Po sześciu godzinach „niesnu” w końcu wstałam. Polski czas wskazuje piątą rano. Rumuński szóstą. Włączyłam komputer i z nadzieją odpaliłam pocztę. Liczyłam na to, że dziewczyna, która zaprosiła nas poprzedniego dnia do siebie (za późno jednak się dowiedziałyśmy o tym i już zapłaciłyśmy za noc w hostelu) zgodzi się nas przyjąć, chociaż na tę drugą noc. Był. Przed południem przeprowadziłyśmy się do niej.
Irina ma 24 lata, studiuje w Austrii architekturę, w Sibiu spędza wakacje u rodziców. Ich dom jest ogromny. Dostajemy pokój, który wielkością przypomina niemal cały hostel, w którym spędziłyśmy poprzednią noc.
Zrzucamy tylko plecaki i po krótkiej uprzejmej wymianie zdań i ruszamy. Nie do miasta jednak i na piękną starówkę, którą postanawiamy odwiedzić następnego dnia, lecz by złapać stopa i przejechać się słynną trasą transfogaraską – drugą najwyżej położoną drogą w Rumunii (2034 m n.p.m). Kierujemy się drogą na Braszów. Stopa łapiemy w niecałe pięć minut, nawet mniej. Mężczyzna nie mówi jednak słowa w żadnym ze znanych przez nas języków. Jemu to jednak nie przeszkadza, żeby nam pomóc. Na wszelki wypadek, ostrzeżone przez przewodniki i wiele osób stopujących po Rumunii, upewniamy się czy nie przyjdzie nam za to zapłacić.
Kaskada |
Po około 40 km wysiadamy, by skręcić w stronę Pitesti, do którego prowadzi właściwa droga fogaraska. Ulica świeci jednak pustkami, a jeszcze stoi przy drodze konkurencja w postaci mężczyzny w średnim wieku. Jesteśmy jednak nieskromnie przekonane, że mamy większe szanse. Okazuje się, że na tej pustej drodze w niecałe dwie minuty udaje nam się zatrzymać samochód. Pierwszy, który skręca. Tym razem to para Niemców z mojego ulubionego miasta Monachium. Jedziemy z nimi zaledwie 22 km, by dotrzeć do Balea Cascada. Według właściciela hostelu, przejechałyśmy już drogą fogaraską. I czujemy się rozczarowane. Niby wzbijała się cały czas w górę, ale oprócz drzew, zasłaniających cały widok, nie zobaczyłyśmy nic więcej. Miejsce, w którym wysiadamy wypełnione jest budkami z pamiątkami, tradycyjnym jedzeniem i już z daleka widać, że jest tu jakaś atrakcja turystyczna.
– To chyba się wspinamy, co? – pytam Agnieszkę, patrząc na trasę, która zaczyna się wić i wpada między drzewa w lesie.
Idziemy. Przed nami jakaś parka z Rumunii. Zaczepia ich rodak i tłumaczy coś po rumuńsku. Gdy parka odchodzi, ja zaczepiam z kolei ich rodaka, prosząc by powtórzył nam to samo po angielsku. Dostajemy wskazówki, że mamy podążać za niebieskim trójkątem cały czas w górę, około 2 km. I okazuje się, że trasa transfogaraska ta najbardziej widokowo dopiero zaczyna się wyżej. Kombinujemy, że może, gdy wejdziemy na szczyt blisko wodospadu uda nam się przedostać prosto na drogę i tam złapać stopa, zamiast schodzić z powrotem w dół. Wspinamy się. Ja jestem w siódmym niebie. Ci, co mnie znają lub czytają blog od początku mojej podróży do Ameryki Środkowej wiedzą jak bardzo lubię chodzić po górach. Przez chwilę zapominam, że Agnieszka idzie ze mną i próbuje dotrzymać mi kroku. Powinnam była już na początku ją uprzedzić, by za mną nie goniła, tylko szła w swoim tempie. Jej płuca palacza nie dają sobie rady.
Dochodzimy do punktu widokowego, z którego widać piękny wodospad. Droga pnie się jednak dalej w górę. Za bardzo nie wiemy, co robić, bo godzina coraz późniejsza. Rozważamy czy lepiej od razu zawrócić, bo jeśli nie będzie tam możliwości przejścia, to stracimy dużo czasu, a musimy jeszcze złapać jakiś samochód powrotny, czy idziemy dalej i za wszelka cenę będziemy próbowały dostać się do ulicy. Wybieramy drugą opcję. Rumuńska para, która zdążyła nas wyprzedzić w trakcie naszych rozważań, rezygnuje. My idziemy dalej, mając nadzieję, że jednak jest tam jakieś przejście. Aga czeka na dole, a ja biegnę sprawdzić, co widać ze szczytu.
Zaczyna się chmurzyć. Zrobiło się chłodniej. Czuję na twarzy delikatną mokrą mgiełkę. Krok za krokiem moim oczom zaczyna się stopniowo ukazywać niesamowity widok. Wyłania się zielona góra poprzecinana krętą asfaltową drogą. Wszystko skąpane we mgle. Widok jest oszałamiający. Gdy wykrzyknęłam imię Agnieszki, by dać jej znać, że ma wchodzić na górę, rozległo się echo i miałam wrażenie, że zaraz spadnie na mnie całe mgliste niebo. Przestrzeń, która mnie otaczała przez chwilę wywołała we mnie niepokój. Lęk przestrzeni? Wysokości? Nie wiem. A może strach przed ulotnością tego piękna i tej chwili, której nie jestem w stanie oddać fotografią. Zamykam oczy i staram się zapamiętać ten obraz, chłonę chwilę.
– To teraz tylko musimy przedrzeć się przez rzekę i jesteśmy na drodze – powiedziałam, gdy Aga stanęła już za mną. Ruszyłyśmy przez mokre pola. To mgła skraplała się nieustannie, przemaczając nasze obuwie. Na rzeczce mostu nie było. Podciągnięte do kolan nogawki, buty w ręce i w drogę. W sumie to i tak buty i skarpetki miałam mokre, więc równie dobrze mogłam przez rzekę przejść w całym rynsztunku.
Ochłodziło się jeszcze bardziej. Mgła zaczęła gęstnieć i zaczął siąpić deszcz. Droga pustoszała i tylko czasem przez mgłę przedzierały się światła samochodowych reflektorów. Odczułam znów obawę przed tym, że znalazłyśmy się na pustej drodze bez pobocza i na dodatek w całości skąpanej we mgle.
– Ze stopem może tu być ciężko. – Nie byłam w tej kwestii optymistką.
Początkowo planowałyśmy wracać z powrotem w dół. Żal nam było jednak chociaż kawałek nie przejechać się tą trasą. Zgodnie ze wskazówkami, które dostałyśmy od chłopaka spotkanego na drodze, miałyśmy dojechać do jeziora Vidaru – gdzie znajduje się najwyższy punkt trasy i najlepsze widoki.
I znów na niemal pustej drodze zatrzymał się po niecałych pięciu minutach samochód. Rumuńska para na wakacjach. Wytłumaczyłyśmy im, że chcemy tylko trochę się przejechać tą trasą, a potem wracamy do Sibiu. W miarę jednak jak podążałyśmy w górę robiło się coraz mroczniej, mgliściej, zimniej. I właściwie oprócz mgły, nie dostrzegałyśmy niczego więcej. A im wyżej się wznosiłyśmy, tym widziałyśmy jej więcej mgły, a widoków mniej.
– Chyba słabo tu będzie łapać stopa, co? – spytałam Agę. – Może lepiej zawrócimy?
Chciałam jechać dalej i zobaczyć wszystko, ale istniało prawdopodobieństwo przy tej pogodzie, że nie zobaczymy niczego. Szczyty Karpat skąpane były w ciemnych chmurach.
– To my może już jednak tu wysiądziemy – rzekłam do naszego kierowcy. – W tej mgle na górze będzie nam trudniej złapać stopa.
Wyskoczyłyśmy z samochodu i znalazłyśmy się w mroku na wąskiej i bardzo krętej drodze. Szczerze powiedziawszy było mało bezpiecznie. Mgła zaczęła mnie trochę przerażać, ale nic nie mówiłam. Chciałam jak najszybciej się z niej wydostać i pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia, które gdzie we mnie się zagnieździło. Obawiałam się zwłaszcza wówczas, gdy z głębi wynurzał się samochód, który miał prawo nas nie widzieć, a pobocze nie pozwalała na dalekie ucieczki. Momentami czułam się jak w horrorze o Drakuli, chociaż te okolice to jeszcze nie Transylwania. Na tej trasie, pełnej jednak wiaduktów, tuneli i zakrętów, stoi zamek Poienari, należący do Włada Palownika, czyli pierwowzoru wampira. Klimat. Zaczęłyśmy zbiegać trasą, by jak najszybciej wydostać się na jej lepiej widoczną część i tam po znalezieniu miejsca, w którym mógłby stanąć samochód, łapać okazje. Dwie minuty i już mamy. Dwóch studentów z Cluj Napoca w Rumunii podrzuciło nas do rozjazdu, w którym zabrała nas para Niemców. Dobrze, że dopiero blisko tego miejsca zapytali nas czy mamy chłopaków, bo po moim tekście, że mam męża od siedmiu lat, mogli wysadzić nas już znacznie wcześniej. A tak, choć mocno zaskoczeni i rozczarowani zostawili nas we właściwym miejscu. Nie zdążyłyśmy jeszcze nawet wystawić dobrze kartki z napisem Sibiu, a już miałyśmy transport wprost do miasta. I jak tu nie zakochać się w Rumunii?
Miałyśmy ochotę zwiedzić jeszcze Starówkę, która z opowiadań przypadkowych osób, znających Polskę, ponoć wygląda jak miniaturowa wersja krakowskiej starówki. Zaczęło już jednak zmierzchać, więc razem z naszą gospodynią Iriną i jej koleżanką Casandrą spędziłyśmy wieczór w przytulnej knajpce na dyskusjach i opowieściach o kulturze, różnicach między Romami a Cyganami i o stosunku mieszkańców Rumunii do Cyganów. To była bardzo pouczająca lekcja.