Przy budynku kłębiły się dzikie tłumy. Zastanawiałam się, na co oni wszyscy tu czekają.
– Na wizę – odpowiedziała mama. – Do Ameryki.
Odległa Ameryka zaczęła od tamtej pory snuć się po mojej głowie. Coraz częściej słyszało się, że ten czy tamten dostał wizę i wyjechał. Prawie każdy z mojej klasy miał kogoś z rodziny w wydawałoby się niemal wyimaginowanej Ameryce. Wyimaginowanej, bo z ciągłych opowieści wydawała się mitycznym niedoścignionym rajem, w którym każdy jest szczęśliwy i odnosi życiowe sukcesy. Tylko tam była możliwa kariera „od pucybuta do milionera”, o czym wciąż przekonywały kolejne amerykańskie superprodukcje.
– Jedziesz ze mną do Ameryki? – Spytałam mojej ulubionej wówczas, zresztą jedynej, kuzynki. – Jak skończymy osiemnaście lat. – Doprecyzowałam.
Miałyśmy więc jeszcze, co najmniej pięć lat przed sobą.
– No, pewnie! – Podchwyciła z entuzjazmem.
– Więc umowa?
– Umowa!
Umowa jednak nie wypaliła. Kuzynka zmądrzała i stwierdziła, że najpierw skończy studia. Ja naiwna osiemnastoletnia wciąż się upierałam, że do Ameryki pojadę. No i pojechałam, ale najpierw zupełnie nie do tej, o której jako dziecko śniłam. Tyle że to inna historia.
W końcu i ja zmądrzałam. Amerykański sen w bardziej dojrzałym wieku przestał już się wydawać takim snem, a raczej przybierał kształt koszmarów. Abstrahując jednak zupełnie od polityki, Stany Zjednoczone, bo to one były dla mnie, jako dziecka całą Ameryką, choć oczarowywały niesamowitą przyrodą znaną ze zdjęć i filmów, nie pociągały mnie już tak bardzo. Aż pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, gdy najmniej się tego spodziewałam moje noga stanęła na ziemi zjednoczonych stanów.
Wiele mnie w Stanach urzekło. Przede wszystkim przyroda i niezwykle sympatyczni, otwarci, życzliwi i pomocni ludzie. Wiele mnie też zaskakiwało i o tym kilka słów.
1. Podwójnie proszę
Podwójnie, potrójnie, poczwórnie. Wszystko wielkie, większe albo największe. Napoje sprzedawane, co najmniej w czteropakach, choć częściej pakowane po sześć sztuk lub dwanaście. Kupienie pojedynczego piwa czy puszki coli graniczyło z cudem. Czasem cud się zdarzył w postaci sklepu na stacji benzynowej, ale tam ceny pojedynczej puszki stanowiły czasami niemal równowartość czteropaku w supermarkecie i człowiek zaczynał się zastanawiać czy warto. Lody tylko w wielgaśnych opakowaniach. Takich, którymi zwykle zrozpaczone i porzucone przez ukochanego bohaterki amerykańskich komedii romantycznych zajadały swoje smutki. Może na rozpacz takie opakowanie jest w sam raz, ale na delikatnego „smaka” już średnio zwłaszcza, jeśli chciałoby się powrócić do kraju w tym samym rozmiarze.
2. Chce mi się pić!
Jedna lodówka, druga, trzecia. Chłodem wieje, palce niemal zaczynają mi kostnieć od grzebania w ich czeluściach, a małej puszki nie widać. Zwykłe 0,33l nie ma prawa bytu. Jeszcze 0,5l od biedy się znajdzie. Jedynie duże ma prawo egzystować. Litrowe puchy we wszystkich kolorach tęczy i smakach ustawione równo w rzędzie kuszą promocjami. Weźmiesz nas dwie, trzecią dostaniesz gratis – obiecują. I jak się tu oprzeć pokusie?
Całe szczęście jest ogromny wybór napojów w wersji light. Nie to, co u nas – cola zero, pepsi light i napij się czegoś dla odmiany wiecznie dbający o linię człowieku. Znalazłam się w niebie, powtarzam sobie w duchu, wlewając w siebie, nasączone niezdrowym słodzikiem Mountain Dew, Dr Peppera, Cole o smaku wiśniowym i inne napoje, których moje polskie oko w życiu chyba nie widziało. Może i niezdrowe, ale od czasu do czasu można sobie pozwolić, a lepsze niezdrowe bez cukru niż niezdrowe z cukrem.
Wszystkie napoje z nalewaka na stacji w tej samej cenie 0,89 centów za litr, a jeśli ktoś chce to w tej cenie może i wziąć wielki półtora litrowy kubeł. Ledwo wciskam go w miejsce na kubki w samochodzie.
3. McDonald’s
Urodzinki dla dzieci, eleganckie czerwone kanapy, plac zabaw, niemal sterylna toaleta – ale tak wyglądają chyba tylko McDonaldy w Europie. A może tylko w Polsce? Na pewno nie w Stanach. Amerykański McDonald czystością nie grzeszy. Nie ma wygodnych kanap, zamiast nich rozstawiono zwyczajne drewniane krzesła. To nie restauracja do przesiadywania, to bar szybkiej obsługi jak z założenia przystało. To nie miejsce rozrywki dla dzieci i marzenie dla tych, które mieszkają w na tyle małych miejscowościach, że McDonalda, na co dzień nie mają. McDonald to bar dla biednych, ubogich, często bezdomnych, dla tych, którzy mocno oszczędzają lub są spoza Stanów i mają odmienne wyobrażenie popularnej sieci. McDonald oferuje najtańsze jedzenie i tanią znośną kawę. Nie chcę generalizować, ale to najczęściej przy nim widziałam, ustawiające się kolejki bezdomnych.
4. Kawa z rana
Kubek z tekturową osłonką, chroniącą przed oparzeniami jakby wrósł na stałe w dłonie mieszkańców amerykańskich dużych miast. Z samego rana zapach kawy wysnuwa się niemal z każdego kąta. Kubki w dłoniach mają kolor bordowy, biały, ale najczęściej zielony, który momentalnie kojarzy się ze znaną i w Polsce marką Starbucks, logo której musi się znaleźć na kubku każdego szanującego się hipstera. U nas drogi, nieco snobistyczny. W Stanach –Starbacks nie jest niczym nadzwyczajnym. Zwykła kawiarnia, czasami równie zaniedbana, co pomieszczenia McDonaldów, z dobrej jakości kawą za niewygórowaną cenę. I to mnie zaskoczyło, że jedyną tańszą rzeczą w Stanach (generalnie wszystko jest dużo droższe niż w Polsce) była kawa ze Starbucksa, która u nas uchodzi za towar można byłoby rzec nieco ekskluzywny.
5. Wodę proszę!
Za potrzeby fizjologiczne w publicznych placówkach – płacisz! Za wodę w restauracji, barze – płacisz! W Stanach jednak nie płacisz. Ledwie ułoży się jeden z pośladków na restauracyjnym krześle, a już na stole stoi dzbanek z wodą, w najgorszym wypadku duża szklanka, wypełniona przezroczystym płynem. Wody do popicia jest jednak zawsze pod dostatkiem. Wychylisz pół szklanki, a już kelnerka krząta się przy tobie i dolewa do pełna. I to wszystko za darmo. Pomimo obowiązkowego napiwku, miło jest wiedzieć, że dostało się coś gratis.
6. Na piechotę się nie da!
Tam jest przystanek, tam jest autobus – to najczęściej słyszane odpowiedzi na pytanie jak dojść, dojechać gdzieś np. na rowerze. – Rowerem to się nie da. Mogę powiedzieć jak dojechać autobusem – proponuje zaczepiona Afroamerykanka.
Panuje kult poruszania się samochodem. Na pieszego spogląda się trochę dziwnie, choć Amerykanie to bardzo tolerancyjni ludzie. Można pewnie byłoby wyjść nago na ulicę i nikt by specjalnie nie zwrócił uwagi, ale spacerować gdzieś ulicami na dłuższych dystansach budzi już zdziwienie. Po co chodzić skoro można pojechać?
Może jest tu super niebezpiecznie, kombinowałam, przejeżdżając ścieżkami rowerowymi i wędrując bocznymi uliczkami miast. Czasami miałam wrażenie jakby wszyscy ludzie zniknęli z powierzchni ziemi tylko mnie udało się jakoś przetrwać. Liczne ścieżki rowerowe, ścieżki dla rolkarzy i biegaczy były bardziej puste niż nawiedziny dom w słynnym miasteczku Amityville. Żeby mieć takie warunki i z nich nie korzystać? Wciąż nie mogę się nadziwić.
7. A gdzie to? Czyli kilka słów o ignorancji
– Polska? A w którym to stanie? – Zapytał mnie pewnego dnia amerykański student, na którego natknęłam się w Gwatemali. Z wrażenie ledwo poskładałam szczękę w jedną całość, bo wszystkie części rozpierzchły się w różne kierunki. Przeleciało mi wtedy przez głowę niezbyt polityczne określenie. Później okazało się, że niekoniecznie chłopak był reprezentacyjnym przykładem. Fakt jest jednak taki, że wiedza geograficzna, jak również historyczna w Ameryce zaczyna się i kończy na… Ameryce. Stąd znajomość bardziej odległego świata jest znikoma. Przestałam się jednak temu dziwić, gdy Stany odwiedziłam. Szybko stwierdziłam, że gdybym ja mieszkała w Stanach to też specjalnie nie interesowałoby mnie, gdzie leży jakaś tam Europa i czy w ogóle istnieje. Przy tak rozległym i niesamowicie pięknym kraju przez całe życie mogłam poza Stany nie wyjechać. Ewentualnie wystarczyłyby mi obie Ameryki.
8. Gdzie leziesz?! Suń się!
Polska
– Patrz jak leziesz! – Słyszę, gdy w sklepie potrąca mnie kobieta. – Chodzi się tędy!
Nie dość, że to ona na mnie wpadła, to jeszcze psioczy na mnie jakbym to ja coś złego zrobiła.
Stany
– Przepraszam najmocniej! – Krzyczy inna kobieta, na którą to ja wpadam i potrącam. – Ale ze mnie niezdara.
I tak każdorazowo. Ile razy to ja na kogoś wpadnę, jestem przepraszana, że mi ktoś niechcący stanął na drodze.
Ciągłe uśmiechy, pytania „co słychać” i „jak minął dzień” zadawane przez obsługę sklepu. Może i ktoś powiedzieć, że nieszczere, wyuczone. Wybieram jednak wyuczoną uprzejmość i nieszczery uśmiech niż szczere chamstwo i nieuprzejmość.
Jako dziecko myślałam, że w Ameryce wszystko jest lepsze. Gdy przyjechałam miałam wrażenie, że jedno, co pewne to, że wszystko musi być większe. Przez chwilę zastanawiałam się czy te gigantyczne rozmiary wszystkiego nie służą przypadkiem jakiejś kompensacji. Szybko doszłam jednak do wniosku, że Amerykanie niczego nie muszą sobie rekompensować. Nie muszą udawać, że są fajniejsi i lepsi, bo co tu dużo mówić – po prostu tacy są! Ze sceptyczki zamieniłam się w wielką fankę i miłośniczkę Stanów Zjednoczonych. Nie idealizuje ich już. Wiem, że to nie raj na ziemi, w którym każdy jest szczęśliwy. Zbyt wielu bezdomnych, wcale na szczęśliwych wyglądających, widziałam. Nie mniej jednak Stany znów stały się moim marzeniem. Nie tyko do zwiedzania, ale i zamieszkania i mimo swoich dziwactw rozkochały mnie w sobie na zabój.
Potwierdzam Pani Anito to co Pani tu pisze to szczera prawda. Stany to nie ideal ale dobrze sie tu zyje. Pozdrawiamy z NY.
Nigdzie nie jest idealnie, ale też tak myślę, że w Stanach mogłoby mi się dobrze żyć 🙂