Czy ktoś wie, jakie jest najniebezpieczniejsze miasto świata? Jest ich kilka, a Ciudad de Guatemala, czyli stolica tego pięknego kraju, zalicza się do pierwszej dziesiątki. Nic dziwnego, że natykając się na temu podobne treści, turyści raczej omijają stolicę szerokim łukiem. Gdy pierwszy raz wgłębiłam się w tekst o Gwatemali, a konkretnie w ten o stolicy, napisany przez znaną podróżniczkę Beatę Pawlikowską, która przedstawiła owo miasto niczym miejsce, znajdujące się w stanie wojny z opustoszałymi ulicami, zakratowanymi oknami i wystawami sklepowymi. Miasta z każdej strony niemal owiniętego kilkukilometrowym drutem kolczastym, którego ulice świecą pustkami, i tylko nieliczni, którym życie niemiłe z panią podróżnik na czele, przemykają cichcem, skradając się wzdłuż murów budynków. Pomyślałam sobie wówczas: „Czy ja jestem normalna, że chcę tam jechać?”. Skoro Beata, która w niejednym miejscu już była, i o niejedno niebezpieczeństwo w swoich podróżach się potknęła, z przerażeniem pognała przez stolicę i na cztery spusty zamknęła się w pokoju hotelowym, by następnego dnia równie szybko się z niego ulotnić, to znaczy, że w Ciudad de Guatemala faktycznie musi być niebezpiecznie. Liczne przewodniki, strony Bezpieczeństwa Narodowego, a także sami miejscowi przestrzegają przed stolicą. A już na pewno nie polecają jechania tam komunikacją miejską, czyli moim ulubionym chickenbusem i poruszania się po stolicy czerwonymi autobusami. No tak, dobrze radzić, trudniej wykonać. Nastraszona niemiłosiernie przez moją rodzinę oraz nauczycielkę, mając w głowie obrazy zakratowanego i opustoszałego miasta z książki Pawlikowskiej, postanowiłam poszukać niedrogiego wyjazdu shuttlem busem. I tu napotkałam mur. Owszem, wszystkie agencje do stolicy wysyłają swoich kierowców, ale tylko na lotnisko. Za taką przyjemność płaci się w dwie strony 200 quezali, czyli ok 90 zł (za chickenbusa – 18 quetzali), natomiast, za usługę zawiezienia do centrum i obwiezienia po muzeach, na które miałam ochotę – 500 quetzali (ponad 200 zł). Na pożegnanie kazałam im się postukać w głowę i zdecydowałam, że moje życie nie jest warte 500 quetzali 🙂
Rano ruszyłam na dworzec, choć muszę przyznać, że trochę przestraszona byłam. W głowie jeszcze huczały mi ostrzeżenia mojej nauczycielki, bym absolutnie nie wsiadała do czerwonych autobusów i bym założyła długi rękaw, bo wszyscy wytatuowani i z kolczykami, są w stolicy rewidowani przez policję. A to, dlatego że głównym niebezpieczeństwem w Guate (Gwatemalczycy w odniesieniu do wszystkich miast używają skrótów) są Maras, czyli jeden z najgroźniejszych gangów. W dodatku jakby tego było mało, są dwie grupy, wzajemnie się zwalczające. Rozpoznać ich łatwo, bo mają całkiem niezły gust :), a mianowicie przepadają za tatuażami i kolczykami. Ponoć są wytatuowani od stóp po czubek głowy. Nie było mi ich dane jednak zobaczyć. W sumie może to i lepiej.
Oprócz Maras, grasują jeszcze młodociane gangi, które często napadają na sklepy, a także na środki komunikacji miejskiej, czyli czerwone chickenbusy, które za 1 quetzala, kursują po całym mieście. Stąd też w 2007 roku stworzono tzw. Transmetro, czyli zielone autobusy, w których kierowcy nie sprzedają biletów, by nie kusić gangów napadami. Wchodzi się na taki przystanek, wrzuca 1 quetzala do automatu i przechodzi przez bramkę. Tyle że zielone autobusy kursują wzdłuż jednej ulicy.
Kierowca i jego pomocnik w autobusie byli mało pomocni. Dowiedziałam się tylko, że autobus zatrzymuje się w Zonie 3, która to informacja tak naprawdę niewiele mi mówiła. A w moim przewodniku o zonie 3 akurat też nie było ani słowa. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, to, że jest to jakaś dzielnica widmo, o której nie piszą, bo w ogóle żaden turysta pojawiać się tam nie powinien. Nie miałam jednak innego wyjścia jak stamtąd dostać się jakoś do centrum. Tylko jak? Swoim cudownym, łamanym hiszpańskim zaczęłam się rozpytywać o właściwą drogę. Miałam jednak wrażenie, że oni nie mówią po hiszpańsku, a w swoim, sobie znanym tylko dialekcie. W końcu przysiadła się do mnie jakaś kobieta i oznajmiła, że ona akurat idzie do samego centrum, bo tam pracuje w jednej z restauracji, i że pokaże mi drogę. Wysiadłam więc za nią, a ona pierwsze swoje kroki skierowała, a gdzieżby inaczej jak nie na przystanek dla czerwonych autobusów. Nogi mi trochę zadrżały, a w głowie rozdźwięczało się niczym dzwon Zygmunta ostrzeżenie: „Pod żadnym pozorem nie wsiadaj do czerwonego autobusu!” Miałam ochotę się wycofać, ale mój autobus już odjechał, a ja nie miała pojęcia, gdzie jestem. Wsiadłam więc posłusznie za moją przewodniczką, która uśmiechała się do mnie przyjacielsko, i podążyłam na wskazane przez nią miejsce, mijając jakiegoś nawiedzonego wieszcza słowa bożego (albo jakiegoś innego), głoszącego rozpaczliwym tonem przeraźliwie długaśne frazy, z których mimo niemal 3 tygodni nauki w szkole, nie zrozumiałam nic. Moja przewodniczka poszła zapłacić za bilet i jak się okazało zapłaciła też za mnie. Gdy chciałam jej oddać pieniądze, tylko machnęła ręką.
Mimo tego przyjaznego gestu, siedziałam jak na szpilkach, gdy autobus w żółwim tempie przedzierał się przez wąskie uliczki, między budynkami z okratowanymi oknami, z których już oczami wyobraźni widziałam, wyskakujących bandziorów, tylko czekających na mój przyjazd do stolicy. Modliłam się w cichości, by już tylko wydostać się z autobusu, a ten jak na złość jechał z zawrotną prędkością jakichś 10 km/h. W końcu moje modlitwy zostały wysłuchane. Wysiadłyśmy. Zostałam odprowadzona do samego centrum, mimo że po drodze minęłyśmy miejsce pracy mojej zbawczyni. Z tysiąc razy upewniała się czy ktoś na mnie czeka. Wytłumaczyła też jak mam dotrzeć z powrotem na dworzec, z którego wrócę do Antiguy i nawet zaprosiła do restauracji, w której pracuje. Od razu przyznaję, że z zaproszenie nie skorzystałam, ani z drogi, którą kazała mi wracać, bo obawiałam się ponownego spotkania z czerwonym autobusem, choć ten wbrew pozorom wcale nie okazał się taki groźny.
Miasto zrobiło na mnie od początku przygnębiające wrażenie. W głównej mierze myślę jednak, że złożyła się na to atmosfera, jaką wokół niego wszyscy tworzyli oraz pochmurny dzień. Na placu głównym nie było zbyt wielu ludzi, co złożyłam na karb wczesnej pory. Rozbawił mnie za to widok choinki z palma przy boku.
Postanowiłam poszukać muzeów, których kilka w tej strefie się znajdowała. Ogarnięcie się jednak w tutejszych ulicach, które na mapie mają tylko numery, podczas gdy w rzeczywistości posiadają nazwy, nastręczało sporo problemów. Na pierwszy rzut miało pójść muzeum muzyki i instrumentów , niestety okazało się, że zlikwidowali je kilka miesięcy temu . Zaczęłam więc błądzić dalej, ale już z coraz większą śmiałością. Nikt się na mnie nie gapił złowieszczym wzrokiem, a raczej z zaciekawieniem. Turystów tu aż tak wielu w końcu nie mają. Gdy utknęłam na dłużej w jednym punkcie, próbując się zorientować, gdzie się znajduję, podszedł do mnie jakiś mężczyzna i zapytał czego szukam, a potem stwierdził, że mnie zaprowadzi do kolejnego muzeum, tym razem kolejnictwa.
Zaprowadził mnie też przy okazji na przystanek z bezpiecznymi, zielonymi autobusami, narysował mapkę i wytłumaczył, którym z nich mam jechać i gdzie wysiąść, by bezpiecznie dotrzeć na dworzec z autobusami do Antiguy, a na koniec poszedł jeszcze wymienić pieniądze i przyniósł mi monety do maszyny, żebym nie miała problemów. Na dodatek jeszcze zapytał czy ma na mnie zaczekać i zaprowadzić do następnego muzeum czy trafię sama!!!! Tyle życzliwości w jednym z najniebezpieczniejszych miast świata. Tego się nie spodziewałam. I od razu nabrałam jeszcze więcej odwagi do poruszania się po zakamarkach miasta.
Uliczny artysta |
Muzea odwiedziłam tylko dwa, pokręciłam się po całej pierwsze zonie, pozaglądałam w różne uliczki i po niemal pięciu godzinach kręcenia się w kółko, byłam tak padnięta, że postanowiłam wracać do Antiguy, zostawiając muzea z Zony 13 wraz z Zoo na następną wizytę. W tym czasie na placu głównym i prowadzącej do niego ulicy, zrobiło się gwarno i tłoczno niczym w ulu. Tabuny ludzi przewalały się w tę i z powrotem. Dziwnie to wyglądało, w zderzeniu z moimi wyobrażeniami, które miałam po przeczytaniu książki pani Pawlikowskiej. Miasto okazało się zupełnie normalne. Nie mogę napisać, że bezpieczne, bo tego nie wiem, a skoro wszyscy mówią, że niebezpiecznie jest, to znaczy, że taka jest prawda. Ja jednak pojechałam chickenbusem, przejechałam się czerwonym autobusem na miejscu, łaziłam nie tylko w zonie pierwszej, ale i trzeciej również, i wróciłam cała do domu. Nie musiałam korzystać ze złodziejskich cen agencji turystycznych i przekonałam się po raz kolejny, że ludzie lubią przesadzać. Miasto ma jeszcze przede mną wiele nieodkrytych tajemnic i nieodwiedzonych miejsc. Czuję ogromny niedosyt i dlatego na pewno wrócę jeszcze do Ciudad de Guatemala. No cóż, chyba spodobało mi się życie na krawędzi 🙂
No tak, masa wrażeń, pani mistrzyni thillerów, mam nadzieję, że do horrorów nie dojdzie. Słyszałam o takich miłych panach, którzy swoje makabryczne hobby rozpoczynali od rozdawania cukierków. No cóż, mam nadzieję, że Ty od obcych słodyczy nie bierzesz, bo inaczej zainwestowana w Twoje wychowanie energia, okazałaby się całkowitą katastrofą.
Co do gustu grupy wytatuowanych i wykolczykowanych „gwatemalskich anarchistów”, to zdania są podzielone, ale jak widać barwne życia ludzi żyjących na krawędzi ma wiele wspólnego z barwami ciała, i to nie koniecznie ochronnymi. No cóż, i u nas kolor czerwony źle się kojarzy, korzystaj z zielonych, wszak to kolor nadziei, w tym wypadku na dotarcie do celu. Pozdrawiam i życzę miłych ekstremalnych przeżyć.
Cukierków od obcych nie biorę, a do horrorów też mam nadzieję, że nie dojdzie 🙂
Bardzo dobre zakończenie ufffffffffffff
Jak widać czasem warto zaryzykować:) Ale cieszę się, że wróciłaś stamtąd cała i zdrowa, uważaj na siebie!:)
Ryzykantka 🙂
Super się czytało. Aż sam poczułem napięcie jakie Ci towarzyszyło w trakcie tej eskapady 🙂
Miło mi to czytać 🙂 Cieszę się, że moja relacja przypadła Wam do gustu. Chyba muszę częściej w jakieś bardziej niebezpieczne miejsca jeździć, by dostarczać wszystkim trochę adrenaliny.
Tylko pamiętaj, żeby potem, jak będziesz pisać artykuł albo książkę o tym wyjeździe, to: pani od czerwonego autobusu wywiozła Cię do dzielnicy gangów, była w zmowie z Maras, o mało nie zostałaś porwana, a potem musiałaś uciekać i tylko fakt, że codziennie trenujesz, biegasz, dał Ci szansę na ujście z życiem. Bierz przykład z celebrytów podróżniczych. Kto by czytał takie nudy, że wszystko poszło fajnie 😉
Masz rację mężu 🙂 W książce to zawsze musi być trochę podkoloryzowane. Tylko, że ja tak nie lubię kłamać. Ale w sumie to w mojej głowie powstawały tak wizje, że ona jest w zmowie z Maras i wywozi mnie teraz, żeby mnie okradli i w ogóle. Więc w sumie jak książkę będę pisać, to nawet nie skłamię.
Ja pierdziu! Nie będę oryginalny wobec moich Poprzedników, ale muszę napisać, że czytałem to niczym scenariusz Poszukiwaczy Zaginionej Arki, a momentami Obcego. Klasyka Christie i Conan Doyle’a to przy tym jakieś pomyje! Sam lubię życie na krawędzi – raz nawet przeszedłem ulicę na czerwonym – ale Ty pojechałaś po całości! Nikt z Twoich współtowarzyszy (np Mike) nie chciał z Tobą jechać? Cykory jedne i lalusie! Mam nadzieję, że nie zamieściłaś tu wszystkich fotek z tej eskapady, bo, wróciwszy do Polski, będziesz je mogła opychać za grubą forsę najpoczytniejszym periodykom podróżniczym. Dzięki za ryzykowanie życia podczas próby dostania się do muzeum instrumentów!!! To ciekawe, że je zlikwidowali. Pewnie owe gangi rozkradły wszystkie futerały, żeby mieć w czym nosić swoje flinty i giwery (ciekawe, jak wygląda strzelba w futerale od marimby…). Weź Ty tam się już lepiej nie pchaj więcej, bo się tu wszyscy… Czytaj więcej »
A, jeszcze zaintrygował mnie ten uliczny artysta z fotki – że co to niby ma symbolizować?! Zdjęcie raczej nie oddaje, a Ty byłaś nieco bliżej…
No i jeszcze ta fota z muzeum kolejnictwa – przecież to wygląda jak cały dworzec (inna sprawa, że fantastyczna ta cuchcia!); kto to wszystko utrzymuje i sponsoruje, skoro turystów brak, a pielgrzymek gwatemalczyków chyba tam nie uświadczysz?!
Strzelba w futerale od marimby rozbudziła moja wyobraźnię i…umarłam niemal ze śmiechu. Siki, uwielbiam twoje komentarze. Może powinieneś założyć bloga z samymi komentarzami? A myślałam, że dużo bardziej ryzykowne w twoim życie było przejechanie samochodem przez tory kolejowe? A nie przejście na czerwonym świetle.A co do zdjęć ze stolicy, to kicha. Nie zarobię na nich specjalnie, bo też niewiele ich mam. przede wszystkim nie wzięłam porządnego aparatu, tylko małpę, choć wszyscy przestrzegali mnie bym w ogóle nie brała nic ze sobą, bo mnie okradną i pobijają. Więc początku i tak się kryłam nawet z tą cholerną małpą. Poza tym miasto brzydkie, więc nie było co specjalnie fotografować.A uliczny artysta przygotowywał się właśnie do pracy, malował całe ciało jakąś białą mazią. Nie wiem czy nie przygotowywał się przypadkiem do roli klowna.A muzeum kolejnictwa faktycznie było zrobione na starym, nieczynnym już dworcu kolejowym. Nie mam pojęcia kto… Czytaj więcej »
Coś mi się zdaje, że siki to dopiero zaczyna balansować na krawędzi 🙂 Czy On nie ma świadomości, że Ty kiedyś wrócisz? Oj ryzykant :-))
Sis tylko zbyt odważna się nie zrób. Może dobrzy ludzie chcąc cię chronić wychodzili na przeciw z pomocą.
Przyznaje, że zestresowana czytałam ta relację i cieszę się z tego miłego zakończenia!!!
Następna relacja będzie nudna jak flaki z olejem. Już to wam dziś obiecuję. Relaks, wypoczynek i lenistwo i nic poza tym. Zero nerwów, stresów, poczucia zagrożenia. Aż zapragniecie znów, mrożących krew w żyłach historii.
Nie warto, Anito. Nie warto. Po cóż ryzykować ? Zamknij się tam. Najlepiej zabarykaduj i siedź. I bądź cicho.
HA HA. Chyba zrozumiałaś :P.
Gigantycznie zakręcona.
JUNTER.
Pawcio, pewnie, że zrozumiałam 🙂