AMERYKA PÓŁNOCNA USA W DRODZE

Bardzo Dziki Zachód

Zobaczyłam dwóch mężczyzn idących w swoim kierunku. Kraciaste koszule, dżinsy i skórzane czapsy sięgające aż do pachwin. Na głowach kowbojskie kapelusze. Mężczyźni szli w swoją stronę nie spiesząc się, a na ich twarzach malowało się ogromne skupienie. Panowała pełna napięcia cisza, mącona jedynie zgrzytem piasku ocierającego się o podeszwy kowbojek. Gdzieś w oddali usłyszałam rżenie konia. Odruchowo spojrzałam na zegarek. Wybiła dwunasta. Usłyszałam wystrzał.

– Kupuje pani? – usłyszałam za sobą głos, który wyrwał mnie z zamyślenia.

Lubię odpływać daleko, wyobrażając sobie różne historie, które mogły się kiedyś w danym miejscu zdarzyć. Sacramento, a dokładnie Old Town Sacramento do takich kowbojskich historii z rewolwerem w tle nadawało się idealnie. Czułam się jakbym przeniosła się w czasie do lat pięćdziesiątych XIX wieku, kiedy wszyscy w Kalifornii i nie tylko szaleli z powodu gorączki złota.

Otaczały mnie budynki tak dobrze znane ze starych westernów z Johnem Waynem, Henrym Fonda czy Clintem Eastwoodem. Znów poczułam się jak na planie amerykańskiego filmu. Tym razem westernu albo między kartkami powieści Karola Maya, które tak uwielbiałam w dzieciństwie. Brukowane ulice z czarnymi latarniami i śmietnikami w postaci beczek po whisky. Historyczne, pięknie odrestaurowane budynki z pomalowanymi na biało balustradami i dziesiątkami białych szyldów z wykaligrafowanymi napisami, informującymi, że w danym miejscu znajdowała się niegdyś kawiarnia, restauracja, sklep jubilerski czy teatr. A przed każdym niemal budynkiem stare drewniane skrzynie, w których kupcy transportowali towar, a może i broń oraz amunicję.

Stanęłam na małym placyku przed tzw. Big Four Building, w którym w 1850 roku znajdowały się biura czterech członków tzw. Wielkiej Czwórki, która budowała Centralną Kolej Pacyficzną (Central Pacific Railroad). Budynek wyglądał imponującą i po prostu pięknie. Zobaczyłam go jako pierwszy, nie wiedząc, że za chwilę zanurzę się całkowicie w dawno, wydawałoby się, już nieistniejący świat Dzikiego Zachodu.

Zostawiłam rower gdzieś w centrum i spacerowałam uliczkami miasta z zachwytem wypatrując nowych okazów, podziwiając stację kolei, która wciąż czynna stanowi jedną z ważniejszych atrakcji w mieście, dając turystom możliwość przejechania się pociągiem parowym.  Usiadłam na drewnianej ławeczce nad rzeką i rozglądałam się wokół siebie. Wszystko wyglądało jak w filmie, oprócz tego, że w budynkach, w których dawniej mieściły się prawdziwe sklepy i biura dziś były już tylko sklepy z pamiątkami, a częściej z chińską tandetą, a zamiast postoi z paszą i wodą dla koni, stały parkometry, które trzeba było nakarmić monetami. Brakowało też pań w sukniach i woalkach na twarzy czy panów w kowbojskich kapeluszach z rewolwerem za pazuchą. Zamiast nich biegali turyści w krótkich spodenkach, dzierżący w dłoniach zamiast rewolwerów telefony komórkowe, ewentualnie aparaty fotograficzne.  To, co ze stroju kowbojskiego zachowało się po dziś dzień, to dżinsy, choć już nie takie jak dawniej.

Udałam się na brzeg rzeki, przy którym stały liczne statki parowe, częściowo będące restauracjami dla turystów, częściowo atrakcjami, którymi można było się przepłynąć. Spojrzałam na przeciwległy brzeg rzeki i zobaczyłam piętrzącą się przede mną…

– Co komu do głowy przyszło, żeby stawiać tu piramidę?! – Miałam ochotę zakrzyknąć.

Piramida okazała się być zwyczajnym biurowcem (The Ziggurat Building), ale, po jaką cholerę ktoś chciał mieć biurowiec w postaci starożytnej piramidy, nie mogłam zrozumieć. Dziwnie to wyglądało. Z jednej strony egipskie piramidy, z drugiej Dziki Zachód.  A pośrodku tego wszystkiego ja. Wiele rzeczy mnie tu zadziwiało.

Wskoczyłam do swego powozu do którego zaprzęgnięto konie…mechaniczne i opuściłam Stare Miasto, zjeżdżając podziemiem do bardziej nowoczesnego Downtown. W Los Angeles wszyscy mi mówili, że downtown lepiej unikać, zwłaszcza po zmroku. W Sacramento nie obawiałam się niczego, nie mniej panujący tam spokój wydał mi się dziwny. Była czwarta po południu, a w mieście panowały pustki. Jedynie pojedyncze osoby siedziały przy stolikach maleńkich knajpek. Czyżby tu było tak niebezpiecznie, że ludzie się tu nie zapuszczają, zastanawiałam się. Old Town było pełne turystów, a po drugiej stronie tunelu jakby istniał zupełnie inny świat. Czułam się jak Alicja w Krainie Czarów, które przeszła na drugą stronę, tyle że trafiła ze świata bajkowego do realnego. Przejechałam się tunelem kilka razy i każdorazowo nie mogłam uwierzyć jak bardzo zmienia się rzeczywistość w ciągu zaledwie kilkunastu sekund. Ze świata pełnego ludzi w ten niemal zupełnie ich pozbawiony.

– Dlaczego wszędzie w mieście jest tak pusto? – zapytałam Mike’a, mojego kolegę, poznanego jeszcze w Gwatemali, u którego zatrzymałam się na kilka dni w Sacramento. – Macie przecież tyle fantastycznych ścieżek rowerowych, tras dla biegaczy, a ja właściwie znajdowałam się na nich sama.

– Amerykanie są leniwi – odpowiedział. – Tu nikt nie jeździ rowerem dla przyjemności, a już na pewno nie dlatego, żeby gdzieś się przemieścić. Tu się jeździ samochodami.

To tłumaczyło, dlaczego zaczepiona przeze mnie na przystanku kobieta, w dzielnicy, w której mieszkałam, była zaszokowana, gdy zapytałam jak dojechać do Starego Miasta. Spojrzała na mnie jakby zupełnie nie docierało do niej to, co mówię. Byłam przekonana, że niezrozumienie wynika z fatalnego akcentu. Powtórzyłam więc pytanie powoli i wyraźnie po raz kolejny.

– Rowerem? – zapytała w końcu. – Ale rowerem się nie da.

– Jak to się nie da?

Byłam zaskoczona, bo Mike mówił co innego. Oczywiście tłumaczył mi drogę, ale niewiele z jego tłumaczeń zapamiętałam.

– Kolega, który tu mieszka mówił, że się da. Proszę chociaż kierunek mi wskazać: północ, południe może wschód?

– Rowerem się nie da – powtórzyła znowu.  – Mogę powiedzieć jak autobusem dojechać, ale rowerem się nie da.

Patrzyła na mnie jak na wariatkę, no bo kto tu jeździ rowerem, ewentualnie imigranci, których nie stać na zakup auta. I w sumie dopiero oni mi wyjaśnili jak dojechać do Old Town (wielkie dzięki za umiejętność porozumiewania się po hiszpańsku!)

Przestało mnie też dziwić, dlaczego ludzie tak dziwnie na mnie patrzyli, gdy uprawiałam poranny jogging wzdłuż ulicy pełnej samochodów lub gdy wędrowałam uliczkami dzielnic, chcąc pozwiedzać okolicę. Przecież nogi są od tego, by naciskać nimi pedał gazu, ewentualnie hamulec, a nie by na nich chodzić czy za ich pomocą wprawiać w ruch cokolwiek innego niż samochód.

Mimo tego wzajemnego niezrozumienia się, Stany Zjednoczone i tak każdego dnia mnie oczarowywały. Każdego dnia też zadziwiały i zaskakiwały. Wielu rzeczy nie potrafiłam zrozumieć, ale miłość przecież nie zawsze jest zrozumiała.

Tej nocy zasypiałam spokojnie, znów oglądając uliczki Old Town, a nimi wędrujące eleganckie panie, w sukniach do ziemi i z parasolkami przeciwsłonecznymi w dłoniach i panów w kowbojkach, z lassem przewieszonym przez ramię. Słuchałam tętentu koni i stukotu kół dorożki, uderzających z impetem o bruk. Widziałam też siebie siedzącą na oklep na karym koniu. W kowbojskim kapeluszu i z czapsami po pachwiny. Jako dziecko, gdy oglądałam Lucky Luke, marzyłam by zostać kowbojem. W Sacramento moje marzenie na chwilę się spełniło.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments