Co ja właściwie wiem o Gruzji, zastanawiałam się, gdy dostałam propozycję wyjazdu. Skojarzenia, które od razu nasuwały mi się na myśl to Morze Czarne oraz góry, przede wszystkim najbardziej znany szczyt Kazbek oraz to, o czym czytałam w książce Mellera „Guamardżos” (po której zakochałam się w Gruzji), niekończące się supry, czyli gruzińskie biesiady, na których jedzenia i chachy (alkohol ok. 60-70%) oraz wina, którym wznosi się rozliczne toasty, nigdy nie brakuje.
Gruzja od kilku lat siedziała w mojej głowie. I nawet w tym roku, we wrześniu miałam plan, by jechać w gruzińskie góry i po raz pierwszy spróbować wejść nieco wyżej niż na wysokość dotychczas zdobytych przeze mnie czterech tysięcy metrów n.m.p. Wyjazd jednak do skutku nie doszedł. I gdy już straciłam nadzieję, że znajdę na tyle czasu, by jednak uskutecznić wyjazd jeszcze w tym roku, pojawiła się nowa okazja. Mimo że miał to być wyjazd grupowy i zorganizowany, postanowiłam skorzystać, biorąc udział w akcji Blogerzy w Batumi.
Kobietą być!
– W nocy, wieczorem to raczej samej tam nie chodź. – Usłyszałam jak zwykle dobrą radę od jednej znajomej. – Nie jest tam bezpiecznie dla kobiety, zwłaszcza z jasnymi włosami.
Bzdura!, pomyślałam wówczas, ale lampka ostrzegawcza mimowolnie się zapaliła. Jak to może być niebezpiecznie? W Gruzji? W życiu nie przyszło mi to do głowy. Lampka szybko zgasła, gdy przypomniałam sobie jak wszyscy straszyli mnie przed podróżą do Gwatemali, Hondurasu i Salwadoru. A niebezpiecznie przecież może być w każdym kraju. I wciąż, niczym zdarta płyta, powtarzam, że nawet u siebie w Gdańsku w łeb mogę dostać, gdy znajdę się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze.
[justified_image_grid preset=4 ids=3724 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Mimo wszystko wrzuciłam w wyszukiwarkę hasło „kobieta w Gruzji”. Zamiast krwawych historii o zgwałconych i napadniętych turystkach, znalazłam informacje o sytuacji kobiet gruzińskich. Dawniej i dziś. Ich sytuacja znacznie różniła się od tej, w którą zaplątane były kobiety ze Wschodu. Choć panem i władcą w gruzińskim domu był zawsze mężczyzna, to jednak status kobiety był wysoki. Przed objęciem władzy nad Gruzją przez Związek Radziecki kobiety kształciły się, kończyły studia, uczyły się języków. Zawsze brały też udział w suprach i mogły spożywać alkohol, choć nigdy nie wznosiły toastów. Tak jest do dziś. Zaletą bycia kobietą w Gruzji jest to, że bez uszczerbku na dumie można odmówi spożywania procentów. Mężczyźnie odmówić nie wypada. Nieco inna sytuacja panowała jednak w Adżarii, do której się wybieraliśmy. Przez lata był to region bardziej muzułmański niż chrześcijański. Wprawdzie obecnie muzułmanie stanowią tu mniejszość (30%, a nie jak wcześniej 70%), ale i tak zastanowiło mnie czy przypadkiem na ulicę nie będę musiała wychodzić z zakrytymi włosami (kurczę, jak ja będę biegać z chustą na głowie?!).
[justified_image_grid preset=4 ids=3738 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Na ulicach nie dostrzegałam jednak muzułmanek.
– Te 30% muzułmanów to na pewni ci Turcy, co tu mieszkają. – Zasugerował kolega.
I ten jedyny meczet w Batumi pewnie też istnieje tylko ze względu na nich, pomyślałam. Zwłaszcza, że w okolicach meczetu ulice zasypane są tureckimi sklepikami i knajpkami oraz barami szybkiej obsługi z kebabem w roli głównej. Gdy spacerowaliśmy w tych okolicach, mijaliśmy knajpki ze stolikami na zewnątrz i siedzącymi przy nich mężczyznami, którzy zamiast piwa (jak to u nas zwykle bywa) popijali herbatę z typowych maleńkich tureckich szklaneczek. Zajrzeliśmy do kawiarnio-cukierni.
– Może baklawę? – Zaproponował sprzedawca, dodając po chwili, że ma również w sprzedaży tradycyjne tureckie szklaneczki, które można kupić komuś na prezent.
To, że w Batumi jest sporo Turków poświadczył manager kasyna w hotelu Sheraton, do którego zostaliśmy zabrani, by wygrać (przegrać?) trochę pieniędzy. Całe szczęście vouchery na przegranie dostaliśmy w prezencie. Kasyno zaszalało i każdemu z naszej dwunastki sprezentowało taki kupon na pięćdziesiąt lari (równowartość stu złotych).
– 95% klientów kasyna stanowią Turcy. Reszta to Żydzi i Chińczycy – powiedział.
A Turcy tutaj w takiej ilości stąd, że Batumi leży zaledwie dwadzieścia kilometrów od granicy gruzińsko-tureckiej. – W dodatku nie potrzebują wizy, to przyjeżdżają pograć – Dodał manager.
Pewnie poza granicami kraju Allach nie widzi, powiedziałam sama do siebie. Nie wiem jak podchodzą muzułmanie do hazardu, ale przypuszczam, że raczej, delikatnie mówiąc, bez entuzjazmu. Podobnie jak i do alkoholu.
Gaumardżos, czyli Na zdrowie!
Czego się napijecie? Zamawiajcie co chcecie, usłyszałam. – To może mojito? – Stwierdziłam, że skoro kasyno stawia, to zaszaleję i zamienię chwilowo chachę i wino na coś innego. Tak dla urozmaicenia.
Mojito przyniesiono chyba po pół godziny. – Musicie wybaczyć. – powiedział manager. – W kasynie klienci rzadko piją drinki. Nie byliśmy na to przygotowani.
W ruch zwykle idzie whisky i inne mocne alkohole. Zresztą to od razu daje się wyczuć. I wcale nie po panach, którzy słaniają się przy maszynach, ale po sposobie przygotowania drinków przez barmanów. Co tu dużo mówić. Nie umieją tego robić. Mohito nie należy do najlepszych, jakie w swoim życiu piłam. Zresztą malibu z mlekiem i lodem niezmieszane w szejkerze też smakiem nie powala. Ale darowanemu koniowi….. Skoro Turcy zamawiają tylko czysty alkohol, to nie ma czemu się dziwić. Praktyka czyni mistrza, a skoro nie ma na kim praktykować, to i trudnej umiejętności przygotowywania finezyjnych kompozycji nabyć.
[justified_image_grid preset=4 ids=3725 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Zresztą w Gruzji pije się głównie wino i chachę. Chachę można pić niezależnie od pory dnia. Częstują nas koło południa, gdy zajeżdżamy na prywatną plantację mandarynek, jest oczywiście do kolacji, a jak ktoś chce to i do obiadu. Na plantacji na zagryzkę częstują czekoladką z nadzieniem, a w domowej destylarni dolmą (takimi małymi gołąbkami z liści winogronowych) i moimi ulubionymi plackami kukurydzianymi (mczadi). Już pierwszego dnia mam okazję spróbować chachy, gdy Walery, nasz kierowca na zrozumiałe w wielu szerokościach geograficznych znaki i mało dyskretne sugestie, ruszył do samochodu (albo gdzieś indziej, bo długo go nie było), by po pewnym czasie pojawić się z plastikową butelką po wodzie mineralnej, wypełnionej 60-70 procentowym płynem.
– Wódki nie lubię – Stwierdziłam z obrzydzeniem, nie wyrywając się do kosztowania alkoholu. Na pomruki uznania ze strony niektórych dziewczyn, postanowiłam się jednak skusić. Faktycznie chacha miała inny smak, całkiem niezły zresztą.
Gruzja słynie z toastów wznoszonych podczas biesiady przez Tamadę, którego można nazwać mistrzem toastów. Zwykle przy pierwszym piliśmy za pokój. Potem za nas jako gości, za przyjaźń polsko-gruzińską, za miłość, za piękne kobiety i wiele innych. Chachą się jednak toastów nie wznosi, choć kilka razy za to się zabieraliśmy. Do toastów służy wino i tym zupełnie nie gardziłam, bo wina gruzińskie należą do jednych z moich ulubionych. Jedyne czego mi brakowało do szczęścia to słynnych rogów do picia wina. Tych, o których czytałam w książce. Z tych, z których trzeba pić do dna, bo rogu odstawić po prostu nie ma jak.
– A z rogów to już się nie pije? – Zapytałam nieco rozczarowana Sopo, naszą przewodniczkę, która zabrała nas do wioski Gabroneti, właśnie tej znanej z książki Marcina Mellera (choć autor popełnił błąd zmieniając w książce nazwę wioski).
Siedzieliśmy wszyscy przy suto zastawionym stole. Niezwykłe było dla mnie to, w jaki sposób układa się talerze z jedzeniem. Brak miejsca nie przeszkadzał. Półmiski ustawiało się jeden na drugim. Byłam prawie pewna, że niedługo zaczną przypominać małe wieże.
[justified_image_grid preset=4 ids=3719 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Wystarczyło jedno moje pytanie, którym absolutnie niczego nie sugerowałam. Już po chwili w moich dłoniach wylądował wielki róg, a wino lało się do niego strumieniem.
– Ale ja tyle tego nie wypiję! – Zaprotestowałam.
Nie miałam jednak wyjścia. Wino nalewał mi jeden z członków lokalnego folklorystycznego zespołu tanecznego. I po chwili tłumaczył, że skoro pije z rogu, to musimy wypić tzw. wachtanguri (gruziński odpowiednik brudershafta). Z rogów i do dna. Sama tego chciałam, pomyślałam, zbliżając brzeg naczynia do ust i przechylając gwałtownie. Po chwili mogłam go odłożyć na stół. Picie z rogu miałam zaliczone.
Kto nie ma szczęścia w karty, ten ma…
– Bierzesz aparat? – Zdziwił się ktoś z grupy. – Przecież w kasynie nie można robić zdjęć.
W sumie słuszna uwaga. Nic sobie jednak z niej nie zrobiłam, licząc, że jednak skoro jesteśmy zaproszonymi gośćmi, to i aparat przejdzie. Nie pomyliłam się. I choć przy wejściu widniała informacja, że z aparatem wchodzić nie można, mnie bez problemu wpuszczono. – Tylko prosiłbym, żeby nie robić zdjęć ludziom – Zaznaczył manager.
[justified_image_grid preset=4 ids=3713 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Łatwe to nie było, bo przy niemal każdym stoliku i każdym automacie ktoś siedział. Wszyscy byli też wyjątkowo wyczuleni. Zrobienie zdjęcia komukolwiek nie wchodziło w grę. Nawet pani sprzątająca elegancką toaletę gwałtownie zaprotestowała, gdy chciałam sfotografować jej królestwo. „No foto, no foto”, krzyczała. Co ona tak zwyczajnego kibla broni, zastanawiałam się. Ludzi przecież nie było. Wytłumaczyliśmy jednak, że my możemy z aparatem. Więcej nie protestowała.
Batumi ma być i właściwie jest mekką kasyn. W tę stronę chcieliby zmierzać. Chcieliby być jak Las Vegas. Marzy im się, by ściągnąć do siebie z Europy wielbicieli tego rodzaju atrakcji. Czy im się uda? Czas pokaże. Na razie muszą zadowolić się najbliższymi sąsiadami.
Manager kasyna był sympatycznym mężczyzną, dość sporej tuszy. Ciemne włosy, niewielki zarost okalający okrągłą, nalaną twarz. Jeszcze na wejściu przeprosił nas, że jest nieformalnie ubrany. Faktycznie, wydawałoby się, że manager dużego kasyna powinien paradować w drogim, dobrze skrojonym garniturze, a tymczasem ten miał na sobie niebieski sweterek i zwykłe spodnie.
[justified_image_grid preset=4 ids=3718,3722 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Cierpliwie tłumaczył zasady gry w ruletkę, a gdy większość je załapała i zaczęła grać, rozsiadł się z ulgą za eleganckim stołem w VIP Roomie, w którym pobieraliśmy pierwsze lekcje hazardu. Zapalił papierosa. Zaciągnął się i zaczął odpowiadać na pytania. Wolałam przysłuchiwać się jego perorowaniu niż przegrywać żetony. Tym bardziej, że chyba oporna jestem na taką wiedzę. W ruletkę straciłam wszystko zanim dobrze zaczęłam jeszcze grać. Przenieśliśmy się na automaty. Wybrałam ten najprostszy, który dobierał owoce w trójki czy czwórki. W sumie wciąż nie rozumiałam jak to dokładnie liczy, ale wciskałam nieustannie duży guzik, który wprawiał w ruch maszynę.
– Czy to pani zostawiła ten kupon? – Usłyszałam kilkanaście minut później. Przede mną stał ochroniarz kasyna.
Na voucherze do gry widniała kwota prawie pięćdziesięciu lari. Chciałam go przygarnąć, ale nie jestem dobra w kłamaniu. – Niestety nie – odparłam z żalem. – Może tamtej dziewczyny – wskazałam na Marię, która siedziała przy innym stanowisku.
Ochroniarz zniknął z pola widzenia. Po chwili jednak wpadłam na niego ponownie. – Nie możemy znaleźć właścicielki. Chce pani? – Zapytał, podając bilet odpowiadający kwocie stu złotych.
– Naprawdę?! – Byłam zaskoczona.
Ochroniarz potaknął i uśmiechnął się. Głupi to ma jednak szczęście, stwierdziłam Stałam się więc właścicielką drugiego vouchera. I cóż, okazało się szybko, że szczęścia do hazardu nie mam. Będąc właścicielką dwukrotnie wyższej sumy niż koledzy i koleżanki z grupy, wygrałam porównywalną do nich kwotę (lub nawet mniejszą). Okazało się jednak, że i tak nie byłam najgorsza. Karol w niecałe dziesięć minut stracił wszystko.
[justified_image_grid preset=4 ids=3723 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Niektórzy załapali bakcyla. I Regina i Tomek następnego dnia przekonywali, że chętnie wybiorą się ponownie do kasyna już w Warszawie. Mnie chyba nie kręci wgapianie się całą noc w ekran maszyny i automatyczne naciskanie guzika. Co innego gry, wymagające myślenia (choć w myśleniu tez jestem słaba), na które ma się wpływ. Ale nieprzewidywalność i brak kontroli mnie osobiście nie kręcą. Chociaż wygrana tak.
Palenie (nie)zabronione!
Przez szyby busa prowadzonego z nonszalancją przez wesołego i sympatycznego Walerego, niewiele było widać. Tbilisi tonęło w szarościach i obfitych opadach. Z zachłannością dziecka spoglądałam jednak przez okno, starając się przez tę nieprzyjacielską szarzyznę dostrzec coś ciekawego. Lubię deszcz, ale gdy siedzę w domu, owinięta kocem, z kubkiem gorącej herbaty i z książką (jakie to banalne!). Wtedy zwykle mam największe natchnienie. Myśl jednak o wyjściu z busa w tę pogodę nie nastrajała mnie optymistycznie. Miałam nadzieję na dużo słońca w Gruzji, na upał, na krótki rękawek noszony przez cały dzień i ciepłe wieczory bez czapek i rękawiczek. Z przykrością jednak stwierdziłam, że zimowa kurtka, którą początkowo chciałam zostawić na przechowanie w Warszawie jednak przydaje się. Póki co oglądałam wciąż miasto przez mokrą szybę. Była rzeka i skały z niej wystające. Był duży ruch uliczny i korki. Jak na stolicę przystało. Co krok widziałam ogromne billboardy. Niemal na wszystkich reklama papierosów. Zaskoczyło mnie to. Przyzwyczajona do nowych czasów, zdołałam zapomnieć, że nie wszędzie reklama alkoholu czy papierosów jest zabroniona. Mało tego. Zapomniałam, że jeszcze są miejsca na świecie, gdzie palacze dokonują zbrodni na niepalących, kurząc jak smoki w kawiarniach, pubach i restauracjach, dmuchając im niemal w nos przy jedzeniu. Nie istniał tu podział na sale dla trujących się i dla tych, którzy zatruwani być nie chcą. Poczułam to od razu po wejściu do miejsca, do którego zaproszona nas na obiad. Ale śmierdzi!, pomyślałam i przypomniałam sobie lata studenckie, gdy wracałam z knajpy, w której wówczas pracowałam jako barmanka. Przypomniałam sobie jak wracałam do domu, przesiąknięta niemal do szpiku kości tym papierosowym dymem i jak nie mogłam często zasnąć dopóki nie umyłam włosów i nie wyszorowałam ich, zostawiając ten smród wraz z resztkami szamponu i odżywki do rozczesywania, pod prysznicem. Tu na nowo musiałam się jednak do tego zacząć przyzwyczajać.
Śpiew…
Śpiewu raczej nie było. Był za to taniec. Z nieukrywanym podziwem, a wręcz zachwytem obserwowałam podskakujących z gracją i finezją mężczyzn. Gdy tylko muzyka zagrała, oni rwali się do tańca i podskoków. Wywijali przy tym nogami z taką zwinnością, że nie mogłam oderwać od nich oczu, a usta same rozciągały mi się w uśmiechu. Zaskakiwała mnie ogromna radość, jaką czerpali z tańca. Nie dawało się ukryć, że są w swoim żywiole i wcale nie były im do tego potrzebne kobiety, choć i te nie stroniły od parkietu. A u nas mężczyźni głównie podpierają ściany, ubolewałam, chociaż po chwili stwierdziłam, że nie ma właściwie czego żałować, bo mało który z polskich mężczyzn potrafiłby w taki sposób tańczyć normalnie na imprezie. W Polsce ledwo gibają się z prawej na lewą, przytupując nieraz niezdarnie nogą. Już w sumie niech lepiej siedzą albo podpierają ściany.
[justified_image_grid preset=4 ids=3717 thumbs_spacing=4 row_height=450 height_deviation=250 max_rows=5]
Najczęściej na parkiet wskakiwał około pięćdziesięcioletni mężczyzna z dość pokaźnym brzuszkiem. Nadbagaż nie przeszkadzał mu jednak w szaleństwach i niebywale wysokich podskokach. Wszyscy otoczyliśmy go, przyklaskując i przytupując do rytmu. Panowie rozgrzewali się. Chwilę później na podłodze wylądowała wypełniona winem lampka. Pierwszy z mężczyzn stanął nad nią i robiąc coraz większy rozkrok, zmierzający powoli do szpagatu, schylał się, by ustami złapać szkło i bez pomocy rąk opróżnić je do dna. Słyszałam o tej zabawie od mojego dziadka, który zjeździł swego czasu cały świat i od dziecka raczył mnie opowieściami z różnych zakątków świata. A na kilka dni przed tym jak dowiedziałam się, że jadę do Gruzji, wręczył mi w prezencie przywieziony niegdyś z tego kraju róg do picia wina. To był zwiastun, że tam pojadę. Opowiadał jak był świadkiem takiego tańca tyle że wówczas śmiałek nie lampkę chwytał, a całą butelkę.
– Gdybym prowadziła blog – powiedziała Ania, organizatorka naszego wyjazdu, wpatrując się z zachwytem w skocznych mężczyzn – To napisałabym post pt. „Prawdziwi mężczyźni tańczą”. Gruzińskie tańce w męskim wykonaniu to jedno ze wspomnień, które na pewno na długo zostaną w mojej pamięci.
Wyjazd do Gruzji odbył się dzięki zaproszeniu Adżarskiego Departamentu ds. Turystyki i Miejsc Wypoczynkowych w ramach projektu Blogerzy w Batumi.
[justified_image_grid preset=4 ids=3728,3720,3729,3721,3726 thumbs_spacing=4 row_height=350 height_deviation=200 max_rows=7]
Odnośnie kobiet – jedną z rzeczy które najbardziej mi się rzucały w oczy była ich niesamowita pewność siebie. To są prawdziwe kaukaskie księżniczki, potrafiące dbać o siebie w każdym wieku (ale to akurat w przypadku kobiet w mieście). Coś fascynującego.
Dokładnie takie samo wrażenie wywarła na mnie książka M.Mellera. Nie sądziłam ze Gruzja jest tak ciekawym i zróżnicowanym krajem. Świetny wpis 🙂 przeczytałam jednym tchem.
Emilia witaj z powrotem =D Książka Mellera bardzo mi się podobała. Ale żeby poznać ją bardziej od tej, co on strony to po pierwsze muszę nauczyć sie trochę chociaż rosyjskiego, a po drugie pojechać tam sama 🙂
no tak – na gruziński marne szanse – już prędzej rosyjski 🙂