Edyta dużo się śmieje. Rozmowa z nią to czysta przyjemność. Spontaniczna, wesoła, zabawna, choć widać, że tęskni za byciem w drodze i wciąż jeszcze nie potrafi odnaleźć się w codzienności. Mija dopiero niecały miesiąc od jej powrotu do Polski. Powrotu z prawie trzymiesięcznej rowerowej podróży przez Patagonię. O jej przygodach i nie tylko można poczytać na blogu Travelerka
– Wszystkich zawsze interesuje jedno: Jak to się zaczęło? Czy pasja podróżowania wyssana została z mlekiem matki/ojca/babci/dziadka, a może jednak od tak, pewnego dnia wstałaś i powiedziałaś: chcę podróżować.
Edyta: Zaczęło się chyba od wyjazd do Stanów. Na trzecim roku studiów postanowiłam wziąć udział w programie Work&Travel. Wyjechałam do pracy na cztery miesiące, podróżowałam i bardzo mi się to spodobało. Rok później wyjechałam więc znowu, ale tym razem do Hiszpanii. Pojeździłam trochę po kraju, pozwiedzałam, no i tam też poznałam mojego męża. Ja byłam pokojówką, on był kelnerem. Taka romantyczna historia (śmiech).
– Mowa o mężu, więc chciałabym zahaczyć o historię twojego nazwiska. Łączy się ona jakby nie było z podróżą dookoła świata. Więc dlaczego Siedlecki, a nie Siedlecka?
Edyta: Zaczęło się od planów weselnych, a właściwie ich braku. Żadne z nas nie chciało takiego normalnego wesela i borykania się z problemami: kogo zaprosić, gdzie i kiedy zrobić przyjęcie, jak rozsadzić gości. Do tego doszły jeszcze finanse. Jak zobaczyłam potencjalne koszty za wesele to stwierdziłam, że tak kosmiczne pieniądze można wykorzystać znacznie lepiej. Zgodnie stwierdziliśmy więc, że nie robimy wesela. Padł wówczas pomysł, że może po prostu wyjedziemy do Las Vegas i tam Elvis udzieli nam ślubu (śmiech). Ale skoro mieliśmy być już w Las Vegas to stwierdziłam, że może zrobić to porządnie. Znalazłam biuro, prowadzone przez Polkę, która zajmowała się organizacją ślubów na Hawajach. A skoro a tapecie pojawiło się tak odległe miejsce, to poszłam na całość i kupiłam od razu bilet dookoła świata: Londyn Los Angeles, Nowa Zelandia, Honkong i Londyn. Na miesiąc. A co do nazwiska, to zapomniałam, że tam się ich nie odmienia i gdy zapytano mnie czy chcę przyjąć nazwisko męża, to powiedziałam, że tak. Było dla mnie oczywiste, że napiszą Siedlecka. Akt dostaliśmy dopiero po trzech miesiącach i wtedy zobaczyłam, że jestem Siedlecki. I tak zostało.
– Była więc podróż dookoła świata z mężem i wiele innych wyjazdów. A Twoja pierwsza podróż w pojedynkę. Czy to właśnie Patagonia?
Edyta: Nie. W zeszłym roku były Chiny na dwa tygodnie. Ale pierwsza dłuższa wyprawa to właśnie zeszłoroczna Patagonia.
– I to rowerem. Też po raz pierwszy? Skąd wziął się w ogóle w Twoich planach rower, skoro nawet nie miałaś własnego i na podróż musiałaś pożyczyć od męża?
Edyta: Zależało mi, żeby zrobić coś innego, coś niestandardowego. Nie chciałam już jechać i tylko zwiedzać. Marzyło mi się zrobienie czegoś nowego. Czegoś, co byłoby wyzwaniem. Niestety nie umiem zbyt wielu rzeczy: nie jeżdżę na deskorolce, hulajnodze, nie wspinam się itd. Stwierdziłam więc, że rower jest najprostszym rozwiązaniem (wybuch śmiechu). Jeździć na nim przecież może każdy. Brałam jeszcze pod uwagę jakąś pieszą włóczęgę, ale stwierdziłam, że lepiej jednak mi będzie na rowerze. Pomimo tego, że nigdy wcześniej nie byłam na takiej wyprawie, myślałam, że to będzie super łatwe. W końcu co to za problem wsiąść na rower i jechać przed siebie. Co to jest 50-100 km dziennie. Przecież to bajka, myślałam cały czas, wyliczając średnio dzienny przebieg w okolicach 100 km.
– Przy wiatrach patagońskich średnia dziennie 100 km to dużo. Przeliczyłaś się?
Edyta: Jest teoria i jest praktyka (śmiech). Na początku planowałam, że przejadę wyznaczoną trasę, a potem wrócę jeszcze na północ i pojadę na pustynię Atacama. Byłam przekonana, że jak mam cały dzień na jazdę, a nawet 14-16 godzin, bo w Chile późno zapadał zmrok, to te 100 km to będzie pestka. W praktyce jednak bywało różnie. Czasem osiągałam zawrotną prędkość -5km (śmiech). Tragedia. Jednak nie na tyle, bym znając te realia nie zdecydowała się pojechać po raz drugi. Pojechałabym z pewnością, choć wtedy wielokrotnie myślałam: „Ty idiotko! Po co to robisz?! No po co?!”.
– To wiemy już dlaczego rower. A dlaczego akurat Patagonia, gdzie wiadomo, że potwornie wieje i nie jest to raj dla rowerzystów i dlaczego Carretera Austral. Jak pomyślałaś rower to od razu kolejną myślą była właśnie ona? Czy szukałaś gdzieś inspiracji na trasę?
Edyta: Na początku miałam w planach przejechać rowerem najdłuższy kraj na świecie. Padło więc na Chile. Potem uznałam jednak, że trzy miesiące to zbyt mało czasu na takie wyzwanie, a nawet jeśli udałoby mi się tego dokonać, cała podróż byłaby tylko nieustanną jazdą rowerem. Plan skurczył się więc do samej Patagonii.
– Myślałaś, że rower jest prosty, bo siadasz na nim i po prostu pedałujesz. Ale nie wsiadłaś na niego tak od razu i nie popedałowałaś do Patagonii. Przygotowania wiem, że były. Opowiedz o nich trochę.
Edyta: Bilet kupiłam w czerwcu, a lot był zaplanowany na koniec listopada. Miałam więc pięć miesięcy na przygotowania. Wymyśliłam wtedy, że będę jeździć do pracy rowerem, czyli prawie trzydzieści kilometrów w jedną stronę. Motywacja była silna, więc na początku faktycznie jeździłam. Potem już trochę oszukiwałam, bo czasem korzystałam z dobrodziejstwa warszawskiego metra. Jednak trzy- cztery razy w tygodniu starałam się przejechać minimum sześćdziesiąt kilometrów. Miesiąc przed wyjazdem przestałam już tak regularnie jeździć. Trochę mi się nie chciało (śmiech). A poza tym? Starałam się zdrowo odżywiać, ale to akurat też mi nie wychodziło.
– Wszyscy mnie o to pytają, gdy mówię o wyjazdach rowerowych, więc i ja postawię to pytanie: „Ale czy ty dziewczyno w ogóle potrafisz naprawić rower?”
Edyta: Cały sprzęt do naprawy zabrałam ze sobą. Nie musiałam całe szczęście go używać. A co umiałam zrobić przed wyjazdem? Wymienić koło i dętkę, założyć łańcuch. Nie potrafiłam na pewno regulować hamulców. A to by mi się akurat przydało. Zwłaszcza na ostatnich kilometrach, gdy dojeżdżałam do Punta Arenas. Jechałam już wtedy właściwie bez hamulców. Ale właściwie w Patagonii ich brak to nie problem. Wiatr wiał w twarz praktycznie o każdej porze dnia i nocy więc hamulce w ogóle nie były przydatne (śmiech).
– O jakich prędkościach mówimy?
Edyta: Najmniejsza, a właściwie taka z którą na pewnym odcinku jeździłam regularnie to 3 km/h. Największa to 66 km. To był jedyny raz, kiedy wiatr wiał w plecy i na dodatek jechałam z górki. Ale okazało się to dla mnie dużym stresem. Uznałam wtedy, że jednak chyba wolę jeździć z prędkością 3 km/h.
– To, co mnie ciekawi to twoje noclegi, a konkretnie spanie pod namiotem samej na dziko. W Patagonii był twój pierwszy raz. Stresowałaś się?
Edyta: Przed wyjazdem myślałam, że takie spanie na dziko to będzie super przygoda, jedno z najlepszych przeżyć. A potem okazało się, że jednak niekoniecznie. Bałam się bardzo. Po raz pierwszy rozbiłam się sama na dziko po dwóch tygodniach. Wcześniej szukałam hosteli, miejsc kempingowych, ogródków. Robiłam wszystko, by rozbijać się jednak jak najbliżej ludzi. Ale w pewnym momencie nie miałam wyjścia. Znalazłam więc miejsce nad jeziorem. Wokoło było dużo wysokich drzew i krzewów, w sumie niedaleko głównej drogi.
– Rozbijałaś się już po ciemku?
Edyta: W Patagonii chyba ciężko rozbijać się po ciemku, bo tam strasznie późno zapada zmrok. Ja chyba tylko raz doczekałam zachodu słońca. A ten pierwszy raz rozbijałam się gdzieś w okolicy 22. Nim jednak rozstawiłam namiot, chodziłam wokół upatrzonego miejsca i sprawdzałam czy nie ma mrowisk, robali i innych przerażających rzeczy. Chodziłam, chodziłam i znalazłam w końcu zwierzęce odchody. Pół biedy jeśli to odchody krowy, myślałam wtedy, ale co jeśli to była puma? (śmiech) Nie miałam jednak wtedy żadnej alternatywy.
– Spałaś tej pierwszej nocy?
Edyta: Spałam, ale miałam na to trik – iPad z ulubionym serialem. Zakładałam więc słuchawki na uszy, żeby nie słyszeć, co się dzieje wokół i oglądałam dopóki urządzenie się nie rozładowało. I w końcu usnęłam.
– Czy kolejne rozbicia na dziko wiązały się z takim samym stresem czy było już lepiej? Jest to coś, do czego można się przyzwyczaić?
Edyta: Rozbijałam się na dziko kilkanaście razy. Za każdym razem się stresowałam. Fakt, że z każdym kolejnym było lepiej, ale zawsze zasypiałam z słuchawkami na uszach. Nie potrafiłam inaczej. Bo w nocy pośrodku niczego jest tak cicho, że słychać każdy najdrobniejszy dźwięk, każdy trzask gałązki i każdy szmer. A wyobraźnia wtedy pracuje.
– Dobra rada mówi, że należy szukać miejsca na namiot pod wieczór, z dala od ludzi i chować się z namiotem między drzewami, a najlepiej w jakiś chaszczach. Jechałam jednak tą argentyńska trasą i wiem, że przez wiele kilometrów nie ma tam nic. Pustka. Jak radziłaś sobie z rozbiciem namiotu w tych warunkach?
Edyta: Raz rozbiłam się na pampie, niedaleko drogi. Nie było sensu iść dalej, bo wszędzie było płasko i monotonnie. W dodatku wiało. Nie mogłam więc się ukryć ani przed ludźmi, ani przed wichurą. Średnio wspominam tę noc. Bardzo się wtedy bałam. Takie doświadczenie wiele uczy. Przede wszystkim daje pewność siebie. Teoretycznie jest więc dobrą szkołą, która z dobrym snem nie ma jednak wiele wspólnego (śmiech)
– Sama w namiocie, sama na drodze. Wokół pustka albo szalejące w miasteczkach bezdomne psy? Czy miałaś ze sobą coś do obrony?
Edyta: No właśnie nie. Żadnego gazu pieprzowego, nic. A ten gaz pewnie by się przydał, nie tyle na ludzi, co na psy, o których wspomniałaś, i które w każdej szerokości geograficznej za rowerzystami nie przepadają. Ktoś jednak podrzucił mi pomysł, że zamiast gazu, mogę użyć dezodorantu w sprayu. I faktycznie miałam taki ze sobą, więc później już trzymałam go zawsze w kieszeni, by w razie czego znokautować napastnika pudrowym zapachem niezostawiającym plam na czarnych ubraniach.
-Tyle się mówi o niebezpieczeństwach, czyhających na podróżującą w pojedynką kobietę. Z reguły te opowieści i przekonania sprawiają, że wiele kobiet boi się wyjechać samej. Czy Ty miałaś jakąś niebezpieczną przygodę?
Edyta: Oprócz jednej sytuacji, zaraz na początku podróży, kiedy chłopak, który podwoził mnie na stopa i zaproponował nocleg, a potem prawie władował mi się do łóżka, to nic się nie wydarzyło. To była nauka, za którą na szczęście nie zapłaciłam. Finalnie wszystko dobrze się skończyło, nawet nie musiałam uciekać. Wtedy wystarczyło stanowcze „nie”. Na dobrą sprawę nawet rozstaliśmy się w przyjaźni.
Ale faktycznie w sprawach damsko-męskich trzeba uważać. Na stopa zwykle zabierali mnie mężczyźni i każdy z nich dążył niestety do jednego. Tak już chyba jest z Latynosami i typowymi macho. Zwykle zaczynali niewinnie od pytań, co sądzę o Latynosach i czy mi się podobają itd. Informowałam, że mam męża i nie wykazywałam zainteresowania nimi, więc dawali mi spokój. Pewne jest jednak, że jeśli ktoś szuka przygody, to ją tam znajdzie. Ode mnie nikt nic na siłę nie zechciał wyegzekwować.
– W pierwszej podróży w pojedynkę już na samym początku przeżyłam kryzys. Chciałam jak najszybciej wracać do domu. Jak było z Tobą?
Edyta: Kryzys miałam również już na początku. W Santiago panował zaduch i potworny upał. Najpierw taszczyłam z lotniska ciężki rower. Następnie nie mogłam sobie poradzić z jego złożeniem. Trwało to naprawdę długo. Potem musiałam się odnaleźć w stolicy, żeby się z niej z kolei wydostać. Pierwszy raz jechałam z sakwami i ze wszystkim miałam pod górę. W kółko myślałam „Co ja tutaj robię?”. A najgorsza wydawała mi się perspektywa aż trzech takich miesięcy. Potem utknęłam na tydzień na wyspie Chiloe, czekając na prom. Przez cały ten czas dzwoniłam do męża i ryczałam mu do słuchawki. Chciałam wracać.
– I jak sobie poradziłaś z kryzysem?
Edyta: Mój mąż przemawiał mi do rozsądku. Powiedział: „ Wiesz, pojechałaś, to teraz nie ma odwrotu. Nie możesz się wycofać. Wszyscy już wiedzą. Tylko nie pisz o tym na facebooku’u. Niech wszyscy myślą, że jest fajnie” (śmiech)
Kryzysy się zdarzają i to jest zupełnie normalne. Trzeba je po prostu przetrzymać i potem jest już lepiej.
– A co z tymi podróżami w pojedynkę? Minusy?
Edyta: Są chwile, które chce się dzielić z drugą osobą, a jej nie ma przy nas. Wtedy bywa smutno. Ale następnego dnia trafia się coś takiego, czego podróżując z kimś, absolutnie by się nie przeżyło. I dla tych sytuacji, chwil, dni warto podróżować samemu. Kiedyś myślałam, że nie mogłabym podróżować w pojedynkę, a teraz stwierdzam, że to jest najlepszy sposób podróżowania.
– Czy ta podróż zmieniła coś w Tobie?
Edyta: Zmieniła bardzo dużo. Podróże zawsze dawały mi pewność siebie. Dopiero jednak po Patagonii zaczęłam czuć się świadoma swojej wartości. Tego, że niemożliwe dla mnie nie istnieje. Wiesz, gdyby kilka miesięcy temu ktoś mi powiedział, że ja coś takiego zrobię, że pojadę sama rowerem na koniec świata, będę spała na dziko w namiocie, popukałabym się w głowę. Było to dla mnie totalnie nierealne. Po podróży stwierdziłam, że chyba nie jest ze mnie jednak taka pierdoła (śmiech), jak wszyscy uważają. I to na pewno dało mi dużo pewności siebie. Jest coś jeszcze. W momencie, w którym wyjeżdżałam byłam dość zniechęcona do ludzi. Denerwowali mnie swoim malkontenctwem i ciągłym narzekaniem. Czułam się przytłoczona. W wyjeździe widziałam szanse na odpoczynek od ludzi. Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że mimo podróży w pojedynkę, rzadko kiedy bywam sama. Ciągle ktoś był obok mnie, jechał ze mną, zaczepiał, podwoził. Ale co najważniejsze żadna z tych osób nie narzekała. I to, że wszyscy byli dla mnie tak super bezinteresownie pomocni, wzruszało mnie ogromnie. Nigdy wcześniej, aż do czasu tej podróży nie doświadczyłam ludzkiej dobroci na taką skalę. Ale myślę, że duże znaczenie miał fakt, że podróżuję sama. To mi otwierało drzwi do serc i domów. Niemal każdy, kogo spotykałam na swojej drodze nazywał mnie „valiente”. Nie wiedziałam na początku co to oznacza, ale potem sprawdziłam w słowniku – odważna. I potem pomyślałam, że to może będzie takie moje drugie imię. W sumie prawie brzmi jak Walentyna (śmiech).
– Skoro o mężu mowa, to zadam Ci pytanie, które na pewno słyszałaś już tysiąc razy. Wiem, bo sama jako mężatka, podróżująca w pojedynkę wciąż je słyszę: „A co sądzi mąż o Twoich podróżach?”
Edyta: Mój mąż pomysł z Patagonią przyjął ze stoickim spokojem. Nawet nie mrugnął, gdy powiedziałam, że zabieram jego rower i jadę na drugi koniec świata. Z pewnością się martwił, ale kiedy zobaczył, że ja naprawdę chcę to zrobić i jestem zdeterminowana – skapitulował. Uznał, że łatwiej będzie znieść tęsknotę niż moje marudzenie. Jego pierwsze słowa po moim powrocie: „Więcej już nigdzie nie jedziesz.”
–I co? Więcej już nigdzie nie jedziesz?
Edyta: Właśnie kończę pakować walizkę. Niedługo przeprowadzamy się do Niemiec. I tego absolutnie nie było w planach.
Edyta jest super! 🙂
Gratuluję pomysłu i odwagi. A ten kryzys to chyba dopada każdego. Ja też kilka razy chciałam wracać do domu 🙂
Piękny wywiad Walentyna. A ja cały czas myślałem, że Ty Edyta.
Jak zacząć podróże?? Jak pracować w tym czasie, przecież też trzeba na te podróże zarobić, trzeba z czegoś żyć. Może na pierwsze podróże lepiej jechać z kimś? ale jak taką/ takie osoby znaleźć?