AZJA IRAN W DRODZE

Z Jimem Morrisonem w irańskich górach

„Nie jestem szalony, interesuje mnie wolność”
 Jim Morrison

Hałas autostrady, niemilknący warkot silników i rozdzierający dźwięk klaksonów, którymi nieustannie nas pozdrawiano, dawał mi się we znaki. Dziesiątki osób dziennie, stających nam na drodze, zajeżdżających ją nam, wyskakujących z samochodów i rzucających się do fotografowania, chmary skuterków i motorków, śledzących każdy nasz ruch i ścigających się z nami na drodze i ta niezwykła, niebywała i niespotykana w żadnym innym zakątku ziemi gościnność Irańczyków, w pewnym momencie zmęczyły mnie.

Marzyłam o górach, których szczyty chowałyby się w chmurach, choćby i tych deszczowych, albo połyskiwałyby bielą w promieniach słońca, odcinając się na tle błękitu nieba. Marzyłam o naturze, o szumie drzew i ich cieniu, w którym mogłabym odpocząć. Marzyłam o piaskach pustyni, o spalonej słońcem, złotej przestrzeni. Bo taki obraz Iranu stworzyłam sobie jeszcze przed wyjazdem. Mistyczna cisza w irańskich górach i wolność, którą dawałaby mi nieograniczona przestrzeń – o tym marzyłam.

Przywitała nas mgła nad dzungla

Zamiast widoku gór mieliśmy kiepski krajobraz niegrzeszących urodą i czystością miasteczek i wiosek. Miejsce dźwięków przyrody zajęły klaksony, silniki i migawki aparatów fotograficznych. Taki niestety był wątpliwy urok trasy. Innej alternatywy przez dłuższy czas nie było. Potem jednak się pojawiła. Wystarczyło tylko…przejechać przez góry, wjechać na przełęcz, potem cieszyć się wielokilometrowym zjazdem i w ten sposób ominąć spory odcinek autostrady, wreszcie zaznając trochę spokoju w kontakcie z naturą.

Nic nie zapowiadało tego, co na nas czekało…

„Droga na mapie jest?” „Jest. I to zaznaczona jako żółta”. No to jak była droga, to trzeba było z tego skorzystać. „W dzień to pociśniemy”, zapewnialiśmy się nawzajem, wypierając z pamięci, że tylko jedna z trzech map pokazywała, że tamtędy ta żółta droga prowadzi. Tylko dlatego pojechaliśmy, choć przypuszczam, że nawet gdyby jej nie było na mapie i tak byśmy wybrali tę opcję jazdy. Nie, nie dlatego że jesteśmy szaleni. Po prostu interesowała nas wolność. Brak policji legitymującej, co krok. Brak opiekuńczych Irańczyków, którzy byli przekonani, że sami sobie nie poradzimy i prędzej czy później zgubimy się. No i oczywiście żądza przygody.

Początkowa asfaltówka, rzadko uczęszczana przez samochody, wiodła nas wzdłuż pięknych soczyście zielonych wzgórz. Gwałtowna zmiana tła była uderzająca. „Ale tu cicho”, zachwycaliśmy się, nie przejmując zupełnie, że zaczęliśmy już podjazd, który miał trwać od teraz przez wiele kilometrów. Naszej radości nie były nawet w stanie udaremnić okazjonalnie pojawiający się kierowcy, którzy tarasowali drogę, wołając za nami „jungle, jungle” i „dangerous” i że nie ma drogi. „Jak nie ma drogi, skoro na mapie jest?” „Mapa nie kłamie”. Dopiero później doszliśmy do wniosku, że prawdę też nie zawsze mówi.

Rowery na zboczu

Trzydzieści parę kilometrów dalej

Chcieliśmy naturę, to ją dostaliśmy i to w dużych ilościach. Szczególnie intensywna ta „natura” była pierwszego dnia. Osiadała na oponach, wciskając się między koło a błotnik i blokując klocki hamulcowe. Z gracją wślizgiwała się też w trekkingową podeszwę butów turystycznych, które gwałtownie przybierały na wadze i zmieniały swój wygląd, zyskując w miejsce zwykłej podeszwy – coś na kształt kilkucentymetrowej platformy. Z trudem podnosiłam stopę za stopą, żłobiąc w miejscach, w których postawiłam krok, dziurę wielkości słoniowej nogi. Z oczyszczaniem butów nie nadążaliśmy, zresztą była to „syzyfowa praca”. Z każdym krokiem moje buty ważyły coraz więcej i chodzenie zaczynało sprawiać trudność. A tu nie tylko trzeba było iść. Trzeba było pchać pod górę ważące (z sakwami) prawie czterdzieści kilogramów rowery. Asfalt się skończył.

„Musimy się tylko dostać na przełęcz. Tam będzie już płasko”. Pocieszające zdanie odbijało się echem w dolinach przez dwa dni. Tak…dwa dni…

Dwa trudne dni

Piekne widoki dnia drugiego

Dwa dni wpychaliśmy/wciągaliśmy rowery na przełęcz. Ból odzywał się we wszystkich mięśniach. Poczułam współczucie do mitycznego Syzyfa. Rozumiałam teraz jego ból podczas nieustannego wtaczania kamienia na górę i nie zazdrościłam mu, bo mimo że nie biliśmy rekordów prędkości, ani nie pokonywaliśmy długich dystansów, to jednak wpychanie rowerów przez sześć godzin i pokonanie zaledwie pięciu kilometrów było niczym w obliczu syzyfowej wieczności. Tym bardziej, że prędzej czy później mieliśmy dotrzeć do celu. Im bliżej jednak celu wydawało się, że jesteśmy, tym odleglejszy się on wydawał. „No gdzie ta przełęcz?!”, pytaliśmy. „Już za tym kolejnym zakrętem”, zapewniał nasz nawigator, wzbudzając na początku w nas nadzieję, że zaraz skończą się trudny, a potem budząc już jedynie nieufność, bo za każdym kolejnym zakrętem, gdy wydawało się, że będzie już płasko i że będzie w końcu wyczekiwana przełęcz, zaczynał się kolejny podjazd.

Cud w górach

Pogoda w górach jest zmienna i wiadomo o tym nie od dziś. Wciąganie rowerów w błocie, deszczu, mgle i chłodzie pierwszego dnia, zmieniło się diametralnie dnia kolejnego. Słońce podpiekało bezlitośnie, nie dając wytchnienia. Dokuczało pragnienie, które trudno było ugasić, bo przecież nikt nie spodziewał się, że utkniemy w górach na tyle czasu. Mimo wszystko było pięknie. Wreszcie miałam Iran, o jakim marzyłam. Otaczał nas zielony las, w oddali śnieżyły się szczyty gór, odcinając się na tle niebieskiego nieba. I choć im bliżej przełęczy byliśmy, tym mocniej wiało, to nie przestawałam się uśmiechać. Nie przestawałam się uśmiechać nawet wtedy, gdy dział się „cud” i przełęcz zaczęła „umykać”, podnosząc się o prawie czterysta metrów w górę. Bo miała być pierwotnie na wysokości 1700 metrów, a potem odsuwała się od nas, wznosząc na wysokość 2049 m n.p.m. (ach, te niewiarygodne poziomice!).

Rower na przeleczy

W końcu położyłam rower na ziemi i stanęłam na zboczu. Byłam tu. Wciągnęłam rower na wysokość 2049 metrów. I co najlepsze, podobało mi się to. Mimo zimna, błota, a potem skwaru, który utrudniał pracę, mimo bólu mięśni, omdlewania rąk i dużego zmęczenia. Podobało mi się to jak cholera. Hm…, może i Morrison nie był szalony, tylko pragnął wolności, ale u mnie potrzeba wolności jest chyba jedynie usprawiedliwieniem szaleństwa.

Zjazd z przeleczy

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

6 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Włodek

Cześć,
Powodzenia w dalszej podróży życzę. Wrażeń, super pogody i do zobaczenia w Gdańsku, na kolejne trampki liczę 🙂
Pozdrawiam, W.

Ines Loxley via Facebook

kolejny cudowny wpis <3 Dzięki Anitko

Kasia

Wow, super taka przygoda rowerem, nie wiem czy bym się odważyła w taką daleką podróż 🙂

Klementyna

Pewnie, że trzeba być odważnym bo do odważnych świat należy 🙂 Przygoda życia, choć w Anity życiu pewnie jedna z wielu 🙂 super 🙂