EUROPA SERBIA W DRODZE

Zaufanie – pierwszy stopien do piekła

Drvengrad Rumunia

– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.

Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! – powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku. Widać było, że kompletnie nic nie rozumieją. Gdy z oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co chodzi.

Niebo spowiło się ciemnymi chmurami, które przesuwały się w zastraszającym tempie. Podobnie jak i mgła, która nagle zaczęła spływać z nie wiadomo skąd. Najpierw przykryła czubki drzew i już po chwili pędziła w naszym kierunku. Patrzyłam na to zjawisko z zachwytem, ale i lekkim przestrachem. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Wyglądało jak zbliżająca się zamieć śnieżna albo huragan. I uderzyła w nas z wielką siłą, omal nie zdmuchując ze wzgórza, na którym stałyśmy. Wraz z nią przyszła potworna ulewa. Z trudem udało nam się wskoczyć do przyczepy kempingowej. Musiałyśmy siłować się z podmuchami, które nie pozwalały nam zamknąć drzwi. Miałam wrażenie, że przyczepa zaraz rozpadnie się niczym domek z kart pod wpływem uderzeń wiatru. Czekałyśmy już w przyczepie długo. I na wzgórzu też. Zostałyśmy same, pozostawione na pastwę pijanych pracowników naszego gospodarza. Jeden z nich wciąż przychodził do naszej przyczepy, mamrocząc coś pod nosem i wybuchając raz po raz znienacka histerycznym śmiechem. Zachowywał się jak wariat. Zachciało mu się muzyki i tańców, a była dopiero jedenasta przed południem. Dopiero albo już. Bo o tej porze planowałyśmy być dawno w miejscowości Mokra Gora, gdzie swoją początkową stację miał pociąg zwany Szargańską Ósemką. Chciałyśmy nią pokonać trasę zaledwie 15,5 km, prowadzącą jednak aż przez dwadzieścia dwa tunele i pięć mostów. Taka ciekawostka.

Nasz plan wisiał jednak na włosku, bo wciąż tkwiłyśmy w środku lasu, w otoczeniu kilku zaledwie domków. Nasz gospodarz miał po nas przyjechać jak załatwi służbowe sprawy, związane z holowaniem samochodu i miał nas odstawić do miasta. Jego telefon jednak nie odpowiadał i on sam mimo ponaglających smsów, nie dawał znaku życia. Pijany pracownik stawał się coraz bardziej nachalny. Ulga, którą przyniósł mi poprzedni wieczór już, gdy znalazłyśmy się na miejscu i gdy okazało się, że nic nam nie grozi, minęła jak ręką odjął. Robiło się coraz później, coraz ciemniej i coraz mniej przyjemnie.
– To może pójdę popytać w miasteczku czy ktoś by nam nie pomógł i nie podwiózł? – Zaproponowałam. – Nawet zapłacimy coś jak będzie trzeba.
Trochę byłyśmy zmartwione, bo plany, że tego dnia ruszymy kolejką i zwiedzimy Drvengrad, czyli miasteczko Emira Kusturicy, a następnego dnia ruszymy już dalej, zaczynały kruszyć się. W dodatku wiedziałam jedno, że na pewno nie zostanę tu na kolejna noc z rzędu. O nie!

Zeszłam dróżką w dół, w kierunku trzech pierwszych domów. Miasteczko wyglądało jak wymarłe, a ja jeszcze wczoraj się cieszyłam, że w razie czegoś nieprzewidywanego, będzie kto miał nam pomóc. Naiwna! Sąsiad, który poprzedniego dnia przyniósł wino na przywitanie gdzieś przepadł. Zaglądałam za ogrodzenia szukając jakiejś żywej duszy. Ze wzgórza dobiegał mnie od czasu do czasu histeryczny śmiech pijanego robotnika, z którym zostawiłam Agnieszkę. W końcu przy jednym z domów usłyszałam szmery. Za zabudowaniem kręciło się dwóch mężczyzn.
 
– Przepraszam czy mówią panowie po angielsku?
 Spojrzeli na siebie i rozłożyli ręce.
– To może po polsku mnie zrozumiecie?
– Polski może być – odpowiedział jeden zaciągając i dziwacznie akcentując.
 
W jak najprostszych słowach próbowałam im wyjaśnić, że musimy się stąd wydostać.
– Dwadzieścia euro – rzucił starszy z mężczyzn już po chwili.
– Że co? Za podrzucenie czternaście kilometrów?
– Dwadzieścia euro – powtórzył.
 
Podziękowałam i postanowiłam udać się do domku, w którym poprzedniego wieczora dostrzegłam małżeństwo. Przed budynkiem stał samochód, więc była nadzieja, że uda nam się stąd wyrwać, choć nie wyglądało to specjalnie optymistycznie.
Mężczyzna i kobieta byli w domu, ale za nic w świecie nie rozumieli, o co nam chodzi. Próbowałam na wszystkie sposoby wytłumaczyć im, że musimy się stąd wydostać, że Marko gdzieś pojechał i zostawił nas, a my nie wiemy gdzie jesteśmy i że ten pijak nas zaczepia. Kazali nam wejść, widząc, że na górze przy przyczepie nie jest ciekawie. Zrozumiałam tylko słowo kawa, więc liczyłam, że usiądziemy u nich, wypijemy małą czarną i może jakoś uda się z nimi dogadać. Zaprosili nas do środka, usadzili na krzesłach i pierwsze, co na stół powędrowało to stanowczo nie była kawa. Gospodarz wyciągnął plastikową butelkę z przezroczystym płynem – rakija. Pani domu przyniosła szklaneczki. Przecież było jeszcze przed południem! Podziękowałyśmy i zgodnie stwierdziłyśmy, że raczej się z nimi nie dogadamy i na jakąkolwiek pomóc w tej mini wiosce liczyć nie możemy. Trzeba było się ewakuować. Byłyśmy już gotowe zabrać plecaki i ruszyć przed siebie, gdziekolwiek, byle wydostać się stąd. Wiedziałyśmy, że na stopa nie mamy co liczyć, bo po tych drogach oprócz Marko i jego pracowników chyba nic więcej nie jeździło.

Wróciłyśmy do przyczepy. Ze stołu zniknęło jedzenie, które zostawił poprzedniego dnia Marko. Dobrze, że plecak ze sprzętem miałam cały czas ze sobą, bo i on mógł wyparować tak, jak i pijany pracownik.
 
– Ja stąd muszę się wydostać. Nie zostanę tu ani minuty dłużej, a już na pewno nie spędzę tu kolejnej nocy. Przecież tu jest jak w jakimś cholernym miasteczku Twin Peaks! – krzyknęłam.
Niezależnie od wszystkiego wiedziałyśmy, że o przejażdżce pociągiem możemy tego dnia zapomnieć.
Gdy już pakowałyśmy plecaki i zbierałyśmy się powoli do drogi, zdesperowane: nie robiły na nas wrażenia ciemny las i ulewa, ani nawet to, że nie mamy pojęcia w którą stronę iść, pojawił się Marko w towarzystwie swojego łysego kolegi/pracownika.
Trochę się uniosłam, wymagając, by bezzwłocznie odstawili nas na miejsce, do Mokrej Góry. Chciałam jak najszybciej pozbyć się ich, tym bardziej, że łysy wyjątkowo upatrzył sobie moją osobę.

Serpentyny górskie sprawiały, że droga stanowczo się wydłużała. I ewidentnie było widać, że mężczyźnie nie spieszą się, by nas na czas odstawić na stację Szargańskiej Ósemki.  Byłam wściekła.
Po przerwie na kawę, do której zostałyśmy zmuszone, zabraniu kolejnej autostopowiczki, łaskawie postanowili nas podrzucić do „Disneylandu” Emira Kusturicy. Skąpane w mgle i otoczone wilgocią drewniane domki ze spiczastymi dachami wyglądały zagadkowo. Pożegnałyśmy się z naszymi towarzyszami i ruszyłyśmy na zwiedzanie drewnianego miasta. W momencie, gdy kupiłyśmy bilet wstępu, nastąpiło ponowne oberwanie chmury. Ukryłyśmy się w jednej z knajpek. Poczułam znów ulgę. Chociaż nie miałyśmy pojęcia, gdzie będziemy spać i czy w ogóle znajdziemy jakieś niedrogie miejsce do spania w tej małej mieścinie, to czułam się bezpiecznie.
Deszcz nie przestawał uderzać o parapety. Wyjrzałam przez okno. Wszędzie tylko mgła. Zamówiłyśmy domaca cafe, czyli serbską wersje kawy po turecku (właściwie to jest kawa po turecku, tylko oni mówią, że po serbsku, ale podobna jest do tej po turecku) i czekałyśmy aż przestanie padać. I nagle do knajpki weszli oni: Marko z „Łysym” i nową autostopowiczką, zresztą mieszkanką Mokrej Gory. Udając, że nas nie widzą przysiedli przy innym stoliku, ale na naszym za chwilę wylądowała rakija.
 
– My nie zamawiałyśmy – powiedziałam do kelnera, odsuwając kieliszki od siebie.
– To od tamtego stolika – wskazał na naszego ex-gospodarza.
 
No dobra, to trzeba się do nich przesiąść. Chociaż do momentu, aż przestanie padać deszcz. Ten jednak nie miał takiego zamiaru. Marko wciąż domawiał coś nowego i na naszym stole lądowały wszystkie serbskie wynalazki. Po około trzech godzinach wszyscy zgłodnieliśmy. Z Agą stwierdziłyśmy, że czas zacząć szukać jakiegoś noclegu, bo spanie w namiocie w tak mokrych warunkach to średni pomysł. No, ale jak Mokra Góra, to jak może tu być inaczej? W między czasie wymyśliłyśmy plan, gdzie możemy spać. Wprawdzie bardzo tanio miało nie być, ale wyjścia też specjalnie nie miałyśmy.

 

– Możecie spać tam, gdzie wczoraj, czyli u mnie – powiedział Marko. – Na cholerę chcecie wydawać kupę kasy?!
Niby rację miał, ale wolałam zapłacić za mój święty spokój.
– My jednak zostaniemy tutaj. Chcemy zdążyć rano na kolejkę, bo przed nami jeszcze sporo miejsc do zobaczenia – wykręcałam się, nie chcąc wyjść na niewdzięcznicę, bo przecież w sumie był dla nas bardzo miły i życzliwy. Tym razem nie do końca był chyba zadowolony i jeszcze próbował nas przekonywać, że lepiej będzie jak pojedziemy z nimi. W końcu pojechałyśmy, ale tylko zjeść, bo obiecali nam, że potem podwiozą nas na stację kolejową „Ósemki”. 
Tam też był hotel, w którym planowałyśmy znaleźć schronienie.
– No, dobra, ale tylko jedziemy zjeść i odwozicie nas na miejsce? – Upewniłam się nim wsiadłam.
Zgodnie przytaknęli głowami.
Droga do hotelu, w którym mieliśmy zjeść, bo jak się okazało Marko je tam zawsze, była dość długa. Zrobiło się ciemno. I znów zagościł we mnie strach. Dojechaliśmy jednak, zjedliśmy i poprosiłyśmy „Łysego”, żeby teraz nas odwiózł. I zaczęło się. Wprawdzie wsiadłyśmy do samochodu i zaczęłyśmy jechać, ale porządnie już wstawiony Marko rozpoczął awanturę i krzyki, nie chcąc zgodzić się na odwiezienie nas. Zaczął szaleć i wykrzykiwać, że nie będziemy jeździli w kółko, że jesteśmy głupimi turystkami, po co nam ta jazda kolejką i wiele innych rzeczy. Ja też się uniosłam, bo przestraszyłam się, że faktycznie nie odwiozą nas do hostelu, ale zabiorą ponownie do przyczepy, a tego nie chciałam. No i podniosłam głos chyba o jeden ton za wysoko. Poczułam uderzenie w policzek. Sparaliżowało mnie. Właściwie to byłam w szoku. „Łysy” przestraszony aż zatrzymał samochód. A ja wyskoczyłam z niego przerażona. Byliśmy jednak w środku lasu, więc za bardzo nie miałam gdzie iść. Agnieszka i Łysy wyskoczyli za mną.
 
– Chodźcie odwiozę was, przepraszam za niego.
Łysy okazał się całkiem ludzki. Wsiadłyśmy z powrotem, choć cała się trzęsłam.
– Gdzie mam jechać – krzyczał Łysy na Marko. – Gdzie jest ten hotel i ta stacja?!
– Pokieruję cię – powiedział nieco bełkotliwie Marko. I po chwili znów zaczął wykrzykiwać po serbsku jakieś epitety pod naszym adresem. Jego kolega starał się jednak nie zwracać na niego uwagi.
Znów jechaliśmy bardzo długo w totalnej ciemności. A ja marzyłam tylko o tym, by znaleźć się wreszcie jak najszybciej w łóżku, napić ciepłej herbaty. Obiecałam sobie, że już nigdy nie skorzystam z czyjejś rzekomej dobroci i zaproszenia na nocleg i że nie zaufam przypadkowej osobie.
Dojechaliśmy do jakiejś mieściny. E tam, mieściny… z sześć domów tam stało i stróżówka stacji.
 
– Przecież to nie tu – wyszeptałam już zrozpaczona do Agi.
– To tu – powiedział Marko z wściekłością. – Mówiłem, że tu nic nie ma!. Po co chciałyście tu jechać?! Tu nic nie ma!!!
Dobrze wiedziałyśmy, że to niewłaściwe miejsce. Marko bardzo dobrze też to wiedział, ale postanowił dać nam nauczkę. Zdecydowałyśmy nie wsiadać z powrotem do samochodu. Wolałyśmy zostać tu, pośrodku niemal niczego niż spędzić z nimi jeszcze minutę dłużej w jednym samochodzie. Odjechali.
I co teraz? Zastanawiałyśmy się obie. Było zimno, ciemno i deszczowo, a ja trzęsłam się nie tylko z zimna, ale i ze złości, bezsilności i trochę może strachu.
Spośród sześciu domów, tylko w jednym paliło się światło. Zapukałyśmy.
– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.
Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! – powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku.
Widać było, że nie rozumieją kompletnie nic. Gdy z oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co chodzi.
 
Zaprosili nas do środku, zrobili kawę. Niewątpliwie byłyśmy dla nich atrakcją. Czterech chłopaków spędzało wieczór grając w pokera i popijając rakiję. W pierwszym momencie pomyślałam: „Z deszczu pod rynnę”, ale po chwili okazało się, że niekoniecznie miałam rację. Zaraz rozdzwoniły się telefony. Gospodarz domu zadzwonił do swojej siostry, która mówi po angielsku i Aga wszystko jej wyjaśniła, a ta z kolei wytłumaczyła bratu. Znaleźli nam nocleg, a nawet odwieźli z powrotem do Mokrej Góry. Znajdowałyśmy się około 10 kilometrów od niej. Wymęczone padłyśmy na łóżka. Nie miało dla nas nawet znaczenia to, że śpimy w jakimś dziesiątej czystości pokoju w domu prywatnym. Nie przeszkadzało to, że strasznie tam śmierdziało. Najważniejsze było to, że jesteśmy bezpieczne.
 
– Jutro kolejka i wyjeżdżajmy stąd, ok? – Agnieszka od początku nie była do Serbii przekonana. Po dzisiejszym dniu zdecydowałam, że ma rację i tak chyba będzie najlepiej.

 

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

5 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Kasia na Rozdrożach

Ol maj gad!

wkrainieteczy

Dalyscie czadu z tym zaufaniem… Swoja droga to ja w Polsce mialam podobna przygode. Ale w podrozy jednak nalezy raczej stosowac zasade ograniczonego zaufania, zwlaszcza jesli podrozuja same dziewczyny w niewielkiej liczbie.

Anita Demianowicz

Tym razem z zaufaniem przesadziłyśmy. Ale też dostałyśmy nauczkę na przyszłość. Dwa dni później dostałyśmy ofertę nie do odrzucenia: kolejnego noclegu u nieznajomego. Zrezygnowałyśmy i poszłyśmy za ostatnie pieniądze do hostelu 😉

Jahotel

Jak widać wycieczka pełna wrażeń – dobrze, że w sumie nic złego się Wam nie stało…. jak to czytałam to aż w niektórych momentach ciarki mi przechodziły po plecach…

Anita Demianowicz

Najważniejsze, że nic się nie stało, bo faktycznie mogło się różnie skończyć. Ale zawsze trafi się też na dobrych ludzi, którzy nie zostawią w potrzebie 🙂