Ewa Jermakowicz – na co dzień pracuje w korporacji, a na podróże wykorzystuje cały swój urlop. Choć podróżuje od dziecka to prawdziwego podróżniczego bakcyla złapała podczas miesięcznej wyprawy do Tajlandii. Od tamtego czasu, co roku wraca na swój ukochany kontynent. Poza Azją zwiedza Europę, a ostatnio „odkrywała” Amerykę Północną. Zazwyczaj jeździ w pojedynkę, bez konkretnego planu i dużego budżetu. Na swoim blogu www.ruszwpodroz.pl pokazuje, że samotne podróże są pasjonujące i pełne niesamowitych momentów, pozwalających na poznanie siebie i otaczającego świata. Interesują ją różnice kulturowe i ich wpływ na codzienne życie, podróże oraz pracę.
– Wiele osób chce podróżować, ale twierdzi, że nie może sobie na to pozwolić, bo ma tylko dwadzieścia sześć dni urlopu. Ty pracujesz na etacie i na swoim blogu udowadniasz, że pracę można pogodzić z pasją podróżniczą.
Ewa: Wszystko jest kwestią ustalenia priorytetów. Moim priorytetem są podróże i chyba wszyscy o tym dobrze wiedzą. Zdają sobie sprawę, że bez podróżowania nie potrafię funkcjonować. Wykorzystuję wyłącznie 26 dni urlopu, który ma każdy pracujący na etacie. Nie korzystam z możliwości brania urlopów bezpłatnych. Jeśli jednak pracuję w nadgodzinach to staram się je raportować i później odbierać. Ostatnio wyszło, że jestem jedyną osobą w zespole, która raportuje nadgodziny, mimo że niemal wszyscy je robią. Ale dzięki temu w zeszłym roku byłam w podróży ponad sto pięćdziesiąt dni. Więcej niż siedemdziesiąt z nich to podróże prywatne, reszta delegacje.
– Sama pracowałam na etacie i pamiętam, jaki miałam problem z tymi ustawowymi dwudziestoma sześcioma dniami. Ciągle brakowało mi urlopu. Przecież to tak niewiele. Nie uważasz?
Ewa: Oczywiście, że chciałoby się mieć więcej urlopu, ale dwadzieścia sześć dni to wcale nie jest tak mało. To ponad pięć tygodni wolnego, jeśli wliczyć w to dni świąteczne i inne standardowe dni wolne, które każdy z nas ma. Mam to szczęście, że wyjeżdżam też w delegacje zagraniczne. I wówczas staram się wykorzystywać weekendy na zobaczenie i poznanie danego miejsca, a czasami przedłużam taki wyjazd, biorąc kilka dni urlopu. Tak było w zeszłym roku, kiedy w ramach pracy wyjechałam na dwa tygodnie do San Francisco. W mieście spędziłam dwa tygodnie, a potem wzięłam jeszcze pięć dni urlopu i wraz z dwoma weekendami zyskałam dziewięć dni wolnego, które mogłam poświęcić na zwiedzenie zachodnich Stanów.
– Opowiedz trochę o swojej pracy. Wiele osób pewnie słysząc o twoich wojażach, w tym tych służbowych, zastanawia się, co dokładnie robisz.
Ewa: Jestem kierownikiem projektów informatycznych. Kieruję zespołem około dwudziestu osób. To są ludzie ze Szwajcarii, Stanów Zjednoczonych i z Wielkiej Brytanii. Moje podróże odbywają się jednak głównie w kierunku Bazylei, gdzie jestem kilka razy w roku, a obecnie przez trzy miesiące mieszkam. W San Francisco w podróży służbowej byłam po raz pierwszy w zeszłym roku i niestety na razie ponowna wizyta w Stanach się nie zapowiada.
– Każdemu wydaje się, że wyjazd musi się wiązać z kilkunastodniowym czy kilkutygodniowym urlopem. A tak naprawdę wystarczy ruszyć się gdzieś w weekend, nawet kilkanaście kilometrów od domu, by odpocząć, poznać nowe miejsca, nowych ludzi i zrobić coś fajnego, czego wcześniej się nie próbowało. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem?
Ewa: W zeszłym roku moim postanowieniem noworocznym było, żeby przynajmniej raz w miesiącu gdzieś wyjechać. I udało się. Zaczęłam w styczniu od wyjazdu do Gołuchowa. Tylko i wyłącznie na jeden dzień, ale odwiedziłam interesujące miejsca, zwiedziłam przepiękny zamek, no i przede wszystkim, mimo że to był tylko jeden dzień, poczułam się jak na wakacjach. Potem, co miesiąc wyjeżdżałam, a to w Góry Sowie, a to odwiedzałam ciekawe miejsca w Wielkopolsce, gdzie próbowałam jazdy na nartach wodnych, pływałam na kajakach, na tratwie i próbowałam nieznanych dla mnie dotąd sportów wodnych. A Wielkopolska to moje okolice i okazało się, że to one najwięcej mi dały. Spędziłam trzy naprawdę fantastyczne weekendy i to właściwie kilka kroków od domu. Byłam też w Berlinie w ramach akcji z Deutsche Bahn i w Japonii.
– A wiec trochę tych weekendowych wyjazdów związanych było nie z pracą, ale z twoją działalnością blogową. Ci, którzy prowadzą dłużej blogi, wiedzą jak w takich akcjach można wziąć udział, ale opowiedz może tym, którzy nie mają o tym pojęcia.
Ewa: Na pewno trzeba najpierw coś pokazać. Nie znam osób, które prowadziłyby miesiąc bloga i już otrzymywały oferty współpracy. Ja miałam trochę szczęścia, bo polecił mnie kolega po fachu, który na „drabinie” blogosfery jest nieco wyżej ode mnie (śmiech). Polecił mnie do obu projektów i z Deutsche Bahn, i z Visit Wielkopolska. Natomiast warto, jeśli mamy jakiś fajny pomysł na akcję, samemu zgłosić się z propozycją do osoby odpowiedzialnej za promocję danego regionu/miasta. Wiem, że niektóre osoby w ten sposób działają i na przykład podróżują od lat, nie płacąc w ogóle za noclegi.
– I przy okazji noclegów wyszła od razu kwestia pieniędzy. Ale nie będę z Tobą o tym rozmawiać. Choć to jeden z ulubionych tematów wszystkich, którzy chcieliby podróżować, ale twierdzą, że ich nie stać i uważają, że tych, co stać, na pewno finansują rodzice, bogaty kochanek, a jeśli takowych brak, to na pewno zdobywają te pieniądze w jakiś niegodziwy sposób. U Ciebie sprawa jest oczywista: pracujesz w korporacji na stanowisku kierownika i po prostu na podróże zarabiasz.
Ewa: (śmiech) Mimo wszystko mogę dorzucić swoje trzy grosze. Wspomniałam, że dla mnie podróże są priorytetem. I na przykład: miałam samochód (piętnastoletni) uziemiony przez pięć miesięcy, bo naprawa miała mnie kosztować półtora tysiąca złotych. Nowego kupować nie będę, bo wolę gdzieś za te pieniądze wyjechać. W przedpokoju nie mam szafy, która buduje się od siedmiu lat, bo wolę pojechać w podróż, a kanapę mam odziedziczoną po siostrzenicy, bo wolę pojechać w podróż (śmiech). Tak oto następuje rozwiązanie zagadki: skąd się biorą pieniądze na podróże. (śmiech)
– Zaczęłam rozmowę nie od tej strony co trzeba, bo powinnam pewnie zacząć od najbanalniejszego pytania. Chciałam jednak zmylić czytelników, udając, że ono nie padnie (śmiech). Dokąd i kiedy odbyła się twoja pierwsza podróż?
Ewa: Jest to dla mnie dość trudne pytanie, bo odpowiedź mogę rozdzielić na dwie części. Podróżuję właściwie od dziecka. Miałam 10 lat, gdy mój ojciec założył firmę transportową i zaczął zabierać mnie ze sobą w drogę. Dzięki temu zwiedziłam trochę Polski i Europy. Drugi rozdział zaczął się, gdy skończyłam 18 lat. Skupiłam się wówczas na Europie i na tzw. „city break”, czyli trzy-pięciodniowych wypadach do europejskich stolic i miast. Natomiast takie podróżowanie na bardziej poważnie zaczęło się w 2011 roku od wyjazdu do Tajlandii, o której marzyłam od dawna. To marzenie wydawało mi się wówczas bardzo odległe, zarówno czasowo jak i finansowo. Nadszedł jednak taki moment, w którym powiedziałam sobie: „Kiedy, jeśli nie teraz?” i pojechałam do Tajlandii na miesiąc. Od tego czasu zaczęło się moje uzależnienie od podróżowania i od tego, by przynajmniej raz w roku wyjechać na nieco dłużej.
– Dlaczego w twoich marzeniach tak silnie zakorzeniła się Tajlandia?
Ewa: Kiedyś z koleżanką z pracy snułyśmy plany, by przenieść się do Tajlandii i zacząć tam pracować. Nic z tych planów nie wyszło, ale ja już zdążyłam sporo o kraju przeczytać i zakochałam się w nim, mimo że jeszcze tam nie byłam. A potem pojechałam i pojawiło się przekonanie, że ta część świata, że w ogóle Azja to jest mój kierunek.
– Wiele osób nazywa Tajlandię „przedszkolem dla podróżujących” i wskazuje ją, jako najlepszy kierunek dla tych, którzy po raz pierwszy chcą wyjechać sami w podróż. Twierdzą, że jest tam bezpiecznie i przyjaźnie. Czy Ty również wysłałabyś do tego ”przedszkola” np. dziewczynę, która chce po raz pierwszy wybrać się w solo-podróż?
Ewa: Bez namysłu. Zresztą zwykle, gdy mnie ktoś pyta o to, w którą stronę się wybrać w pierwszą samodzielną podróż, mówię o Tajlandii. Kraj ma świetnie rozwiniętą infrastrukturę turystyczną, fantastycznych mieszkańców, którzy wciąż, mimo tej rozwiniętej infrastruktury, pozostają bezinteresowni. Owszem, naciągacze znajdą się wszędzie, ale w Tajlandii turystyka została rozwinięta w naprawdę fajnym kierunku. Oferowane usługi mają realną wartość.
– Czego wg. Ciebie uczą podróże i czego nauczyły Ciebie?
Ewa: Podróże uczą pokory. Uświadamiają, że nie jesteśmy pępkiem świata, że nasza kultura i nasze dziedzictwo wcale nie musi być najlepsze i jedyne właściwe. Ja nie miałam nigdy takiego podejścia, ale spotkałam w swoim życiu wiele osób, które tak do tego podchodziły, nim zaczęły podróżować. Uczą też cierpliwości. Jedziemy do takiej Azji i okazuje się, że spóźniony u nas piętnaście minut pociąg, jest właściwie na czas. Wprawdzie można potem pojechać do Japonii i denerwować się, że pociąg spóźnia się pół minuty (śmiech), ale to już inna rzeczywistość. W podróży poznaje się różnych ludzi, różne style życie i można się przekonać, że, by jeździć po świecie i go poznawać wcale nie potrzebne są miliony na koncie i mnóstwo wolnego czasu. Uczy też inaczej patrzeć na świat i nasze własne życie, na nas samych. Dzięki podróżom uczymy się zachowań innych ludzi, innych kodów, którymi się porozumiewają. Bo świat jest pełen różnic kulturowych.
– No właśnie. Różnice kulturowe. To jest coś, czym się interesujesz i na czym się znasz. Czyli nic nie jest w stanie Cię w podróży zaskoczyć?
Ewa: Różnicami kulturowymi interesuję się od dłuższego czasu i uważam, że zdawanie sobie z nich sprawy i przygotowanie się pod tym kątem do podróży jest bardzo ważne. Jadę gdzieś i wiem, czego mogę się spodziewać. Moja wiedza i wcześniejsze przygotowanie się pozwalały mi zwykle uniknąć niespodzianek, wynikających z różnic kulturowych. Nauczyłam się jednak tego i może to było dla mnie największym zaskoczeniem, że pomimo całej wiedzy teoretycznej w sytuacjach krytycznych i tak wychodzi takie nasze prawdziwe ja.
– To teraz muszę poprosić cię o przykład z życia.
Ewa: Tajlandia jak wiadomo nazywana jest Krainą Uśmiechu. Tam się wszyscy uśmiechają niezależnie od tego jak bardzo jest źle. Smutek, złość, gniew oczywiście są, ale zwykle skrywane za wszechobecnym uśmiechem. Uśmiech jest sposobem na radzenie sobie z problemami. W Tajlandii przytrafił mi się wypadek na skuterze. Wiedziałam, że nie mogę okazać złości, że muszę trzymać nerwy na wodzy, bo inaczej „stracę twarz”. Ta utrata twarzy nie dotyczyłaby tylko mnie, ale również osoby, z którą rozmawiałam. Gdy rozbiłyśmy się na tym skuterze, to najpierw wybuchłyśmy z koleżanką śmiechem. Nic nam się nie stało, poobijałyśmy się jedynie trochę, ale ten śmiech był taki zupełnie naturalny. To było po dwóch tygodniach naszego pobytu w Tajlandii. Turyści się na nas dziwnie patrzyli. Potem jednak zrobiło się nieco mniej przyjemnie, bo przyszło do negocjacji wypłaty odszkodowania. Przyjechała właścicielka wypożyczalni i ewidentnie chciała nas wykorzystać, podając kwoty, które wedle mojej wiedzy, biorąc pod uwagę stan skutera, nie były realne. Cały czas rozmawiałam z uśmiechem na twarzy, spokojnie. I dosłownie na ułamek sekundy pękł mi głos. Wyłapałam ten moment. Było jednak za późno. Rozmowa totalnie się zmieniła. Ta chwilowa słabość w głosie spowodowała, że negocjacje nagle się skończyły, choć do tej pory zbijanie ceny szło mi całkiem dobrze.
– Przypomnisz sobie jeszcze jakieś sytuacje, które mimo przygotowania, zaskoczyły cię. Coś szokującego?
Ewa: Przykład również z Azji Południowo-Wschodniej – mówienie o złych rzeczach. Reakcją obronną, naturalną dla mieszkańców regionu jest śmiech. Dla nas, Europejczyków, może być to traumatyczne przeżycie w sytuacji na przykład, gdy powiemy, że ktoś nam umarł i spotykamy się ze śmiechem z tej drugiej strony. Taka sytuacja jest na pewno też trudna, gdy wiemy o tych różnicach i zdajemy sobie sprawę z takich reakcji, ale na pewno łatwiej ją wówczas zaakceptować.
– Mówisz, że różnice kulturowe mają wpływ nie tylko na podróże, ale również na codzienne życie i na pracę. W jaki sposób?
Ewa: W podróży to już wiemy. A w codziennym życiu… zależy od tego, w jakim środowisku się obracamy. Jeśli wokół mamy tylko Polaków, to te różnice będą minimalne. Inaczej będzie, jeśli obracamy się w towarzystwie międzynarodowym, np. mamy studentów zza granicy na studiach, czy pracujemy w międzynarodowej korporacji. Ja każdego dnia muszę się zastanawiać jak z daną osobą działać. To jest kwestia chociażby skutecznych negocjacji, bo nawet techniki wywierania wpływu inaczej będą działać na każdą kulturę. Inaczej załatwia się interesy z Amerykanami, którzy są bardziej na luzie, a inaczej z Niemcami czy Szwajcarami, którzy są dużo bardziej zdystansowani i bardzo formalni.
– Wiesz więc jak rozmawiać z ludźmi i na co zwracać uwagę w kontaktach z nimi. Zdradź więc jak? W czym tkwi sekret? A może nie ma żadnego sekretu?
Ewa: Nie ma. Ja staram się po prostu obserwować ludzi, To, w jaki sposób się zachowują. W podróży staram się nie wychodzić z założenia, że jestem turystą i wszystko mi z tego tytułu wolno. Jeśli jestem w krajach arabskich to nie paraduję w krótkich spodenkach i koszulce odsłaniającej ramiona. Obserwacja innych to ważna wskazówka, szczególnie wtedy, gdy nie mieliśmy czasu przygotować się przed wyjazdem. Naśladowanie zachowań. Nawet, jeśli nie jesteśmy dobrze przygotowani pod względem kulturowym, a będziemy zachowywać się w podobny sposób jak miejscowi, to możemy czuć się bezpiecznie, że nie popełnimy faux pa.
– Mimo wiedzy i przygotowań, czy zdarza Ci się mieć problemy w komunikacji z ludźmi? Gdzie najtrudniej było Ci się porozumieć? I niekoniecznie mam tu na myśli język.
Ewa: W Japonii. I wcale nie o język chodzi, bo tam nawet „na migi” nie można było się dogadać. Na całym świecie jest to możliwe, tylko w Japonii mi się taka forma nie sprawdziła. Pierwszy wieczór w Japonii. W restauracji funkcjonują zwykle menu obrazkowe, więc z tym nie było problemu, przynajmniej tak mi się wydawało. Wybrałam po prostu coś, co nie wyglądało na mięso, ale potem przez dobre dziesięć minut starałam się wytłumaczyć, że chciałabym zamówić herbatę. A ostatecznie i tak dostałam dwa inne dania, a herbaty nie.
Myślę, że w każdym kraju da się dogadać, nawet nie znając języka. Warto oczywiście znać angielski czy pojedyncze słowa w innych językach. Zwykle da się jednak dogadać na migi, poza Japonią oczywiście (śmiech). Wprawdzie może się zdarzyć, że ten sam symbol będzie oznaczał coś innego, ale to kolejna różnica kulturowa, do której da się przygotować. Wiele rzeczy jest się w stanie wytłumaczyć gestykulacją czy międzynarodowymi symbolami. Czasami nawet nie trzeba nic mówić. Ludzie mają w sobie wiele empatii i chęci niesienia pomocy. Kiedyś stałam na dworcu i wpatrywałam się w swój bilet, nie bardzo wiedząc, w którą stronę pójść. Podeszła do mnie jakaś kobieta i nie pytając wzięła ode mnie bilet, a potem wskazała właściwy kierunek.
– Nie przydałby się w takich sytuacjach ktoś? Ktokolwiek. Kto wie, w którą stronę pójść? Dlaczego podróżujesz sama?
Ewa: Bo jestem niezależną osobą. Lubię mieć wpływ na to, co robię i z kim się spotykam. Jadę gdzieś sama, ale często w ogóle nie jestem sama. Tak było ostatnio z Japonią. Dzięki podróżowaniu w pojedynkę spotykam fantastycznych ludzi. Mam wpływ na to, co robię i jak dużo czasu gdzieś spędzam. Nic nie podlega negocjacjom. A do podróży w pojedynkę popchnęło mnie przede wszystkim to, że nie chciałam już dłużej czekać na znajomych, którzy na wyjazdy zdecydować się nie potrafili czy nie mogli, twierdząc że się nie da czy że to za dużo kosztuje. Gdybym czekała na towarzystwo przyjaciół i znajomych, pewnie do dziś bym nigdzie nie wyjechała.
– Jeśli jesteś podróżującą w pojedynkę kobietą, zwykle wszyscy zadają pytanie: czy się nie boisz. Ty, zdradziłaś mi, że nie bałaś się wcale, bo byłaś przygotowana dobrze merytorycznie, a samodzielności nauczyły cię wcześniej najpierw wyjazdy z tatą, który ze względu na pracę dawał ci wolną rękę w zwiedzaniu, a potem samodzielne kilkudniowe „city breaki”. Czy to według Ciebie jest przepis na pokonanie tego strachu, który w wielu kobietach, ale i mężczyznach również, kiełkuje przed pierwszą podróżą?
Ewa: Stopniowanie trudności to jest chyba to. Niekoniecznie rzucanie się od razu na głęboką wodę. Nie trzeba przecież od razu samemu wyjeżdżać, zwłaszcza jeśli do tej pory jeździło się na wyjazdy zorganizowane. Może warto pomyśleć w takim przypadku o zebraniu grupy znajomych i wspólnym wypadzie na własną rękę. A jeśli tych znajomych, chętnych na wyjazd brakuje to może spróbować wyjechać samemu, ale na kilka dni, na weekend, gdzieś blisko od domu i sprawdzić jak się w takiej sytuacji czujemy, nabrać pewności siebie.
dokładnie, u mnie przy drugiej 🙂
Ciekawy wywiad!
Chociaż ja zawsze odradzam Tajlandię, jako przereklamowany i zatłoczony kraj…
Świetne wywiady! To już któryś dzisiaj wywiad, który przeczytałem na Twojej stronie. Świetnie prowadzisz bloga i miło się Ciebie czyta. Śledzę już Twoją stronę od jakiegoś czasu! Jest inspirująca! Ja swoje podróżowanie zacząłem właśnie w ten sposób, najpierw polska, zobaczenie jak to jest i nabranie doświadczenia, którego i tak mam jeszcze mało. Tatry, Pieniny, Włochy i Góry Izerskie. Tylko parę dni a i tak sporo może się wydarzyć i przeżyć.
Marcin bardzo Ci dziękuję za miłe słowa. Ostatnio trochę czasu brak na przeprowadzanie kolejnych wywiadów, ale muszę do tego wrócić, bo bardzo to lubię. Trzymam kciuki za Twoje podróży.
Doskonale napisane, z chęcią przeczytałam do kawy. Lubię takie treści 🙂 O pasji i życiu w podróży.