AMERYKA PÓŁNOCNA MEKSYK W DRODZE

Do trzech razy sztuka

Dalej nie pojedziemy, wyznaje w pewnym momencie kierowca. Ale jak to nie pojedziemy?, pytam. Zapłaciłam za dojazd do Meksyku i chcę tam dojechać, upieram się. Mogę się jednak złościć, wykłócać o oddanie pieniędzy, a i tak nic to nie da. A w Meksyku już jestem, tylko nie w samym San Cristobal. Pamiętając mój długaśny dojazd z Salwadoru do Gwatemali, który pojazdem prywatnym trwa jakieś pięć godzin, a chickenbusem około dziewięciu, postanowiłam, zważając dodatkowo na mój bagaż, który dziwnym trafem znacznie się rozrósł, skorzystać z busa turystycznego. Chciałam mieć pewność, że zostanę z całym moim dobytkiem, sztuk trzy, dowieziona pod drzwi hostelu. No i się przeliczyłam. Samego shuttle busa musiałam zmieniać trzy razy, więc już przy trzeciej zmianie, pomyślałam, że znów wyrzuciłam kasę w błoto, by potem 15 km przed San Cristobal usłyszeć, że albo możemy czekać razem z kierowcą, nie wiadomo jak długo, albo iść szukać za barykadą miejscowego busa, który za paręnaście pesos zabierze nas do miasta. Za barykadą, zapytacie zdziwieni? A tak, za barykadą. Okazało się bowiem, że tego dnia zastrajkowali miejscowi Indianie, zamykając całą drogę, co zapoczątkowało totalny bezruch na ulicach i kilkunastokilometrowe korki. My też czekaliśmy dobre półtorej godziny zanim kierowca zaproponował, żebyśmy dojechali innym autobusem na miejsce. Nie wiadomo było, ile to wszystko może potrwać. Strajkujący czekali na kogoś z rządu, kto przyjedzie z nimi negocjować. A że w Meksyku nikomu z niczym się nie spieszy, mogliśmy czekać pewnie i tygodniami. Pech jednak chciał, że nie wymieniłam żadnych pieniędzy na granicy, będąc przekonana, że zostanę dowieziona do hostelu i spokojnie pójdę wybrać pieniądze z bankomatu. No i nie miałam nic żeby zapłacić za bus. No to nie mam wyjście i muszę czekać, aż pojawi się ktoś z rządu, myślę. Męczyło mnie jednak, że za godzinę miałam umówione spotkanie z moja koleżanką Muriel, którą spotkałam w Salwadorze i nie miałam możliwości powiadomić jej, co się ze mną dzieje. W końcu jedna meksykańska para, z którą w trakcie podróży trochę rozmawiałam, postanowili pożyczyć mi pieniądze. Bus dowiózł nas oczywiście na terminal, z którego znów musiałam brać taksówkę, żeby z całym moim bagażem dostać się do hostelu. Z Muriel powitaniom nie było końca, poznawałam jej znajomych i smakowałam meksykańskiego nocnego życia. Chyba po raz pierwszy w trakcie mojej podróży tak późno położyłam się spać. San Cristobal de Las Casas to taka meksykańska Antigua. Pełno tu turystów, barów, kawiarni ze stolikami na zewnątrz. Można cieszyć się w nich winem i darmowymi tapas, podawanymi do każdej zamówionej lampki (1 lamka 20 pesos, czyli ok 5,5zł). Ulicami przemieszczają się tłumy miejscowych, turystów zagranicznych i lokalnych, i oczywiście dziesiątki dzieci i ich mam, sprzedających koraliki, cukierki, bluzki i wszystko, z czym da się przemieszczać po mieście. W Parque Central na scenie, codziennie mają miejsce przeróżne występy. Tłum bawi się, tańczy, zbłąkani backpakerzy, którzy utknęli tu na wiele tygodni, próbują zarabiać, grając, na czym popadnie, i sprzedając ręcznie robioną biżuterię. Widać, że San Cristobal stał się domem dla wielu obcokrajowców. W porównaniu do Antiguy to miejsce podoba mi się bardziej. Antigua jest piękna, ale duża i taka trochę chaotyczna. W San Cristobal daje się wyczuć kolonialnego ducha. Budynki są mniejsze i nie przytłaczają swoim ogromem. Jest ładnie, czysto i bezpiecznie. Można spokojnie spacerować po nocy, choć na wszelki wypadek lepiej nie nosić wówczas ze sobą większej gotówki. Po powitaniach z Muriel następnego dnia nie czułam się najlepiej. Miałam jednak świadomość, że wiele czasu w Meksyku nie mam. Zaleganie w łóżku nie wchodziło więc w grę. Postanowiłam wybrać się w końcu na wycieczkę konną. Poprzednie trzy podejścia do koni (raz w Hondurasie i dwa razy w Salwadorze) nie powiodły się. Ruszyłyśmy więc we dwie. Oczywiście nie będę wspominać o złych rzeczach (a ich nie brakowało jak to bywa w tych regionach) i skupie się na przyjemnych doznaniach. Konik trochę nie chciał mnie słuchać, ale jechało się fajnie, choć cały czas towarzyszyła mi myśl, że następnego dnia będę chodzić okrakiem. Celem wycieczki było miasteczko San Juan Chamula, w której mieszkają Indianie Chamula, posługujący się językiem tzotzil. Przeczytałam, że większość członków plemiania żyje wokół San Juan Chamula i myślę, że samo miasteczko oprócz tego, że znajduje się tam kościół, do którego Indianie udają się na modlitwy i ceremonie, służy, jako miejsce do odwiedzania dla turystów i sprzedawania im miejscowych „arcydzieł” (które w większości pochodzą niestety z Chin). 

Kościół w San Juan Chamula

Wewnątrz kościoła było niezwykle interesujące. Oczywiście turyści musieli dodatkowo zapłacić za wstęp. Fotografowanie, nawet pod karą więzienia, surowo zabronione. Atmosfera w kościele niesamowita. Płoną setki świec. Nie ma tu ławek jak w typowym kościele. Ludzie klęczą na posadzce wyścielonej igliwiem. Wzdłuż ścian, ustawione są figury świętych, a w centrum kościoła, stoi figura Jana Chrzciciela. W powietrzu unosi się mgła dymu, aura tajemniczości i…okultyzmu. Odbywają się tu ceremonie uzdrawiania. Całe rodziny rozkładają się z czymś na kształt obrusu, na którym kładą martwe kurczaki, coca colę lub fantę i pox. Ten ostatni to miejscowy alkohol, wytwarzany z trzciny cukrowej, ponoć bardzo mocny, służący oczywiście do upijania się, ale też do oczyszczania duszy i odganiania zła (w języku Majów pox oznacza trunek alkoholowy i lekarstwo). Ponieważ nie miałyśmy przewodnika (to jedna z tych rzeczy, za którą zapłaciłyśmy, a której oczywiście nie było) nie dowiedziałam się dokładnie, o co chodzi z tymi martwymi kurczakami i coca colą (ta druga wprawiała mnie w znacznie większą konsternację). Z tego, co udało mi się zrozumieć wszystko to ma służyć odganianiu złych mocy, które według Indian odpowiedzialne są za, tkwiąca w człowieku chorobę. Kurczak jest w tym przypadku ponoć ucieleśnieniem cierpienia. 

Kolorowe kościelne wejście

Po przeprowadzeniu całej ceremonii, do której zalicza się najpierw wypicie coca coli, a na końcu pox oraz wypowiedzeniu zaklęć i odczynieniu złych uroków, kurczaka zabija się i zakopuje w ziemi jako symbol zażegnania choroby. 
W drodze powrotnej moja współtowarzyszka poczuła się fatalnie (może choróbsko z kurczaka przeszło na nią?) i została odwieziona do hostelu taksówką. Ja podążyłam dalej konno wraz z moim przewodnikiem. Podążaliśmy pustymi ulicami i polami i momentami miałam chwile zwątpienia. Czytałam wcześniej, by raczej na tę wyprawę nie zabierać ze sobą rzeczy wartościowych, na które swego czasu czatowali miejscowi rabusie. W momencie, kiedy mój przewodnik kazał mi skręcić w leśną drogę, którą wcześniej nie podążaliśmy, ja już oczami duszy widziałam jak prowadzi mnie w ręce rabusiów. Zanurzaliśmy się coraz głębiej w las, mój koń, co chwilę potykał się, nie radząc sobie ze stromym zejściem, a ja żegnałam się z moim aparatem. Gdy wyszliśmy wreszcie na światło dzienne, a przede mną roztoczyły się pola, usiane miejscowymi rolnikami, odetchnęłam z ulgą, a mój przewodnik rzekł z uśmiechem: „To była ta droga, w którą wcześniej kazałem ci skręcić, a czego ty nie zrobiłaś”. No cóż, nie zrobiłam, bo nie zrozumiałam, co do mnie mówił.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

3 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
siki

Rozrósł Ci się bagaż? Nooo, to znaczy, że wieziesz torby z darami autem z alufelgami i portfel cały wypchany… no pewnie teraz pod koniec podróży, to chyba kamykami.

Ciekawe, co ci strajkujący Indianie chcieli wynegocjować, czy to był jakiś związek zawodowy, czy może ichnia Samoobrona? Po blokadach wnioskuję, że to ostatnie.

W tym Meksyku to jakaś nieustająca fiesta! Rany, codzienne koncerty i inne występy. Chyba mógłbym się przyzwyczaić do takiego życia…

Urzekła mnie ceremonialna coca-cola (ciekawe, czy zastąpienie jej np sprite’em byłoby profanacją?) i indiańskie „arcydzieła” made in China (ech, te Chińcyki, niedługo się wezmą nawet za produkcję żydowskiej macy!).

I jeszcze moje motto na przyszły łykend: najlepszym poxem dzień po poksie jest pox. Wiem, skomplikowane, hyhy.

Anita Demianowicz

A no bagaż się rozrósł, nawet nie wiem kiedy 🙂 (Te fragment ruin majańskich dla Ciebie najwięcej miejsca zajmują 🙂 Ale portfel fakt, teraz już tylko rachunkami wypchany 🙁

Anita Demianowicz

Siki, sprite też może być, ale cola jest ważniejsza 🙂 Fascynację coca-colą widać tu na każdym kroku, ale głównie pijają ja w szklanych „oldskulowych” butelkach. Coca-cola w Ameryce Centralnej jest wszędzie!

Nie mam pojęcia, co chcieli wynegocjować. Pytałam kierowcy, ale nie wiedział, a potem to się raczej martwiłam jak dotrzeć bez pieniędzy dalej, więc jakoś Indianie mi z głowy wylecieli. Tu na każdym kroku strajkują. Właśnie przed chwilą przez stolicę też przewędrowała demonstracja.

Fiesta, fiesta. Meksykanie lubią się bawić, to i fiesty wciąż trwają. Ja tam już się przyzwyczaiłam. Jedyne do czego nie przyzwyczaiłabym się chyba nigdy to koszmarne korki na ulicach. Całe szczęście w stolicy metro funkcjonuje genialnie.
Ostatnie zdanie – skomplikowane 🙂