Postawiłam pierwszy krok. Zrobiło mi się słabo. Nie z wrażenia, ale przeraźliwej i wręcz paraliżującej potęgi i jednocześnie majestatu. Golden Gate Bridge. Postawiłam drugi krok i zakręciło mi się w głowie. Hałas ulicy był ogłuszający. Intensywność doznań była tak ogromna, że nie byłam w stanie sobie z nią poradzić. Postąpiłam jeszcze kilkanaście kroków, przytrzymując się jedną ręką barierki. Gdy nie czułam pod palcami zimnej stali, traciłam równowagę. Dopadał mnie lęk przestrzeni. Byłam jednak szczęśliwa.
***
Ludzie w zwiewnych strojach, z kwiatami we włosach i rozmarzonym, jakby nieobecnym spojrzeniem kroczą ulicami miasta, przesiadują na murkach Union Square, w parkach i na każdej zielonej i wolnej przestrzeni. Jest jak w piosence, która jeszcze przed wyjazdem wciąż przepływała przez moje zwoje, wystukując rytmiczne dźwięki i wbijając się w pamięć tak mocno, że niemal każdego dnia budziłam się z tą pieśnią na ustach.
Ja kwiatów we włosy nie wplotłam, chociaż cały czas po głowie kołatały mi słowa If you’are going to San Francisco, Be sure to wear some flowers in your hair…. Zaraz potem, gdy pomyślałam o kwiatach we włosach, w moje myśli zaplątały się z kolei słowa piosenki Czerwonych Gitar Kwiaty we włosach potargał wiatr… Moje włosy i tak wyglądały już jakby przeszedł przez nie tajfun, więc postanowiłam darować sobie przetykanie ich zielskiem.
A właściwie to zmyślam, bo ulice San Francisco wcale nie wyglądały tak, jak w piosence. Częstsze od kwiatów we włosach, były czapki na głowie, a miejsce rozmarzonego delikatnego spojrzenia zajmowało skupienie i pośpiech.
Inaczej było w rejonach okupowanych przez turystów, którzy wyletniali się na siłę, zakładając krótkie spodenki i koszulki z krótkim rękawkiem jakby chcąc zakląć aurę i przekonać ją do tego, że jednak jest jeszcze latem, a nie już jesienią. W okolicach Fisherman’s Warf to okulary przeciwsłoneczne najmodniejszych marek zdobiły włosy częściej niż kwiaty. Turyści kłębili się całymi grupami, spacerując wzdłuż brzegu, spoglądając na unoszące się w oddali najsłynniejsze więzienie świata – Alcatraz i między kęsem smażonego kalmara, a siorbnięciem popularnej tego dnia zupy rybnej podawanej w chlebie, przekonywali, że im to na pewno udałoby się z tego więzienia uciec, gdyby tylko mieli szansę spróbować. Komu nie wystarczała zupa, szedł napawać swoje zmysły w najlepszych rybnych restauracji, z których Marina słynie.
Stanowczo wolałam te przestrzenie z rana, gdy biegałam od Mariny drogą Embarcadero, prowadzącą mnie aż do pięknego Bay Oakland Bridge, który każdego niemal ranka tonął we mgle, by potem naokoło przez popularne dzielnice miasta: Nob Hill czy Chinatown wrócić z powrotem do Union Square. Ulice San Francisco z rana podobnie jak mosty tonęły we mgle, w cieniu wieżowców, które przytłaczały, dając każdemu przechodniowi do zrozumienia, że jest maleńką, nic nieznaczącą istotą.
Oprócz mgły, cienia i chłodu, o siódmej rano po ulicach krążyli jeszcze bezdomni. Zaczynali ustawiać się najczęściej pod Mc Donaldem, by zdobyć kilka dolarów na ciepły posiłek, który pozwoli im rozgrzać trochę zdrętwiałe i wyziębłe po nocy kruche ciała. Składali swoje nocne legowiska, które od tych dziennych często niewiele się różniły. Niektórzy w ogóle nie fatygowali się nad składaniem posłania, bo i po co, skoro za sypialnię wybierali wnękę tuż przy „kuchni”. Zawsze się ktoś znalazł, kto rzucił parę groszy, by starczyło na zwykłą kawę, albo nawet tę o smaku dyniowym, którą wiele kawiarni wprowadza do menu w okresie około haloweenowym.
McDonald w Stanach nie jest żadnym luksusem ani marzeniem. Jedynie „bezdomnym marzeniem”. Nie jest miejscem, do którego ciągnie niemal większość wycieczek szkolnych z małych miast, które swojego „maca” nie posiadają. Nie wygląda też na miejsce, w którym chciałoby się organizować urodziny ukochanemu dziecku. W McDonaldzie żywią się ci najbiedniejsi, chociaż nie chcę generalizować. Jednak ile razy zajrzałam do któregoś z lokali, by kupić tanią i nienajgorszą kawę, natykałam się na niemal samych bezdomnych, którym udało się upolować w końcu obiad. Może jest i tak jak w naszym gdańskim znanym barze mlecznym „Zatoka”, w którym spotykał się zawsze cały przekrój ludzi, od bezdomnych, poprzez mundurowych aż do uginających się pod ciężarem złotych łańcuchów i przyodzianych w dobrze skrojone dresy i skórzane kurtki panów, opuszczających swoje wypolerowane auta z przyciemnianymi szybami. Nie chcę jednak generalizować. Może amerykański „mac” to po prostu nasza gdańska „Zatoka”.
Chodniki poza głównymi traktami nawet w ciągu dnia też były puste. Spacerowałam nimi sama, musząc się zdać tylko i wyłącznie na moją nieumiejętność posługiwania się mapą. Kręciłam nią na wszystkie możliwe strony. Na te niemożliwe zresztą też. A spytać o drogę nie było kogo. W tych mało uczęszczanych dzielnicach, w których są tylko domy, do których się tylko wraca po pracy, nie było nawet bezdomnych. Bo i po co, skoro o pieniądze nie ma kogo prosić. Szłam więc na węch, jak pies, chociaż moja mama i mój mąż twierdzą, że jestem raczej jak kot, który zawsze chadza swoimi drogami. Jak ten kot więc snułam się to wchodząc niezwykle stromym podejściem, to z niego się zsuwając. A kiedyś myślałam, że to Lizbona jest najbardziej ekstremalnym do spacerów miastem. Zamiast płaskich tras spacerowych, tereny niczym w Tatrach albo przynajmniej w Beskidach. Człowiek przyjeżdża do takiego miasta snując plany relaksujących spacerów, a tymczasem martwi się, że nie popracował przed przyjazdem porządnie na siłowni i nie wyrobił kondycji, by podołać górskim przełęczom miasta.
Mi się jednak podobało chadzanie uliczkami i nieustanne wspinanie. Podobały mi się kolorowe domy, ze zdobieniami i z tymi zupełnie nieatrakcyjnymi schodami przeciwpożarowymi, które zainstalowane są do każdego budynku. Zawsze będą mi się one kojarzyć z pościgami i ucieczkami w amerykańskich produkcjach kryminalnych. Równo ustawione koło siebie budynki. Ściana w ścianę. Jak mi się zawsze, jako dziecku, marzyło mieszkanie w czymś takim. Z pokojem na poddaszu i z zabudowaniem przy oknie, na którym mogłabym wyłożyć dziesiątki poduszek i rozkoszując się ich miękkością podziwiać świat z przyklejonym w wygodnej pozycji policzkiem do okna.
Gdy dotarłam na Alamo Square, niebo jeszcze bardziej zaciągnęło się chmurami. I nici z pięknych „malowanych dam” pomyślałam z rozczarowaniem. Miałam nadzieję na uwiecznienie słynnych Painted Ladies, czyli kamieniczek w typowym amerykańskim stylu, z których każda następująca po sobie pociągnięta jest pędzlem z farbą innej barwy. Grup „Painted Ladies” jest wiele. Jednak ta na Alamo Square jest szczególna z jednego powodu. Jeden z budynków był scenerią wydarzeń dziesiątek filmów i seriali, m.in. uwielbianego przeze mnie w dzieciństwie serialu „Pełna chata”.
– Chce Pani zajrzeć do środka? – Zażartował starszy mężczyzna z brzuszkiem i obcisłej bokserce, który wyszedł właśnie na ganek jednej z „dam” po gazetę.
Już miałam powiedzieć, że z przyjemnością, ale mężczyzna się tylko zaśmiał, zabrał gazetę i życząc mi miłego dnia, zamknął za sobą drzwi. Szybkością reakcji też dziewczyno nie grzeszysz, powiedziałam do siebie.
– W stronę Golden Bridge, to w którą? – zapytałam, gdy dotarłam w końcu na nieco bardziej ruchliwą ulicę.
Pomocy udzielał nie kto inny, tylko były mieszkaniec Meksyku. Tylko pracownicy fizyczni poruszają się na piechotę i znajdują się w różnych częściach miasta. Tylko na ich pomoc można w tej części stanów liczyć.
– Tam jest przystanek – powiedział mężczyzna.
– Nie, nie. Ja chce piechotą. Lubię chodzić.
Mężczyzna spojrzał ze zdziwieniem.
Ulicą Scotta prosto dotarłam do Lombard St. Znów wędrując góra dół, góra dół jakbym przekraczała wzburzoną falę za falą. Przeliczyłam się ze swoimi siłami. Kilometry powoli zaczynałam czuć w kończynach, a przede mną jeszcze był kawał drogi do mostu i z powrotem do hostelu. Czy ja na głowę upadłam, żeby się tak męczyć? Na dodatek z nieba zaczęło siąpić, a ja w końcu wylądowałam w zupełnie opustoszałych terenach. Z daleka zaczął majaczyć czerwony most. Już blisko, powtarzałam sobie, ale z każdymi kolejnymi mijającymi minutami, za cholerę nie byłam bliżej celu. Przeszłam szybko przez mały, ale pusty parczek. Nie do końca pusty, bo na ławce w cieniu siedział dziwny mężczyzna. Dziwny, bo siedział zupełnie sam, w pustym parku, przy siąpiącym deszczu. Zatrzymałam się i przez chwilę rozważałam czy nie zawrócić.
Nie mogłam jednak. Za bardzo uwielbiam klamry. Klamry, zapytacie? Klamrę stosowałam zawsze chętnie w opowiadaniach, które nabierały wówczas magii. Uwielbiam historie, które się zapętlają, wracają na końcu do początku. Mają wspólny mianownik. Pierwszy dzień po przylocie do San Francisco zakończyłam wizytą na Golden Bridge, który w słońcu oszałamiał. Tak też musiałam zamknąć mój pobyt. Musiałam użyć klamry. Musiałam nadać mojemu pobytowi tu pewnego wymiaru. Ostatniego dnia swojego pobytu w Stanach musiałam zakończyć dzień ponowną wizytą na Golden Bridge.
Nogi słabły ze zmęczenia, ale szłam i szłam, wpadając powoli w trans. Musiałam do niego dojść, przejść się nim ponownie.
Postawiłam pierwszy krok. Znów zrobiło mi się słabo. Nie z wrażenia, ale przeraźliwej i wręcz paraliżującej potęgi i jednocześnie majestatu. Golden Gate Bridge. Postawiłam drugi krok i zakręciło mi się w głowie. Hałas ulicy był ogłuszający. Intensywność doznań była tak ogromna, że nie byłam w stanie sobie z nią poradzić. Postąpiłam jeszcze kilkanaście kroków, przytrzymując się jedną ręką barierki. Gdy nie czułam pod palcami zimnej stali, traciłam równowagę. Dopadł mnie lęk przestrzeni. Byłam jednak szczęśliwa.
Jordania 🙂
Rowniez bylem i rowniez mysle wrocic na dluzej:)
Hiszpania
Do Polski
Ja chce wrocic do emiratow arabskich i tajlandii
Anita, co do Islandii: http://www.fly4free.pl/?p=316189 Ciekawe, czy rzeczywiście tak będzie i ew. kiedy. 🙂
Wrócić? Tylko do Kazachstanu, w którym byłem już 3 razy. San Francisco? Byłem 5 razi i jest cudowne to fakt. Wrócić też chcę 😉
Ja bardzo na Filipiny i dzikie, rajskie wyspy na południu Tajlandii.. Kolumbię też dopisuję do listy! Islandia podobno boska, tylko jakoś chwilowo wciąż mnie do słońca ciągnie, mało mi go tutaj w Polsce.. bardzo mało.
Portugalia, Bałkany I Birma 🙂
W Birmie nie byłam. Wciąż na mojej liście☺
Zapraszam do „Hameryki” Anita!
Ja Cię kiedyś w koncu odwiedzę Zresztą cały czas wisi nasz zakład w Grand Kanion
Pozdrowienia z San Francisco!
Zazdroszczę ☺ I pozdrawiam
Lisboa <3
Jest piękna. Miło wspominam.
Norwegia <3
Wybieram się znów na zorze w marcu ☺
Ja wroce na 100% na San Blas k Panamy 🙂
Mnie San Blas aż tak nie oczarowało. Co Ci się najbardziej tam podobało?
To ze mozna byc praktycznie sam na wyspie 😀 to jedynie 3h od Panamy a mozna sie poczuc jak na koncu swiata
Jak dla mnie raj na ziemi.tylko ludzie troche dzikusy :p nie chetnie pozuja do zdjec za dolary jeszcze ok mozna robic no ale co zrobic sa u siebie oni ustalaja zasady :p
Ja chciałabym wrócić do Panamypozdrawiam
Ach, Panama! Ja chciałabym tam w końcu dolecieć 😉
Ja też. I w przyszłym roku będę wracać
A pierwsze informacje o Panamie znalazłam na Twoim blogu Anita
Ja bym chciała znowu do Kolumbii i Boliwii.
A reszta… to raczej wolę nowe miejsca 🙂
Mnie ta Boliwia tak się cały czas marzy ☺
Ja nie tyle wrócić,choć też jest kilka miejsc .. co kiedyś zobaczyć .. Właśnie Islandię i Nowy Orlean 🙂
W anowym Orleanie nie bylam ale też bym bardzo chciała ☺
Drugi raz – do Izraela, i to sie sie zisci w listopadzie. A jeszcze większe marzenie to Islandia. Podotykać tej ciepłej groźnej ziemii… <3
To może na Islandię kiedyś razem?
Bardzo bardzo <3 mamy troche tych wspolnych podrozy do przezycia 😉
Ja do Rumunii.
… i Gruzji