Od kilkunastu dni różne myśli kołaczą mi się po głowie. Właściwie od dawna się już kołatały, ale dopiero tutaj na Riwierze Maya tak silnie mnie sponiewierały, że muszę je z siebie wyrzucić.
Ten tekst będzie długi i pełen pytań, raczej mniej w nim będzie odpowiedzi i mam nadzieję, że może wspólnie te odpowiedzi znajdziemy albo wy pomożecie mi je znaleźć. A może i wcale nie, bo wielce prawdopodobne, że nie ma jednej słusznej odpowiedzi, a może nie ma i żadnej.
Od ponad siedmiu lat prowadzę bloga. Kiedy rezygnowałam ze stałego etatu w korporacji, myślałam: boże teraz to ja będę wolna. Będę podróżować, pisać o podróżach i fotografować. Nie będę się musiała z nikim ścigać o cyferki w sprzedaży. Wreszcie ktoś doceni moją pracę. Będę mogła robić coś fajnego, realizować się i być może nawet inspirować innych. Wreszcie będę mogła postępować zgodnie ze swoją hierarchią wartości i nie będę zmuszana do ocierania się o granice działań etycznych (no cóż w korpo medycznych często tak bywało). Będę robić coś, co ma sens i co jest dobre: opowiadać ludziom o świecie, pokazywać piękne miejsca i inspirować, by sami ruszyli w świat, bo przecież podróże kształcą, pozwalają poznać siebie samych, własne potrzeby, ale też dostrzec problemy świata, zauważyć drugiego człowieka, nauczyć tolerancji i wyzwolić z egocentryzmu. Pokazują, że nie jesteśmy pępkiem świata.
Dlaczego jedziesz w podróż?
Pewnie odpowiesz, że po to, by poznać nowe kultury, zobaczyć piękne miejsca, odpocząć. Kiedy pracowałam w korpo, też wyjeżdżałam głównie po to, żeby odpocząć, poznać nowe piękne miejsce, pocieszyć się ciepłem i słońcem, kiedy w Polsce panowała zima. Równie dobrze jednak w lecie podróżowałam po Polsce. Nie miało takiego znaczenia, dokąd pojadę. Bardziej liczyło się, żeby po prostu wyjechać choćby 50 km od domu i naładować się energią.
Potem przyszedł czas zmęczenia korpo i myślenie, że chciałabym ruszyć dalej gdzieś w świat, poznać coś nowego: kulturę, język, ludzi i że stwierdzę banalnie: odnaleźć być może w tej podróży siebie i to, co tak naprawdę chciałabym w życiu robić. Nie jechałam z myślą, by zrobić kolejne fantastyczne zdjęcie na Insta czy na Facebooka. Ba, wtedy nawet Instagram chyba jeszcze nie istniał, a fanpage’a nie miałam. Pisałam jedynie bloga, by rodzina wiedziała, co u mnie słychać.
Ostatnio jedna z dziewczyn nawet stwierdziła, że jestem vintage podróżniczką (bo zaczynałam, jak nie było stories na insta). I pomyśleć, że w tę pierwszą długą podróż w pojedynkę jechałam zaledwie 7 lat temu, a już jestem vintage.
Dziś mam wrażenie, że wiele osób jedzie, by zrobić kolejne zdjęcie i relację na Insta. Rozumiem oczywiście blogerów, instagramerów i wszelkiej maści influencerów, bo jest to nasza praca. I o ile wysyła mnie klient i zamawia materiał i nie mam z tym problemu, o tyle gdy jadę sama nie jest to już takie oczywiste.
Nie chcę tu oczywiście pisać, że bloger to ma prawo, bo to jego praca, a zwykły Kowalski już nie, bo robi to tylko dla znajomych. Panie zwykły Kowalski Ty nawet nie wiesz, jakie masz szczęście, że te zdjęcia na insta czy fb wrzucasz tylko dla znajomych, że nie musisz pilnować częstotliwości, bo algorytm instagrama lubi, gdy się go karmi regularnie i najlepiej o tej samej porze, bo jeśli tego nie robisz, to zaczyna ukrywać Twoje posty przed tymi, którzy Cię obserwują i zasięgi lecą. A potem klient pyta o zasięgi, a Ty nie masz co mu pokazać. Masz szczęście, bo tak naprawdę często nie musisz robić tego zdjęcia. My je zbieramy, bo potem trzeba zrobić prezentację z podróży napisać teksty do magazynu, na bloga, zrobić wydruki zdjęć i sprzedać komuś do powieszenia na ścianę. To nasza praca. Z tego żyjemy.
No dobra, ale o co chodzi?
O to, że zarówno Ty Panie Kowalski, jak i Ty szanowny blogerze, instagramerze, youtuberze, a nawet fotografie i autorze książek podróżniczych (o sobie też mówię) przyczyniasz się do zadeptywania świata.
Dziś każdy jest fotografem i podróżnikiem. Jedzie zdobyć kolejne trofeum w postaci zdjęcia, które będzie mógł wrzucić na portal społecznościowy i patrzeć jak rosną lajki.
Kocham fotografię i kocham fotografować. Uwielbiam wstawać o świcie i czekać w pięknym miejscu na wschód słońca. Szukam nowych miejsc, choć jakby nie było, też jeżdżę w te, które widzę na instagramie, w googlu i innych portalach ze zdjęciami. Też chcę tam pojechać i zrobić zdjęcie, choć szukam też swoich, nowych, nie obfotografowanych. Trudniej rzecz jasna na nie trafić, ale staram się.
Fotografowanie natury i pięknych miejsc daje mi ukojenie. Choć nieraz na fotowyprawach sypiam po kilka godzin, to psychicznie odpoczywam. Tak działa na mnie natura. Ona mnie też wzrusza. Zdarza mi się uronić łzy w pięknym miejscu. Robię to, bo to kocham robić tak samo, jak jeżdżę na rowerze, bo to mi daje ogromną frajdę. Wrzucenie zdjęcia na portale społecznościowe to efekt uboczny. Chociaż oczywiście w moim przypadku jako blogerki jest to też praca. W ten sposób tworzę swoje portfolio i do tej pory myślałam, że zatrzymując piękno w kadrze, pokazuję też Wam piękno świata. Wam, którzy może nigdy w to miejsce się nie wybierzecie lub Wam, których może zainspiruję, by wyjść z domu i poznać świat. I myślałam zawsze, że nikogo tym nie krzywdzę. Dziś myślę, że jednak to nie jest chyba tak do końca prawda. Bo kadrami, które pokazujemy, tekstami o tym, co warto zobaczyć w danym miejscu czy kraju, które piszemy, przyczyniamy się do zadeptywania świata i degradowania go.
Dlaczego?
Widzę niesamowite miejsce na zdjęciu na insta i myślę: ja też tam chcę pojechać, też to chcę zobaczyć na własne oczy. Jadę. Robię zdjęcia, wrzucam je na bloga i sociale. Widzi je inna osoba i myśli tak samo, jak ja. Też jedzie i wrzuca kolejne zdjęcia. Widzą je kolejni i kolejni jadą. Nie mam może całe szczęście tak wielkiego wpływu, bo też liczba osób mnie śledzących nie idzie w milionach (uff! co za ulga, bo dzięki temu nie jadą setki), ale tak czy inaczej, przyczyniam się do tego, że kolejne osoby idą w moje ślady, bo też chcą zobaczyć to samo, co pokazałam na zdjęciach. (A jeszcze tak niedawno się cieszyłam, jak ktoś mi napisał, że dzięki mnie się odważył i pojechał do Gwatemali i że się zakochał w tym kraju).
Z czasem jedzie coraz więcej i więcej osób. Doprowadzamy do tego, że w niektórych miejscach już nie można spokojnie pojechać, nie tylko zrobić zdjęcia, ale po prostu pobyć. Że od późna w nocy stoją już na czatach inni fotografowie, by zająć najlepszą miejscówkę (tak było np. ostatnio na Prowansji i cóż ja też się do nich muszę zaliczyć), a tłumy instagramerek pozują w lawendzie i nie sposób uchwycić kadru bez innych osób w tle.
Ale oczywiście problemem nie jest to, że nie można dziś gdzieś na spokojnie zrobić już zdjęcia, lecz o to, że te zdjęcia pośrednio mają negatywny wpływ na środowisku.
Jedziemy gdzieś, bo zainspirowało nas fotka w socialach. Jadą kolejni i kolejni, bo zainspirowało ich nasze zdjęcia. Rośnie liczba turystów. Pomijam oczywiste kwestie, że lecimy samolotem czy jedziemy samochodem, które produkują spaliny negatywnie wpływające na klimat. Idźmy dalej i pomyślmy o tym, z czego często nie zdajemy sobie sprawy. Większa liczba turystów pociąga za sobą potrzebę zwiększenia liczby miejsc noclegowych. Zaczyna się budować: hotele, obiekty rekreacyjne, atrakcje. Niszczy się nabrzeża oceanów i plaż, bo przecież turysta chętniej zatrzyma się w miejscu z widokiem na morze. Nikogo nie obchodzi środowisko. Rządzi pieniądz. Dziś niemal wszystko można kupić.
W Hondurasie byłam świadkiem, jak wjechano do wiosek garifuńskich i zrównano z ziemią ich gospodarstwa, bo ktoś dobrze zapłacił, by w tym miejscu wybudować resort turystyczny. W Meksyku prawo mówi, że plaże są publiczne i nie można ograniczać ludziom dostępów do nich, a w praktyce w wielu miejscach trzeba zapłacić za to, by na plażę wejść, bo choć plaża jest publiczna, to dojście do plaży już jest prywatne i za przejście przez ten prywatny teren, trzeba wnieść opłatę.
Czy wiecie, że w popularnym resorcie Cancun, który miał zająć miejsce równie popularnego Acapulco, przeprowadzono, po huraganach tzw. odżywianie plaży? Wiecie, co to znaczy? By nie stracić milionów wpływów z turystyki, przeprowadzono akcję wydobywania piasku z dna morza i rozsypania go na zniszczonych przez huragan plażach. Ekolodzy nie byli zachwyceni, bo ten proces zaburza ekosystem morski, a przy tym tylko tymczasowo odsuwa problem i tak naprawdę nie wiadomo jak długo Cancun będzie jeszcze istniało.
Często nie zdajemy sobie sprawy, że przyjeżdżając w jakieś popularne miejsce, mamy tak ogromny wpływ na nie. I możemy przyjechać do tego miejsca na rowerze, a nawet na hulajnodze (bez produkowania spalin), możemy nie zostawiać po sobie śmieci, ale wciąż korzystamy z atrakcji, bazy noclegowej i wpływamy negatywnie na środowisko.
Miasta nie radzą sobie z natłokiem turystów. Niby ich chcą, bo turysta równa się niezły dochód, ale w pewnym momencie okazuje się, że nie są w stanie już sobie z taką liczbą napływających osób poradzić. Wprowadzają liczne zakazy: fotografowania, czy np. jedzenia kanapek na ulicy i w miejscach historycznych (Rzym czy Wenecja).
A będzie niestety tylko gorzej, bo przyrost naturalny nigdy nie był tak szybki.
Pomijam już kwestie, że wielu z nas ryzykuje życie dla „idealnego” zdjęcia czy selfie i niektórzy dla zdjęć umierają. Wyobraźcie sobie, że w latach 2011 – 2017 za selfie oddało życie 259 osób, choć prawdopodobnie było ich więcej. Policzono tylko tych, o których pośmiertnie napisano. A wiecie, co jest najgorsze? Że tak naprawdę wszystko już było. Znacie @insta_repeat. To zajrzyjcie.
Komercyjna Riwiera Maya
Majowie się w grobach przewracają. Nie chodzi o to, że za wejście do ich miast trzeba zapłacić. To oczywiste. W końcu z czegoś trzeba opłacić pracowników, którzy pilnują na terenie porządku i utrzymać to miejsce. Myślę, że mogłoby ich zaboleć bardziej to, że niezwykłe magiczne cenoty, które dla Majów poza tym, że były zbiornikami na wodę pitną, były też połączeniem z inframundo, czyli światem zmarłych, dziś zostały zamienione w baseny dla szukających atrakcji turystów.
Przyznaję, że sama ta niezwykłe cenoty chciałam zobaczyć. Póki co byłam w dwóch i pewnie jeszcze do jakiegoś się wybiorę, ale jakby straciłam chęć, widząc to, co w większości z nich się dzieje.
Większość cenotów leży na terenach prywatnych i zostały zamienione w biznes. Ba, tu nawet laguny znajdują się na terenach prywatnych. Prawie już nie ma miejsc dostępnych dla każdego. Wszystko jest sprywatyzowane. Mało, że płaci się za samo wejście, ale obowiązuje też zakaz wnoszenia swojego jedzenia, napojów, często fotografowania, a za wniesienie swoich stolików czy krzeseł też trzeba dodatkowo zapłacić.
Na Riwierze Maya ciężko o miejsce, które nie zostało skomercjalizowane i niezamienione w biznes. Ta piękna natura tutaj już nie jest dla każdego, nie jest nasza. A to, co jeszcze jest dostępne, pewnie szybko nie będzie. Przyznam, że w tej chwili aż czuję strach, żeby mówić o jakimś pięknym niezadeptanym miejscu, by wkrótce jego sytuacja się nie zmieniła.
Na Riwierze Maya my turyści doprowadziliśmy do tego, że za wszystko trzeba płacić. Dziś kazano mi zapłacić za to, że chciałam zrobić sobie zdjęcie na kupie kamieni ułożonych przy wybrzeżu na plaży publicznej. 10 dolarów i wierzcie mi, że to naprawdę była po prostu kupa kamieni. Chwilę później w ustawionej na publicznej plaży altance, zabroniono mi zrobić zdjęcia. Okazało się, że ta altanka przynależy do hotelu i jest prywatna. I nie ważne, że jest na publicznej plaży, bo przynależy do hotelu i zdjęcie można zrobić po złożeniu podania i wniesieniu opłaty. Durna altanka na plaży!!! Przepraszam, ale w mojej ocenie to przekracza jakiekolwiek normy. Oczywiście znajdzie się pewnie wielu, którzy się ze mną nie zgodzą i oczywiście macie do tego prawo.
To, po co tam pojechałaś?
Nie o tym chciałam tu pisać, ale wiem, że znajdą się tacy, którzy powiedzą: a czego Ty się spodziewałaś?! Albo: pojechała w turystyczne miejsce i teraz narzeka. W Meksyku jestem po raz trzeci. Wszyscy zawsze mnie pytali: a na Jukatanie byłaś? Nie byłam. Byłam w Chiapas za pierwszym razem, a potem ruszyłam w zupełnie innym kierunku. Od zawsze miejsca super turystyczne nie były w kręgach moich zainteresowań. Dlatego nigdy nie wybrałam się do Tajlandii, na Bali, ani do Madrytu, czy Wenecji. I tak wiem, że we wszystkich miejscach, poza utartymi szlakami znajdzie się też te mniej oblegane, ale zawsze mierziło mnie przepychanie się w tłumie turystów. Dlatego na moje podróże wybrałam Amerykę Środkową, bo nie jeżdżą tam „wszyscy”.
Tutaj znalazłam się nieco z przyczyn ode mnie niezależnych. Kiedyś może przyjdzie czas na to, by to wyjaśnić. Pomyślałam, że ok skoro już tu jestem, to odwiedzę te wszystkie piękne miejsca i napiszę o nich, bo sporo Polaków myśli o przyjeździe tutaj i szuka informacji na blogach, to postaram się odpowiedzieć na ich oczekiwania.
Nie spodziewałam się jednak, że w takim stopniu będzie tu tak okrutnie wszystko skomercjalizowane.
Nie przeczę, że jest tu pięknie, zdałam sobie jednak sprawę, że znaczna część z tego, co tu znajdujemy, została stworzona sztucznie na potrzeby turystów: Cancun jeszcze 40 lat temu nie istniało. Po plażach w Playa del Carmen 20 lat temu hulał jedynie wiatr. Miasteczko w 1993 roku zamieszkiwało zaledwie 10 tysięcy ludzi (dziś pół miliona), a popularne Tulum prawa miejskie zyskało dopiero w 2008 roku.
O Tulum wciąż ktoś mi mówi, że to takie magiczne miasteczko i takie w klimacie hippisowskim. Może kiedyś takie było, a może po prostu dawni hippisi zamienili się w dzisiejszych hipstersów: wizualnie hippie, ale taki co nocuje w hotelu za 500 za noc i jada w hipsterskich fancy wege eco organicznych miejscach. Ja oczywiście nie mam nic do wege i eko, wręcz przeciwnie. Ale bądźmy szczerzy, że ten trend, który dla wielu jest ważną ideologią, jest wykorzystywany nagminnie w marketingu.
Dwie dziewczyny o wyglądzie hippie podeszły do nas, gdy łapaliśmy stopa w Tulum i z troską w głosie oznajmiły, że autobus to nie tu się łapie, tylko kawałek dalej jest przystanek. Czy już dzisiejsza młodzież naprawdę nie wie, co to jest autostop?
Na Riwierze Maya, która jest tak naprawdę chyba pierwszym tak straszliwie skomercjalizowanym miejscem, które odwiedziłam w swoich podróżach, zrozumiałam, że nie chcę w tym uczestniczyć. Doszłam też do takiego momentu rozerwania. Z jednej strony chciałabym jeszcze pojechać w kilka miejsc, które ponoć nie są tak oblegane przez turystów, ale…muszę przyznać, że straciłam nieco chęć. I już wiem, że nie odwiedzę słynnych ruin Chichen Itza. Byłam w tylu majańskich miastach i przeżyję, jeśli nie pojadę w te tak oblegane. Po prostu nie chcę. Przeżyję też to, że nie zrobię tej tak popularnej fotki, po którą wszyscy tam jadą (zobaczcie ją u innych).
Dopadły mnie wątpliwości natury moralnej (wiem, że może brzmi to zbyt patetycznie), ale jeszcze przed wyjazdem postanowiłam ten czas na Riwierze Maya wykorzystać, by Wam opowiedzieć o niej zarówno na instagramie, w stories, na blogu, jak i niefortunnie to tu zaczęłam kręcić video, by stworzyć pierwsze vlogi. Część z tego już powstała, a ja się zastanawiam, czy mam teraz wyrzucić moją pracę na śmietnik i nie publikować tego wszystkiego? Dlaczego? Bo nie chcę Was namawiać i inspirować do odwiedzania tego regionu. Wolałabym nawet powiedzieć: nie przyjeżdżajcie tutaj i nie bierzcie w tym udziału. Wybierzcie, jeśli już, nie tak oblegane miejsce. Ale nie wiem, czy i tak ktoś mnie posłucha. Kto będzie chciał i tak tu przyjedzie. Nawet jeśli nie opublikuję postów na blogu, to kto będzie chciał znajdzie opisy i porady na dziesiątkach innych.
Zastanawiam się, jakie jest rozwiązanie tego problemu. Przecież nie zamkniemy się teraz w domu i nie zaprzestaniemy podróżować? Mamy przestać fotografować? Przestać prowadzić blogi, social media, robić filmy? Jasne, że nie można dać się zwariować. A może mamy pisać tylko o miejscach nowych i mało popularnych? Tylko że wówczas za jakiś czas przestaną one takie być…
Rozwiązaniem może być pisanie częściej na blogu o świadomym podróżowaniu. Prawda jest jednak taka, że takich tekstów mało kto szuka. Na blogach podróżniczych zwykle najczęściej czytanymi tekstami są: 9 naj z…. I tylko paręnaście osób przeczyta o świadomym podróżowaniu (swoją drogą ciekawa jestem, ile osób dobrnęło do tego momentu).
I z jednej strony myślę, że gdyby każdy z influencerów częściej pisał, mówił o tym i u każdego z nich przeczytało/zobaczyło to parę kolejnych osób, to być może chociaż te paręnaście czy dziesiąt osób coś zmieniłoby w swoim myśleniu o podróżach.
Może gdybyśmy zamiast tylko zmieniać kieckę za kiecką na każdym nowym zdjęciu i fotografować się we wnętrzach luksusowych hoteli i resortów w popularnych destynacjach, przekazywali coś więcej, byłoby lepiej?
Wiem, że wszyscy chcemy być piękni i pokazywać się w pięknych miejscach na zdjęciach (przecież nikt nie chce oglądać brzydoty), ale to też wywiera taki wpływ na oglądających, że chcą tak samo, też chcą w to miejsce, do tego resortu, też chcą zrobić podobną fotkę. Najgorsze, że często, nawet jeśli damy w opisie coś mądrego, o świadomym podróżowania (tak niewielu to robi swoją drogą. Ja niestety do tej pory też i się kajam), ale w głowach wielu i tak zostanie tylko obrazek, bo żyjemy w kulturze obrazkowej i obawiam się, że będzie tylko gorzej.
Co mogę zrobić ja dla świata?
Pomyśl? Ja na przykład mogę się wycofać. Przestać pisać o miejscach, nie publikować zdjęć. Robiąc to, zrezygnowałabym jednak z tego, co kocham robić, a na moje miejsce i tak przyszłyby dziesiątki kolejnych osób. Dziś blogi powstają jak grzyby po deszczu. Każdy chce zrobić z tego biznes i żyć z tego. Oczywiście w większości dziś wszyscy robią to profesjonalnie. Powstają kursy zawodowych podróżników i blogerów. I dobrze oczywiście. Szkoda, tylko że w nich w większości tak mało jest o etyce, a w przypadku podróżniczych: o świadomym podróżowaniu i o tym, jaki wpływ mamy na innych.
Kiedy ja zaczynałam bloga, myślałam jedynie o dzieleniu się moją pasją, miejscami, które odwiedzam. Przez głowę nie przyszło mi, że mogłabym z tego żyć. Nie mówię, że to jak jest teraz, jest złe, ale po prostu czasem jako idealistce jest mi strasznie smutno.
Mogę też robić to wszystko dalej. Publikować posty, które będą odpowiedzią na oczekiwania czytelników, a w większości czytelnicy jak już wspomniałam szukają, co warto zobaczyć w danym kraju/miejsc, tylko zastanawiam się jak to robić, by robić to dobrze, świadomie i móc pozostać w zgodzie ze sobą. Nie zakłamywać rzeczywistości, jak to robi wielu z myślą: no przecież ludzie nie chcą czytać, że gdzieś jest źle i nie tak fajnie jak wszyscy myślą, że np. ta Riwiera Maya wcale nie jest takim rajem na ziemi, jak widać na zdjęciach. Przyznam, że u żadnego blogera, który był w tych okolicach, nie przeczytałam żadnych skarg i żali na to, jak tutaj jest i zastanawiam się, czy to ja żyję w nierealnym świecie i po prostu robię z niczego problem, czy po prostu reszta uznała, że lepiej się nie wychylać, bo nikt nie chce słuchać malkontentów?
Przyznam szczerze, że gubię się sama w tym jeszcze i głowię jak znaleźć rozwiązanie? Na moim blogu mnóstwo jest tekstów o miejscach, które warto zobaczyć, a na zdjęciach na insta występuje w różnych sukienkach (dzięki bogu tylko mam trzy i nie zabieram całej walizki strojów do pozowania :)).
Lubię pisać i kocham fotografować. Poświęciłam mojemu blogowi wiele lat pracy i stał się on moją pracą. I co? Teraz tak po prostu to rzucić? Myślę też nad tymi wszystkimi, którzy wykonują swoją pracę: prokuratorami, którzy bronią „złych”, przedstawicieli firm tytoniowych, pracowników linii lotniczych, które zatruwają środowisko itd. Finalnie każdy z nas musi z czegoś żyć i po prostu stara się wykonywać swoją pracę.
Na pewno możemy inspirować bardziej do poznawania swoich okolic, swojego kraju. Zachęcać do szukania nowych miejsc, a nie zadeptywania popularnych. Może wcale nie trzeba zobaczyć piramidy w Egipcie, a można tę w Rapie w Polsce. Może wcale nie trzeba zadeptywać tulipanów w Holandii, lawendy w Prowansji, czy krokusów w Dolinie Chochołowskiej? Prawdopodobnie można znaleźć podobne miejsce, ale nie tak już popularne. Cudowne wybrzeże Morza Karaibskiego istnieje nie tylko na Riwierze Maya. Jest też w nie tak popularnym Hondurasie, w Gwatemali, czy nieco bardziej popularnej, ale nie aż tak wciąż całe szczęście skomercjalizowanej Kostaryce czy Panamie.
Myślę, że świat był lepszy, kiedy nie było social mediów, ale cóż…to se ne vrati. Co pozostaje? Szkodzić jak najmniej. Żyć świadomie i postępować świadomie i inspirować innych do bardziej świadomego postępowania. Jestem niby idealistką, ale w tym przypadku pesymistką. Myślę, że i tak lepiej nie będzie. Będzie tylko gorzej, ale to, nie oznacza, że mamy przestać cokolwiek robić, prawda?. Finalnie przynajmniej będziemy mogli spojrzeć sobie bez wstydu w twarz.
Sama tego chciałaś, więc piszę. Po kolei. Tak jak już wcześniej Ci pisałam, przyrost naturalny pędzi w niesamowitym tempie, tego nie spowolnimy niczym. Medycyna ruszyła z kopyta, to i selekcja naturalna przestała istnieć. Historii zajęło dziesiątki tysięcy lat, by w okolicach 1820 roku uzyskać swój pierwszy miliard ludzi. Potem na każdy kolejny miliard tego czasu potrzebowaliśmy coraz mniej: 100 lat, 30 lat, a ostatni potrzebował ok. 12-13 lat. Czemu o tym piszę? Dlatego, że to ma gigantyczny wpływ na wszystko. Na nowe hotele, o których piszesz, o turystach, blogerach, technologii, ekoświrach czy konsumpcjonizm. Gdzieś te setki milionów ludzi musi i chce jeździć na wakacje. Nie jest problemem, że chcą jeździć. Problemem jest to, JAK chcą jeździć. W książce wspominałaś, że sama pracowałaś w korpo i mając te 20/26 dni urlopu w roku,… Czytaj więcej »
Też ostatnio (a w sumie to od dłuższego już czasu) mam takie przemyślenia. I też zadaję sobie tyle pytań co ty, nie znajdując odpowiedzi. Co więcej, łączy nas również 7 lat blogowania 🙂 Gdy wyjechałam w swoją podróż dookoła świata i zaczęłam pisać bloga, nie szłam wydeptanym szlakiem, nie odwiedzałam popularnych atrakcji nawet będą w tym popularnych miejscach, o których pisze np. w Bangkoku. Na Bali odwiedziłam – i Ubud, które zupełnie mi nie podeszło i sławne tarasy ryżowe, gdzie do dziś wszyscy jadą robić zdjęcia, a ja popłakałam się tam 7 lat temu z żalu nad tym, jak człowiek niszczy piękno natury. Nie miałam ze sobą aparatu, tylko telefon, którym czasem łapałam jakiś przypadkowy kadr, ale wolałam siedzieć i się patrzeć, chodzić bez planu i się gubić. Nie zachwycałam się wszystkim, po wydaniu książki kilka razy przeczytałam… Czytaj więcej »
Może świat ocali młode pokolenie, które nie lubi podróżować, a woli grać w gry komputerowe. Turystyka miała pomóc biednym państwom wyrwać się z nędzy, a tak naprawdę nabija kasę bogatym koncernom. Pozytywnym przykładem zrównoważonej turystyki jest Bhutan, który po prostu ogranicza ilość turystów.