulatki biegały wokół nas i przyglądały się z zainteresowaniem. Wyciągnęłam aparat i zaczęłam fotografować. Dzieciaki się ośmieliły i pokazując na aparat dopytywały, co to takiego. Gdy wytłumaczyłam na przykładzie, pokazując im zdjęcia ich postaci, zaczął się szał pozowanie. Wszystkie dzieci nagle zapragnęły mieć zdjęcia.
– I jeszcze takie! – krzyczały.
– I takie! – Wyginały się na wszystkie strony, a to pojedynczo, a to w dwójkę, a to w trójkę.
Sesja trwała w najlepsze. Dzieciaki świetnie się bawiły. Dwie starsze osoby przyglądały się tylko, nic nie mówiąc. Mogłabym tak fotografować przez cały dzień, ale usłyszałam z wnętrza domu głos Carmencity, nawołujący mnie. Ruszyłam w stronę budynku. Wąziutki korytarz prowadził do kilku niewielkich pomieszczeń. Weszłam do pierwszego z nich. W małym pokoiku, takim metr na półtora stała kuchenka gazowa. Na niej gotowała się kolacja. Pachniało intensywnie kolendrą. Z małej kuchni przechodziło się do kolejnego małego pokoiku. Mieszkało w nim kilka osób, a miałam wrażenie, że miejsca starcza ledwie dla jednej. Dzieciaki kręciły się po kuchni, przepychały jedno przez drugie i tylko musiałam pilnować, bo za bardzo głowami zbliżały się do stojącego na ogniu żeliwnego gara. Wyglądało na to, że oprócz mnie nikt się tym nie przejmował..
[justified_image_grid preset=4 ids=1777,1775 thumbs_spacing=0 row_height=300 height_deviation=50 max_rows=1]
Carmencita tłumaczyła, pokazując jak rozrabiać karmę i lekarstwa. Asystował jej jeden z kilkulatków, najbardziej przejęty losem psów, a może nie tyle, co psów, co pobytem w ich domu obcokrajowców. Największe zainteresowanie budził jednak mój aparat i tatuaż. Każdy z dzieciaków chciał dotknąć i próbował zetrzeć malunki z mojej ręki. Nie pomagały tłumaczenia, że tego się zetrzeć nie da, że to już tak na stałe.
Wyjeżdżając stamtąd nie miałam dobrych przeczuć, co do psiaków. Tu dzieci zajmowały się dziećmi. Żyli w potwornej biedzie i ledwo potrafili zadbać o samych siebie, a co dopiero o zwierzęta.
– A nie chcesz kupić samochodu – zapytał mnie dziesięcioletni Aaron.
– Nie mam pieniędzy na kupno samochodu – odparłam.
Spojrzałam na mnie zaskoczony. – Ale jesteś gringa! – odpowiedział.
Takie postrzeganie w Ameryce Środkowej jest na porządku dziennym.
– Anita, a przyjedziesz jeszcze do nas? – pytały dzieciaki, skacząc koło mnie i wciąż prosząc o kolejną fotkę.
Chciałam przyjechać, ale wiedziałam, ze pewnie w najbliższym czasie niestety nie będzie to możliwe. – Kiedyś na pewno znów przyjadę. – Obiecałam.
I wiem, że dotrzymam słowa, bo już jestem umówiona z Carmencitą na wyprawę w odwiedziny do innych grup etnicznych Panamy.
Właśnie to lubię w podróżach, poznawanie niesamowitych ludzi i takie niezwykłe miejsca
Ja też najbardziej lubię to w podróży 🙂
Fajny ten Twój rudy pacjent 😀 Można by go polubić.
No fajny. Też lubię rudzielce.
Rzeczywiście, strasznie pocieszny, tylko przytulac i przytulać 🙂