O irańskiej gościnności wydawałoby się, że powiedziano i napisano już wszystko. Nic bardziej mylnego. Irańska gościnność to temat, którego nie da się wyczerpać i od nowa wciąż na nowo można snuć historie i przykłady, które będą w stanie zadziwić nawet tego, któremu wydawało się, że widział i przeżył już wszystko. Są jednak rzeczy na tym świecie, które tym, którzy nie byli w Iranie, nawet się nie śniły.
Herbata
„Czaaaj, czaaaj, czaaaj, czaaaj…” w całym kraju niosło się echo. Czaj pojawiał się wszędzie. Wystarczyło przystanąć na chwilę, by złapać oddech albo załatać dętkę, a już po chwili ktoś biegł z tacą, filiżankami i mnóstwem cukru. Wystarczyła chwila nieuwagi, by w jednej dłoni wylądowała szklaneczka z napojem, w drugiej zaś herbatnik lub cukierek.
Wystarczyło zajechać na zwykły targ rybny, gdzie na poustawianych równo w rzędzie po dwóch stronach ulicy blatach ledwo dyszały ryby i przechadzać się wzdłuż tych blatów, a już sympatyczny mężczyzna w naciśniętej pod skosem czapce wyciągał w naszym kierunku tacę z herbatą. Kiedy oni zdążyli ją zrobić?!. Jakby na nas czekali od dawna.
Często miałam wrażenie, że oni faktycznie na nas czekają, bo informacja, że w okolicach pojawiła się piątka rowerzystów z jakiegoś egzotycznego kraju rozchodziła się w mig. Bywało, że słyszałam jak ktoś wołał za nami: „Lechistan” (czyli w języku irańskim Polska), a przecież nikt z nas nie zdążył nawet powiedzieć, skąd pochodzimy.
Herbata zwykle lała się strumieniami. Dostawaliśmy ją na każdym kroku i tak do niej przywykliśmy, że pijaliśmy ją nawet wtedy, gdy przyszły upały.
Irańska gościnność czy taaro’f
Oprócz herbaty były też zaproszenia na obiady, częstowanie przez właścicieli sklepów smakołykami i załatwianie nam tego, co chcieliśmy kupić, a czego w sklepie nie było. „Chcecie chleb?” Pewnie, że chcemy, tylko w wiosce nie natknęliśmy się na żadną piekarnię. „Ale to przecież nie problem”. Już ktoś wsiada na motor i jedzie nie wiadomo gdzie (czasami miało się wrażenie, że do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów większego miasta, bo czekanie trwało długo).
Przy każdym zaproszeniu czy każdym zbyt hojnym geście, dopytywaliśmy: czy aby na pewno, czy to nie jest problem? Czasami po kilka razy, by mieć pewność, że ludźmi kieruje szczera chęć ugoszczenia nas i poznania, a nie taaro’f, czyli dość skomplikowana irańska formuła grzecznościowa. Taaro’f jest trudny do wytłumaczenia, ale jeszcze trudniejszy do pojęcia przez obcokrajowca. My mamy w zwyczaju, że nie proponujemy raczej komuś czegoś (np. noclegu), jeśli tego naprawdę nie chcemy. No może niektórzy czasem tak robią, mając nadzieję, że zapraszany i tak odmówi, a oni pokażą się z dobrej strony. No cóż, u Irańczyków to bardziej złożona sprawa. Irańczyk długo będzie się upierał przy swoim i taka przepychanka z uprzejmościami „ależ proszę” i „nie, nie, nie mogę tego przyjąć” może trwać wieczność. My przyjęliśmy zasadę, że jeżeli trzy do pięciu razy pytamy i ktoś dalej upiera się przy swoim, przyjmujemy zaproszenie czy hojny gest. Irańska gościnność może więc czasem wynikać z ich kultury, a nie szczerych chęci. Wydaje mi się jednak, że gościnność, której zaznaliśmy była podyktowana tym drugim, choć mam podejrzenie, że przede wszystkim ogromną ciekawością nas – turystów, rowerzystów z Polski (Bo, po co ktoś miałby jechać przez ich kraj rowerem?!, pytało wielu.)
Długo by wspominać też drobne gesty jak częstowanie ciastkami z jadącego obok samochodu, czy wyskakiwanie na drogę, by nakarmić nas rodzynkami czy czymkolwiek, co znalazło się akurat pod ręką. O niezliczonych pomocach przy pompowaniu roweru (nie ważne, że raz pan tak mi pomagał, że złamał klocek hamulcowy), łataniu dętki czy znalezieniu właściwej drogi, a nawet pchaniu roweru w górach (nawet w wydawałoby się wyludnionych górach znalazł się ktoś, kto chciał nam pomóc). I nieważne, że ta pomoc czasem bardziej przeszkadzała, bo i tak każdorazowo wprowadzała w zdumienie.
Gość w dom, Allah w dom
– Macie gdzie spać?
Zaprzeczamy ruchem głowy.
– To zapraszam do nas.
– Ale na pewno? Na pewno? To nie problem?
– Nie problem.
– Ale na pewno?
– Na pewno.
– Na pewno nie problem?
– Na pewno.
– …itd.
Rozmowa zwykle wyglądała tak samo. Czasem trwała dłużej, czasem krócej, częściej niż po angielsku, była prowadzona w mieszance polsko-farsi, a czasami w postaci kalambur jak nasza rozmowa z przesympatycznym Habibem.
Habib, który lubił kalambury
Dopadł nas na plaży, na której mieliśmy plan właśnie się rozbić. Nie docierało do niego, że my nic, ale to nic w farsi nie rozumiemy. Gadał jak najęty, a my tylko staliśmy i patrzyliśmy się na niego, dorzucając do jego zagadkowego monologu zdania po polsku (bo w sumie jedna cholera czy mówilibyśmy do niego po polsku, angielsku czy chińsku i tak by nas nie zrozumiał tak samo jak my jego). Rzuciliśmy mu jedynie kilka znanych słów, czyli „szab” i „czador” (co miało znaczyć, że śpimy w namiocie) i próbowaliśmy sami sobie tłumaczyć, co też on „chyba” powiedział. – Ja myślę, że jemu chodzi o to, że…, – A mi się wydaje, że jednak o… – przerzucaliśmy się nawzajem naszymi pomysłami, parskając w końcu niepohamowanym śmiechem. Kolejna abstrakcyjna sytuacja w Iranie. Habib był jednak uparty. Zaczął improwizować, rysować na piasku, odgrywać scenki. – Tak, pantomim, pantomim! – zachęcaliśmy go, gdy na chwilę zapominał się i wracał do gadania zamiast do pokazywania. Z jego pantomimy i słów (rzucał non stop słowo ru be ru*, które przetłumaczyliśmy sobie jako kradzież) uznaliśmy, że chce nam pokazać bezpieczniejsze miejsce na rozbicie namiotu. Ruszyliśmy za nim. – Chyba prowadzi nas do siebie. – Chyba chce byśmy u niego w ogródku się rozbili – Zgadywaliśmy dalej. Nikt nie miał jednak pewności, czego tak naprawdę chce Habib, dopóki nie otworzył drzwi od swojego domu na oścież, żonie kazał się przenieść na górę i zostawił nam na noc całe piętro mieszkania wraz z łazienką i kuchnią. I nie było dyskusji. Dyskusji nie było też w…
…Binalood – w mieście, w którym nikogo nie ma
A przynajmniej tak nam się wydawało, że nikt tam nie mieszka. Miasto wyglądało jakby dopiero co zostało wybudowane. Lśnił świeżością gładki asfalt, po którym nic nie jeździło i luksusowe budynki mieszkalne, których nikt nie zasiedlał. Jakie było nasze zdziwienie, gdy po wyjeździe z miasta, jakieś dwadzieścia kilometrów dalej, drogę zatarasowały nam trzy samochody i wyskoczyło z nich kilka osób, dzierżących w dłoniach kartki z napisem „Welcome to Binalood”.
– Jesteście z tego miasta? – Zaskoczenie nasze nie miało granic, gdy grupa witających przytaknęła.
Jeszcze większe zaskoczenie wzbudzili tym, że poświęcili mnóstwo czasu, by nam pomóc i uprzyjemnić pobyt. Zaoferowali, że zawiozą, gdzie tylko zechcemy i we wszystkim pomogą, na co przystaliśmy, chcąc zrealizować plan zboczenia z kursu (ale bez rowerów) i zajrzenia do Świętego Miasta Meszhed (Mashhad). Pamiętam ten moment, gdy czekaliśmy na nich. Pamiętam nasze uwagi: „Ciekawe czy przyjadą we dwóch jednym małym samochodem i będą nas chcieli do niego upchnąć?, „Na pewno im do głowy nie przyjdzie, żeby przyjechać na dwa auta”. – Ludzie małej wiary – Skomentowała Kamila i w tym momencie podjechał zwykły mały samochód, w którym faktycznie siedziały dwie osoby. – Żadna niespodzianka… – stwierdził ktoś i nim zdążył skończyć myśl, zza budynku wyjechał bus z prywatnym kierowcą, wynajęty przez mieszkańców Binalood i zawiózł nas na zwiedzanie Meszhed, następnie na kolację w jednej z dwóch najlepszych (i najdroższych) restauracji w mieście, a potem na nocleg do mieszkania, które dla nas zorganizowano.
– Pieniędzmi się nie martwcie – powiedziała prawa ręka „budowniczego miasta”, która dostała nas pod opiekę na najbliższe kilkanaście godzin. – On ma dużo pieniędzy i go na to stać.
Mniej lub bardziej nieprawdopodobnych historii z Iranu przywiozłam wiele. Są one trudne do opisania. Trudne, bo tak barwnie jak w rzeczywistości przedstawić ich abstrakcyjności, a często i komizmu po prostu się nie da.
Iran zmienia postrzeganie. Jadąc tam, można być pewnym, że świat nigdy nie będzie już wyglądał tak samo. Zauważyłam to szybko – w Stambule, gdy oszukani przez taksówkarza, próbowaliśmy coś wskórać u policjanta, a zegar tykał i skracał czas do odlotu samolotu, podczas gdy nasza odległość od lotniska nie zmniejszała się, rzuciłam do niego: – To niech pan nas zawiezie na lotnisko! – Ten spojrzał na mnie jak na wariatkę. Że niby policjant? Radiowozem? – Chyba za długo byłaś w Iranie – podsumował moją wypowiedź kolega. Chyba tak, bo przyzwyczaiłam się, że pomocy tam nie odmówi nikt, że rzuci wszystko, byleby pomóc zagubionemu turyście. W Iranie mundurowy najpewniej by nas zawiózł, a jeśli by trzeba było to pewnie i wstrzymałby ruch na lotnisku i zatrzymał samolot, byle byśmy zdążyli do niego wsiąść. Bo tacy są Irańczycy (policjanci czasem też) i chociaż czasem mogą „zagłaskać na śmierć” to zrobią wszystko, byś czuł się w ich kraju dobrze.
* Pod koniec naszego wyjazdu, przez przypadek dowiedzieliśmy się, że ru be ru oznacza „naprzeciwko”, a nie kradzież jak podejrzewaliśmy 🙂
Za każdym razem można dowiedzieć się czegoś nowego 🙂
Wspaniałe, że jeszcze nasza cywilizacja nie zepsuła gościnności we wszystkich krajach… Ja podobnej doświadczyłam w Armenii i Gruzji. I chciałabym pojechać do Iranu 🙂
Ci, co byli w Gruzji mówią, że i tak to, co dzieje się w Iranie nie da się porównać 🙂
Ale optymistyczny post Anita – tego potrzebowałam po całym ciężkim tygodniu pracy 🙂
Heheh 🙂 TO sie cieszę Monia. A jak sie zobaczymy w Poznaniu to więcej historii pozytywnych Ci opowiem 🙂
Cześć Ania 🙂
Wspaniałe opowiadanie 🙂 mnie bardzo urzekło. Szkoda, że tak mało różnych wątków opisałaś ale i tak miło się czytało 🙂 ale Ci zazdroszczę takich przygód. Mam nadzieję, że też będzie mu dane jak Tobie podróżować po takich miejscach 🙂
Brakuje mi informacji o kwestiach finansowych? Jak i organizacyjnych? Ale jak nie masz zwyczaju o tym pisać, to nie pisz 😛
Pozdrawiam
Krzysiek
Anita nie Ania 🙂 O organizacji nie piszę, bo można o tym poczytać na stronie projektu, czyli Rowerowe Jamboree. Ja tylko tam jechałam. Może napiszę post o kosztach i sprawach technicznych, choć akurat z reguły średnio mnie to bawi. Na miejscu koszt nie był bardzo duży. Najwięcej na jedzenie poszło, ale tylko dlatego, że grupa często chciała jadać w knajpach. Ja gdy sama podróżuję sama gotuję i wychodzi to niej. Miesiac w Iranie kosztował ok 300 dolarów. Najdroższe niestety są wizy i przeloty. Do Iranu bilet udało się kupić za 1000 zł, a z powrotem ponad drugie tyle. Koszty wiz można sprawdzić na stronie ambasad, nie pamiętam teraz dokładnie. Trzymam kciuki za to, by i Tobie udało się wyjechać.
Pozdrawiam
A jak rzecz się miała z porozumiewaniem się? Znaliście podstawy perskiego? Irańczycy znali języki obce? A może po prostu dogadywaliście się w tym dziwnej mowie gestów i min? 🙂
Sama nie mogłam uwierzyć w to powitanie. Potem już było tylko coraz bardziej interesująco =D
Komitet powitalny z „transparencikiem” jest doskonały 😀
tak bardzo jesteśmy odzwyczajeni od gościnności i bezinteresownej pomocy, że człowiek w takiej sytuacji czuje się lekko skrępowany…. Fajny i pozytywny post 🙂 🙂 Zachęcający !
Naprawdę, nigdy bym się nie spodziewał że ludzie z tego kraju mogą być tak gościnni. Gdyby tak było w reszcie świata…
Oj, potrafią potrafią. Ale wiesz co, ja nie byłam w Armenii, Syrii, Czeczeni, Kurdystanie i tam ponoć jest dokładnie to samo. Gruzja podobnie i w ogóle wiele krajów azjatyckich. Więc trochę tego jest, ale faktycznie chciałoby sie więcej.
Świetny tekst. I jeszcze lepsze przygody. Życzę samych gościnnych ludzi na trasie 🙂
Pani bloga czyta się jak książkę 🙂 Świetnie napisany, pozwala poczuć jakby samemu taką podróż się odbywało. Dziękuję Pani za tą literacko napisaną relację i oczywiście za Pani męża, który kilka tygodni temu zabrał mnie oraz kolegę z pod Torunia do Gdyni 🙂 Serdecznie pozdrawiam i oby podróże JAK NAJ-DALEJ cieszyły i intrygowały 🙂
Ignacy bardzo dziękuję 🙂 Bardzo miłe słowa. Jak Wam udała sie podróż? I pytanie czy może chcecie odzyskać czapeczkę, bo któryś z Was chyba zostawił w samochodzie u mojego męża?
Podróż udała się naprawdę super, spotkaliśmy wiele ciekawych, miłych i chętnych do pomocy ludzi 🙂 Powrót był już mniej różnorodny, bo w Holandii zagadaliśmy do miłych panów z Pruszkowa dlatego wszystko potoczyło się bardzo szybko 🙂 A jeśli chodzi o czapkę to rozmawiałem z kolegą i mówi, że można nie jest mu potrzebna, także można ją śmiało wyrzucić, ale bardzo dziękujemy za przechowanie 🙂 Pozdrawiam.