PORTRETY

Podróżne Polaków rozmowy

TIR

Światem rządzą stereotypy. Spotykamy się z nimi na każdym kroku. Oceniamy ludzi po pozorach, często nie starając się nawet sprawdzić czy w naszych osądach jesteśmy sprawiedliwi. Człowiek po studiach kojarzony jest zwykle z inteligencją, dobrymi manierami i szerokimi horyzontami. Szkoła zawodowa konotuje już jednak niezbyt pozytywnie. Bez szacunku odnosimy się do pracowników budowlanych, nazywając ich „robolami”, krzywo patrzymy na kierowców ciężarówek, najczęściej kojarząc ich z „tirówkami”, i przeklinając na drogach za tarasowanie przejazdu czy rozjeżdżanie asfaltu. Warto jednak czasem spojrzeć głębiej, omijając powłokę utkaną z szablonów i stereotypów. To, co zobaczymy, może nas niejednokrotnie mocno zaskoczyć. Moje spojrzenie diametralnie zmienił autostop.

TIR

Pan Władek

– To moja wielka miłość. Żona jest na drugim miejscu, ale wiedziała już o tym, gdy wychodziła za mnie za mąż. I zgodziła się na to. Chyba nie miała wyjścia.  – Pan Władek z czułością głaszcze kierownicę swojej ciężarówki. Bo to o niej właśnie mówi. W ten sposób o swoim Tirze wypowiada się niemal każdy z moich rozmówców.

Na pytanie jak to się zaczęło, odpowiada, że w ciężarówce został poczęty i w niej się wychowywał. Jego ojciec był kierowcą TIR-a, a on za kierownicą usiadł już w wieku kilku lat. Najpierw na kolanach ojca, który pozwalał mu jedynie sterować kierownicą, by później podkładać specjalne klocki, dzięki którym pan Władek mógł sam sięgać do pedałów. Od zawsze wiedział, kim chce zostać w przyszłości. Gdy wychowawczyni w szkole podstawowej zleciła swoim podopiecznym zadanie napisania o tym, jaki zawód chcieliby wykonywać w przyszłości. Pan Władek napisał z dumą: kierowca TIR-a.

– I wiesz, co? – powiedział do mnie. – Gdy kilka lat temu poszedłem na spotkanie klasowe i wychowawczyni spytała nas czy zrealizowaliśmy swoje marzenie. Ja z dumą „wyciągłem” licencję kierowcy. – W jego głosie słychać nieposkromioną niczym dumę.

– Czyli spełnił pan swoje marzenia?

– Jestem Władek a nie żaden pan – mrugnął okiem i zaśmiał się donośnie. – Robię to, co kocham. Jeżdżę po świecie. Nie mógłbym pracować w jednym miejscu codziennie. Zwariowałbym. Zawsze coś się dzieje, a to na postojach zawsze można z kimś pogadać, wypić piwko. Nowych ludzi się poznaje – tu wyraźnie wskazał głową na mnie. – No, w jakiej robocie pozwoliliby mi wziąść kogoś obcego ze sobą?

– A często bierzesz ludzi na stopa? – pytam.

– Różnie. To zależy – odpowiada, by następnie na moją prośbę, wyjaśnić, dlaczego zabrał nas. Obiecał sobie wziąć pierwszą parę, którą zobaczy. I zaczął hamować, gdy tylko dojrzał nas z daleka. Nawet nie zdążyłyśmy machnąć ręką.

Pan Władek, jako dzieciak sam często jeździł autostopem. Spod Torunia, gdzie mieszka, codziennie rano dojeżdżał do szkoły kilka kilometrów. Nigdy nie jeździł, jak inni, autobusem, zawsze TIR-ami.

– Kierowcy jeżdżą zwykle na tych samych trasach. Na tej, którą ja łaziłem codziennie do szkoły, po pewnym czasie wszyscy mnie już znali. Raz nawet, gdy „wyszłem” z domu chwilę później niż zwykle i na miejsce, w którym łapałem stopa, dotarłem z opóźnieniem, czekał już na mnie kierowca, który opieprzył mnie, że się spóźniłem. Tak to było – powiedział z lekkim rozrzewnieniem, ale i delikatną przechwałką w głosie. – Dlatego sam biorę ludzi na stopa, choć czasami zdarza się, że i kogoś wyrzucę z samochodu.

Wyraźnie chciał mnie zainteresować, więc postanowiłam pociągnąć temat dalej. Okazało się, że tego, czego pan Władek nie cierpi najbardziej, to oszustów.

– Wiecie, co jest dobre, by zatrzymać TIR-a na stopa? – pyta, a na mój zaprzeczający ruch głową, wyciąga zza kierownicy papierowe koło i podaje mi je. Przyglądam się. Na okręgu widać różne cyferki i linie. – To tarcza z tachografu. Dzięki niej sprawdzają nas, ile przejechaliśmy, z jaką prędkością, a przede wszystkim czy robiliśmy przerwy podczas jazdy. Z reguły, gdy autostopowicz machnie na drodze czymś takim, kierowcy zatrzymują się. Wam to raczej nie pomoże, bo jesteście kobietami, więc i tak nikt nie uwierzy, że jesteście zawodowymi kierowcami.

Gdy jeden autostopowicz zamachał mu pewnego razu na drodze licencją i tarczą z tachografu, zatrzymał się bez mrugnięcia okiem. Brać kierowców pomaga sobie nawzajem. W trakcie rozmowy chłopak jednym głupim zdaniem obnażył swoją totalną niewiedzę, mimo że bardzo się starał i słychać było, że tak jak twierdzi, jest po szkole samochodowej.

– Ale kierowcą TIR-a to on nigdy nie był. Więc zatrzymałem się i kazałem mu sp…ać. Nie cierpię jak mnie ktoś okłamuje!

Po chwili pan Władek wyciąga ze skrytki dziwną kostkę i pyta czy wiemy, co to jest.

– Gdyby to u mnie znaleźli, to karę pięć tysięcy, by mi dowalili – mówi ze śmiechem. – Więc, co to jest – pytam.

– Do oszukiwania tachografu. W ten sposób nie muszę robić przerw na odpoczynek,

tylko mogę cisnąć, ile mi starcza sił. – Chowa kostkę z powrotem do skrytki pod krzesłem.

Jedziemy dłuższą chwilę w milczeniu, którą przerywam w końcu, by zapytać o dom i rodzinę. Kierowcy ciężarówek nie mają łatwo. Długie wyjazdy, wiecznie w drodze. Zawsze zastanawiało mnie jak to odbija się na ich rodzinach.

– U nas w firmie tylko ja jestem żonaty. Pozostali koledzy po rozwodach. – Wyjaśnia. – A co moja żona na to? Tak jak już mówiłem. Wiedziała od początku, że ta ciężarówka, to moja największa miłość. Zresztą w ciężarówce się poznaliśmy. – Znów gromko się śmieje.

– Wziąłeś ją na stopa? – pytam naiwnie.

– Można tak to ująć. – Mruga okiem z zawadiackim uśmiechem. – Ty wiesz, że ja nawet do ślubu jechałem TIR-em? A gdy złożyliśmy sobie przysięgę i wychodziliśmy z kościoła, na dworze rozległy się klaksony. To moi kumple podjechali pod kościół ciężarówkami. Czternaście TIR-ów! Wyobrażacie to sobie?! Ale ksiądz się wściekł! (znów śmiech).

Pan Władek po ślubie jest dwa lata. W podróż poślubną pojechał do Wenecji. Oczywiście TIR-em, bo to niezależność i oszczędność kosztów.

– Tu mam wszystko: łóżko, kuchnię, telewizor. Co więcej trzeba?

Ma jedno dziecko, roczne, którym zajmuje się właściwie tylko żona, bo pan Władek w domu bywa jeden dzień w tygodniu, a wtedy musi odpoczywać. Urlopów dłuższych raczej nie bierze i nigdzie z żoną nie wyjeżdża. Nie lubi się rozstawać ze swoją ukochaną ciężarówką na dłużej. Podsumowując, przez dwa lata małżeństwa pan Władek widział się z żoną niecałe pół roku. Tak wygląda praca zawodowego kierowcy.

            Wprawdzie pan Władek jedzie do Budapesztu, co byłoby dla nas całkiem dobrym rozwiązaniem, ale niestety ze względu na zakaz poruszania się TIR-ów po drogach czeskich między godzinami 13 a 22 w święta i niedziele, zmuszone jesteśmy do zmiany środka transportu. Przesiadamy się, więc do kolejnego TIR-a tzw. lodówki, załatwionego nam przez pan Władka, z którym, po wymianie numerów telefonu już umawiamy się na podróż do Włoch, gdzie pan Władek często kursuje.

Pan Eustachy   

– Lodówki są o tyle fajne, że nie trzeba sterczeć na granicy, jeśli są jakieś zakazy – tłumaczy nam. – Spożywka nie może czekać tylu godzin. Taka lodówa tyle prądu zżera, że my musimy jechać.

– Czysto tu u pana! Nowy samochód? – pytam ze zdziwieniem, rozsiadając się na łóżku naszego kierowcy. W ciężarówce roznosi się przyjemny, cytrusowy zapach. Tak czystych szyb też jeszcze w żadnym Tirze nie widziałam. Za każdym razem siadając w nowej kabinie, zastanawiałam się jak może im nie przeszkadzać taka ilość roztrzaskanych owadów.

– Oczywiście, że czysto! – obrusza się. – Przecież to jest mój dom. Pierwszy dom. Mam ją dwa lata.

Pan Eustachy jest po pięćdziesiątce. To już drugi kierowca, który nie pali papierosów. Jestem zaskoczona, ale i zadowolona, że nie muszę się dusić w zakopconej kabinie.

– Do granicy też przywiozłem dwóch autostopowiczów – mówi z dumą. – Chcieli ze mną dalej jechać, ale postanowiłem, że czas pomóc innym i dlatego zgodziłem się was zabrać. Ma bardzo sympatyczny wyraz twarzy i ciepłe usposobienie. Okazuje się, że ma dwoje dzieci. Oboje studiują. Córka ciągle coś zmienia i kombinuje.

– Ma artystyczną duszę. I nie może się na nic zdecydować. A syn studiuje logistykę, czyli coś po tatusiu mu zostało – mówi ze śmiechem.

Dla pana Eustachego ciężarówka oznacza wolność, brak szefa, codziennie sterczącego nad głową. Owszem, sprawdzają ich, monitorują każdą przerwę na odpoczynek, każdy kilometr, mają nawet GPS-y zamontowane w pojeździe i w towarze, ale to, co innego. Najważniejsze jest, bowiem dowiezienie towaru z punktu A do punktu B w określonym czasie. Reszta się nie liczy i, jeśli wszystko się zgadza, to nikt ich się nie czepia.

Pan Eustachy ma swoje gospodarstwo, którym zajmuje się żona. Dzieci nie chcą go przejąć, więc pan Eustachy z jednej strony trochę się martwi, ale z drugiej cieszy się, że jego dzieci będą miały wykształcenie, że może im to zapewnić. Zresztą wszystko, co robi, robi z myślą o rodzinie. Zaskakuje mnie, gdy wyjawia swoje poglądy i podejście do życia oraz świata. Nie interesują go dobra materialne w postaci jak największego telewizora najnowszej generacji czy super samochodu, co wielu nowobogackich, ale nie tylko, uznaje w swoim życiu za priorytet. A jako kierowca zarabia tyle, że mógłby sobie na to pozwolić. Pieniądze przeznacza na wykształcenie dzieci, na gospodarstwo. Liczy się dla niego nie powłoka i epatowanie sprzętami, lecz to, co znajduje się pod nią. Cieszy się życiem, każdym dniem i szczęśliwą rodziną. Wierzy w ludzi.

– Ludzie nie są źli z natury. Ja staram się na przykład zawsze pomagać innym. Ale sam miałem i nieprzyjemne przygody. W poprzedniej firmie zdarzył mi się poważny wypadek. Nie z mojej winy, ale miałem połamane żebra i przez kilka miesięcy nie mogłem pracować. Nie chciałem robić problemów firmie i podpisałem szefowi jakieś papiery, no i nie uznali mi wypadku w pracy. A szef palcem nie kiwnął. Nawet dziękuję nie powiedział. Teraz pracuję w dobrej firmie i jestem zadowolony. Nie żywię żalu – mówi z uśmiechem i szczerością w głosie. – Ludziom trzeba wybaczać.

Pan Eustachy jest bardzo pozytywną osobą, gdyby był to pierwszy kierowca Tira spotkany na mej drodze, stwierdziłabym, że jest dość nietypowy. Zresztą trochę może i jest.

– Ma pan szczęście, że ma rodzinę. Słyszałam już od wielu kierowców, że to raczej rzadko spotykane zjawisko w waszym zawodzie.

– To prawda. W mojej firmie na kilkunastu kolegów, tylko dwóch, w tym ja, ma rodzinę. Część w ogóle się nie decyduje na małżeństwo, a część już jest dawno po. Niestety nie każda kobieta wytrzymuje presję i ciągłą nieobecność.

– A pana żona? – pytam z zaciekawieniem.

– Z reguły dwa dni w tygodniu jestem w domu, a żona ma sporo na głowie, bo oprócz prowadzenia gospodarki, piecze również sękacze na różne okoliczności. Wiecie, co to sękacz? To takie ciasto, specjał podlasia. Zamawiają to ludzie na śluby, komunie, święta. Jak jestem w domu, to staram się żonie pomagać, bo ma sporo tego do pieczenia. Nawet po Polsce rozsyła do niektórych cukierni. Ja też nawet jednego upiekłem w swoim życiu. – Chwali się.

– A zna pan przepis?

Pan Eustachy zaczyna powoli wymieniać. Te czterdzieści jajek, które wylicza, wprowadzają mnie w zdumienie. Jestem pewna, że się pomylił. Po powrocie sprawdzam w Internecie. Sękacz podlaski – 40 jaj.

– A nie chciałby być pan częściej z rodziną w domu? – pytam.

– Kocham swoją rodzinę, ale nie zamieniłbym tej pracy na żadną inną. Nie wyobrażam sobie siedzenia w biurze – mówi z ogromnym naciskiem na każde niemal słowo, a we mnie pojawia się niezdrowe uczucie zazdrości. Też bym chciała kochać swoją pracę tak bardzo jak pan Eustachy. – Jestem elektrykiem i pracowałem kiedyś w  zawodzie – wyznaje.

– No to dobry fach ma pan w ręku. – Stwierdzam.

– Niby tak, ale wiem, że całe życie nie dałbym rady tak pracować. Tu jest moje miejsce. I mój dom również.

Chcę jeszcze zadać pytanie, ale pan Eustachy zatrzymuje się.

– Tutaj was muszę wysadzić. Szkoda, że nie mogę znaleźć kogoś, kto zabierze was dalej. Niestety zagraniczni kierowcy, odbierają na innych falach – tłumaczy się. Widać, że jest mu przykro, że nie mógł nam pomóc jeszcze bardziej.

Po dłuższej jednak chwili udaje się nam wsiąść do kolejnego TIR-a. Również naszego ojczyźnianego.

Pan Mirek

Ma 49 lat i dość młode spojrzenie. Jednak lata spędzone za kierownicą, a za tym idący brak ruchu oraz stołowanie się w barach przy drodze lub spożywanie zupek z torebki, dość mocno odbiły się na jego ciele, dodając lat. Z panem Mirkiem jedziemy najdłużej, razem spędzamy w samochodzie prawie dziesięć godzin, podczas których zostajemy poczęstowane kanapkami z serem, soczystym pomidorem, ogórkiem i świeżo zaparzoną kawą z mlekiem i słodzikiem. Ze słodzikiem, bo pan Mirek musi na siebie uważać. Nie jada specjalnie słodyczy, bo ma założone bajpasy.

– Zakładali mi je za granicą, bo kłopoty zaczęły się na jednym z postojów podczas transportu. Teraz muszę uważać. Staram się żyć trochę zdrowiej. Lepiej się odżywiać. – Tłumaczy nam, zajadając kanapkę z salcesonem. – Zaraz po tym wszystkim rzuciłem też palenie. Ale widzę, że inni moi koledzy nawet mimo bajpasów nadal kopcą.

– Ma pan rodzinę?

– Mam, oczywiście. Dzieci już dorosłe, ale mam wnuki. Mieszkają z nami, więc widuję je często.

– Często? – Dziwię się, bo to dość nietypowe stwierdzenie jak na zawodowego kierowcę.

– W firmie pracuje nas dwóch i we dwóch jeździmy w trasy. Te dłuższe. Dziś jadę sam, bo kolega wziął wolne, a trasa nie jest odległa. W domu jestem czasem trzy dni, czasem cztery, a czasem i cały tydzień, więc nie narzekam.

– A w jakie kierunki jeździ pan najczęściej?

– Z reguły jeżdżę do Rumunii i Mołdawii. Lubię te tereny. Zwłaszcza Mołdawię: dobrzy ludzie i pyszny alkohol. – Uśmiecha się na samo wspomnienie. Wykorzystuję sytuację na przyszłość, by umówić się z panem Mirkiem na jazdę do Rumunii. Nie protestuje.

Pan Mirek lubi swoją pracę za wolność, jaką mu daje i za to, że może zobaczyć tyle miejsc. Nie przeszkadza mu samotność, bo na postojach zawsze jest, z kim pogadać. Do towarzystwa chętnie też bierze autostopowiczów, bo tak przyjemniej się jedzie i czas szybciej upływa. Pan Mirek zdradza również wiele problemów, z jakimi musi się mierzyć, zwłaszcza z elektronicznymi winietami, które lubią płatać psikusy, z problemami na trasie z dostarczeniem towaru na czas, z karami, jakie im grożą za spóźnienia. Pan Mirek jednak stara się być zapobiegliwy pod każdym względem.

– Ja nawet wypadku przez ponad dwadzieścia lat nie miałem. Raz tylko wjechałem w osobówkę, ale nic się nie stało nikomu. Pić też raczej staram się ostrożnie, gdy wiem, że następnego dnia mam trasę do zrobienia.

– A przydarzyła się panu jakaś niesamowita historia w trakcie pracy? – Dopytuję.

– Niespecjalnie – mówi z ociąganiem. – Raz tylko zdarzyło mi się, że okradli mnie z towaru podczas postoju, gdy spałem. Zresztą nie tylko mnie, ale i innych też. To na Ukrainie zdaje się było. Nikt z nas nie słyszał, jak wynosili towar. Ale całe szczęście problemów z tego wielkich nie było. A poza tym to spokojnie wszystko.

Widać, że spokojnie, bo pan Mirek, ze wszystkich naszych kierowców najwolniej prowadzi swoją ciężarówkę. Podróż z nim mija na dyskusjach o życiu i rodzinie, i o szczęściu, bo pan Mirek mówi, że jest szczęśliwy i wdzięczny za to życie, które posiada.  Nie mogę opanować wzruszenia, gdy słyszę jak o tym opowiada.

Zbliżamy się do miejsca naszego przeładunku. Naszego. Pan Mirek daje swój numer telefonu.

– Tylko jak będziecie na miejsce, napiszcie mi, żebym wiedział, że dotarłyście bezpiecznie – mówi, gdy przeskakujemy do kolejnego pojazdu, który nam znalazł przez „szczekaczkę”. On już tu zostaje i będzie czekał na załadunek. Dziękujemy mu, ściskając się na pożegnanie. Wspólne podróżowanie potrafi mocno zbliżyć ludzi.

Kierowcy TIR-ów pracują różnie. Wszystko zależy od firmy, w której są zatrudnieni, od tego, co transportują i w jakie kierunki zwykle zmierzają. Niektórzy są w trasie sześć tygodni i zjeżdżają do domu na tydzień. Zwykle to ci, którzy nie mają jeszcze rodziny albo już jej nie mają. Czasami jest to system jeden do jednego, czyli tydzień w trasie i drugi w domu. Wszyscy moi rozmówcy jeżdżą jednak na takich trasach, które pozwalają im przynajmniej jeden dzień na siedem spędzić z rodziną. Zresztą więcej, to tak naprawdę większość z nich nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu.

Nim wsiadłam do pierwszego TIR-a o jego kierowcach myślałam dość stereotypowo. Już pierwsza moja wizyta w kabinie, zmieniła jednak mój sposób patrzenia na „tirowców”. Jak w każdej grupie zawodowej znajdzie się tu rożnych ludzi. Są tacy, którzy przystają w stu procentach do stereotypowego myślenia o nich, ale jest też wielu, którzy zupełnie do tego schematu nie pasują. Miałam szczęście spotkać na swojej trasie samych życzliwych kierowców, którzy z radością pomagali, nie zważając na konsekwencje, jakie mogą im grozić za przewóz choćby dwóch dodatkowych osób, częstowali jedzeniem, pożyczali butle gazowe do zagrzania wody, nawet pozwalali przenocować w pustej naczepie ich TIR-a. Co zaskoczyło najbardziej, to fakt, że niemal wszyscy traktują swoją pracę niczym powołanie i z całego serca kochają to, co robią. Wykonują tę samą pracę od kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat i nadal twierdzą, że nie zamieniliby jej na żadną inną. Zostaje tylko pozazdrościć i szukać swojego powołania.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments