AMERYKA PÓŁNOCNA USA W DRODZE

San Diego -bezdomny raj

To już zaczyna się robić nudne, pomyślałam, jeżdżąc w kółko po ulicach i szukając wolnego i darmowego jednocześnie miejsca do zaparkowania. Do tych całych „metrów” (jakoś tak je nazywają), czyli naszych parkometrów trzeba nawrzucać niezliczoną ilość drobniaków, by samochód mógł stać choć przez godzinę. Raz wrzuciłam trzy dolary, a zegar z bólem pokazał, że mogę zostawić auto na sześćdziesiąt kilka minut. Wszystko zależy od strefy, w której się parkuje. Im bliżej centrum, tym chyba drożej. Tak naprawdę, żeby odgadnąć wszystkie zasady rządzące światem parkowania trzeba być jasnowidzem, choć może wystarczyłyby jakieś studia podyplomowe z tego zakresu.

Zasad, co do parkowania w Kalifornii (ale podejrzewam, że i w innych stanach również) są setki. Nie wolno zostawiać samochodów przy hydrantach, (co oczywiste). Poszczególne kolory też mają odstraszać parkujących: gdy krawężnik pomalowany jest na czerwony czy niebiesko. Kolor żółty pozwala na kilkunastominutowe zaparkowanie. Raz zaparkowałam w miejscu, gdzie krawężnik wydawał mi się biały, ale okazał się kremowy (żółty niestety już wyblakł). Wyjaśnił mi to napotkany mężczyzna, który wskazał na dodatkowe tajemnicze znaki na jezdni, wymalowane białą farbą. Okazało się, że mogę tam stać tylko 20 minut. Dla mnie te znaki wyglądały jak kredowe symbole znanej i uwielbianej w dzieciństwie gry „w podchody’, ale przypuszczam, że bezdomni w to się raczej nie bawią, a właśnie w ich rewirach się znalazłam. Mężczyzna stwierdził, że mogę zostawić samochód, że może nikt nie zauważy, że nie powinnam tu stać. Ja jednak wolałam nie ryzykować odholowania mojego samochodu czy założenia mu jakiejkolwiek blokady. Ruszyłam na dalsze poszukiwania. Mijała godzina i byłam już zła, bo chciałam przejść się jeszcze po mieście zanim zapadnie zmrok, a tu wszędzie kolorowe krawężniki. I hydranty, wyglądające jak małe psotliwe gnomy, które ukazują ci się, pokazując środkowy palec zaraz po tym jak już masz nadzieję, że udało ci się upolować miejsce.

W końcu znajduję cały krawężnik w normalnym odcieniu i zero samochodów. Nabieram podejrzeć. Przyglądam się dokładnie asfaltowi czy nie ma jakiś dziwnych wyblakłych już nieco strzałek. Wprawdzie ulica jest z dziesięć przecznic od mojego hostelu, ale nieważne. Coś musi być nie tak, skoro nie ma innych aut. Już chcę parkować i widzę białą tabliczkę, informującą, że w poniedziałki, środy i piątki w godzinach od 24 do 3 rano parkowanie zakazane, bo sprzątają ulicę. Zaczynam kombinować czy dziś będzie wtorek w nocy czy jednak środa, bo już się zgubiłam. Skoro to noc z wtorku na środę, to podejrzewam, że o 24 już będzie środa, czyli z parkowania nici. Nie mam pewności, ale liczba samochodów tu parkujących, równająca się zeru, wskazuje jednak, że właśnie tej nocy wypada sprzątanie. Jadę dalej i co ulica to nowa tabliczka: „zakaz parkowania, wtorki i czwartki od 24 do 3 w nocy”, „zakaz wtorki i piątki”. Tam gdzie sprzątają tylko w poniedziałki – ful samochodów. Wracam do dzielnicy bezdomnych. Robi się już późno, słońce prawie się schowało za kalifornijskie wieżowce, ale nie mam wyjścia. Znajduję miejsce kilkanaście przecznic od hostelu. Zakaz parkowania tylko w piątki. Znów żegnam się z moim autem, pamiętając sceny z amerykańskich filmów, w których bezdomni cuda wyczyniają z pozostawionymi w ich rewirach samochodami i biegiem (na tyle na ile pozwala mi wielki plecak i drugi mniejszy) zmierzam do hostelu.

Ten samochód przyprawi mnie kiedyś o zawał serca, myślę sobie, wiedząc jednocześnie, że za bardzo się nim przejmuję. W sumie bardziej się przejmowałam moim portfelem i stanem konta bankowego, który mógłby zostać ponownie uszczuplony, gdyby z pojazdem coś się stało.

Na początku poczułam, że San Diego mnie przerasta. Za dużo bezdomnych. Ale cóż się dziwić, skoro klimat sprzyja bezdomności: ciepło, nikt nie przegania. Można wieczorem rozłożyć swoje kartonowe domy wzdłuż ulicy i spotkać się po całodziennym żebraniu i przeszukiwaniu śmietników z sąsiadami, wymienić się spostrzeżeniami z całego dnia i położyć się spać, by rano znów zebrać swój legowisko, włożyć swój cały dobytek do marketowych wózków, czasem walizek czy nawet przypiąć do hulajnogi i ruszyć naprzeciw kolejnemu trudnemu dniu. W San Diego pod wieczór bezdomni całymi chmarami wylegali na chodniki i zaczynali prace „budowlane”.  Powstawały całe kartonowe osiedla, które z rana znikały.

Mam wrażenie, że tutejsi bezdomni różnią się od tych naszych. U nas w większości to pijacy, alkoholicy wyrzuceni na bruk (nie chcę generalizować, ale wydaje mi się z tego, co czytałam, że w wielu przypadkach, to alkohol jest przyczyną polskiej bezdomności). Tu spotykam bezdomnych w czystych ubraniach, odpoczywających na plaży czy zielonej trawce, czytających książki na ławce w parku, przeglądających codzienną gazetę, rozprawiających się z codzienną toaletą w miejskich toaletach, dyskutujących na ulicy z innymi bezdomnymi. Znajomy opowiadał mi, że najciekawszym widokiem, jakim udało mu się ujrzeć, był bezdomny, piszący w parku na laptopie.

Tu bezdomni, to normalni ludzie, którym w życiu się nie powiodło. Ich bezdomność niekoniecznie spowodowana jest nadużywaniem alkoholu czy narkotyków. Po prostu taka karma. Ale oczywiście tych z problemem alkoholowym też jest wielu, spotkać ich można najczęściej przy sklepie z używkami, gdy próbują naciągnąć przechodniów na drobniaki. Jest też sporo szaleńców i chorych psychicznie. Rozmawiają z Bogiem albo wykrzykują groźby pod adresem innych. Ci czasem mogą być niebezpieczni, ale wcale nie bardziej niż szaleńcy z domem.

Zaraz obok toczy się inne życie. Ludzie siedzą w barach i popijają małe piwo za 5 – 6 dolarów (za to w Mc Donaldzie bezdomny może zjeść duży posiłek), rozkoszują się drogimi drinkami i restauracyjnymi przysmakami. To turyści, mieszkający w drogich hotelach i wożący się luksusowymi samochodami. Niby bieda i bogactwo żyją obok siebie wszędzie, ale nigdzie nie było dla mnie to tak widoczne jak tu w San Diego. Czułam się dziwnie, kupując kawę w Starbuskcie (choć tu Starbucks to nie luksus jak u nas, a normalny bar kawowy i ze znacznie niższymi niż w Polsce cenami). Źle się czułam wydając kilkanaście czy kilkadziesiąt dolarów na turystyczne atrakcje. Źle się czułam, ale wydałam. Jak rasowy bezmyślny turysta.

„Pozdrów ode mnie Shamu”, napisał mi kolega i jednocześnie ulubiony chłopak mojej siostry, gdy wybierałam się do Sea World. Nie tylko on polecał mi Wodny Świat, ale jeszcze kilka osób o nim mi wspominało. O cenie nikt nie wspomniał, a była zatrważająca. No, ale najwidoczniej miejsce jest warte tego, myślałam, z gulą w gardle kładąc przed kasjerką wyliczoną kwotę. Miałam jednak kupon, upoważniający do zniżki (Ameryka jest w końcu królestwem zniżkowych i promocyjnych kuponów), więc udało mi się nieco pieniędzy zachować. Zaoszczędziłam też na parkingu.

– Piętnaście dolarów za parking?! – Zrobiłam wielkie oczy do strażnika, który wzruszył ramionami, pokazując jak mu przykro, ale nie on przecież ustala ceny. – A nie ma gdzieś możliwości zaparkowania za darmo – spytałam z nadzieją, obiecując sobie, że już kolejnych 15 dolców nie wywalę i co najwyżej w ogóle do Wodnego Świata nie pójdę.

– Mogę cię wpuścić za darmo – powiedział nagle chłopak.

Zrobiłam jeszcze większe oczy niż przy rzuconej wcześniej kwocie.

– Ale… jak to?!

– Możesz wjechać i postawić gdzie chcesz, a jeśli później będziesz chciała wjechać i ponownie wrócić, pokaż tylko pieczątkę, którą dają przy wyjściu z Sea World, a parkingowy kwitek powiedz, że zgubiłaś.

Widać było, że chłopak jest zadowolony, że może mi pomóc. W Polsce o takiej uprzejmości raczej zapomnij. Należy się tyle i tyle i bez dyskusji. Tu nawet nie musiałam o nic prosić. Tylko zapytałam.

Same kiczowate karuzele na wielohektarowym terenie, myślałam podążając parkowymi alejkami. Ech, chyba przepłaciłam. Spojrzałam na mapę terenu, szukając czegoś ciekawego, co mogłabym zobaczyć. Na mapie oznaczone były różne miejsca, ale jak zwykle niewiele z niej rozumiałam. Nawet w głupiej mapie parku rozrywki nie potrafisz się połapać, ganiłam się w myślach, ruszając za tłumem, który miałam nadzieję, że wie gdzie podąża. A podążał na pierwszy tego dnia pokaz delfinów. Sea World oferował cztery programy z udziałem zwierzaków: delfinów, orek, fok i zwierząt domowych. Przez pierwsze dwie godziny uczestniczyłam więc zatwardziale w pokazach. Byłam troszeczkę rozczarowana po delfinach, zwłaszcza, że kilka pokazów już w swoim życiu widziałam i to nie należało do najlepszych. Orki, w tym właśnie Shamu, o którym wspominał kolega wypadały całkiem fajnie. Starałam się wybierać rzędu, na których nie widniał napis „Mokra strefa”. Co dziwne te rzędy bardziej świeciły pustkami, niż pierwsze. Ludzie z premedytacja siadali tak, by zostać ochlapanym przez morskie zwierzaki. I to chlapanie było główną atrakcją wszystkich pokazów.

Występ z fokami w roli głównej rozbawił mnie do łez. To nie było tylko prezentowanie sztuczek, ale cały spektakl teatralny, w którym foki sprawdziły się genialnie. Buzia cieszyła mi się nieustannie. Nawet teraz, gdy o tym piszę uśmiecham się na wspomnienie spektaklu i utalentowanych fok. Zresztą podobnie było w przypadku zwierząt domowych. Co one za cuda wyrabiały! I wszystkie zadania wykonywały z taką precyzją. Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu. To naprawdę warto zobaczyć. Mimo, że bawiłam się wyśmienicie, to jednak gdzieś tam z tyłu głowy miałam poczucie, że może nie powinnam z takich rozrywek korzystać. W takich miejscach zastanawia mnie zawsze jak traktuje się zwierzęta. Mam zgryz często, jeśli chodzi o ich tresowanie. Przed każdym jednak pokazem, a szczególnie przed pokazami zwierząt domowych, prowadzący zachęcał do adopcji bezdomnych psiaków i kociaków i pomagania im. Ich „aktorzy” ponoć też z adopcji pochodzą. Więc może ten cały Sea World dla zwierząt nie jest wcale zły?

I co, to tyle? Czułam rozczarowanie, gdy skończył się czwarty z pokazów. Minęły zaledwie dwie godziny. Zaczęłam zwiedzać park, mając nadzieję, że jednak to nie wszystko i że trafię na jeszcze jakieś ciekawe miejsca. I trafiłam. Okazało się, że znajdują się tu również piękne akwaria, niesamowity biegun północny z niedźwiedziami polarnymi i całą polarną stacją badawczą. Naprawdę można było się poczuć jak na biegunie.

Znalazłam też świat pingwinów, do którego wjeżdżało się ruchomymi schodami i wielkie akwarium rekinów, przez którego środek również prowadziły ruchome schody. Miałam wrażenie, że przepływam przez środek rekiniego gniazda. Byłam pod naprawdę wielki wrażeniem. Wyszłam z parku po ponad pięciu godzinach niezwykle usatysfakcjonowana i wymęczona. I stwierdziłam, że jednak było warto.

Balboa Park to jedno z ciekawszych miejsc w San Diego, napisał mi Paweł, autor bloga „Interameryka„, który stał się moim indywidualnym doradcą od tego, co w Stanach warto zobaczyć.

– Czegoś konkretnego pani szuka? – zapytał starszy, ale bardzo żwawy mężczyzna.

– Tak tylko się rozglądam. Park chciałabym zwiedzić.

– A lubisz kwiaty? – zapytał i właściwie nie czekawszy na moją odpowiedź kazał mi iść za sobą. – Pokażę ci piękne arboretum. A tam jak przejdziesz na wprost przez most masz wielki ogród róż, tam jest herbaciany ogród… a lubisz Zoo?

Mężczyzna gadał jak nakręcony. Okazało się, że jest samotnym emerytem, przyjeżdżającym raz w tygodniu do San Diego z oddalonego o kilka kilometrów od meksykańskiej granicy miasteczka. Przyjeżdża na trening, bo próbuje zrzucić wagę, a przy okazji pozwiedzać muzea, które dla emerytów tego dnia są darmowe.

– A może chcesz iść do muzeum za darmo – pyta.

– Jak za darmo, to chętnie – mówię. I już dziadek pomyka w stronę muzeum, tłumacząc, że nie jest pewien, ale wydaje mu się, że jedną osobą na swoją emerycką kartę może wprowadzić. Okazuje się jednak, że nie może.

– No, ale do Zoo to za połowę stawki mogę cię wprowadzić, jeśli chcesz – mówi. – To będzie wtedy cię kosztowało 20 dolarów, a nie 40. Chcesz?

Kombinuję, bo miałam tym razem do Zoo nie iść, ale za połowę ceny? Kuszę się i biegnę za dziadkiem w stronę Zoo.

– Dobra, to daj mi teraz te 20 dolarów – mówi dziadek przed wejściem.

Wchodzimy bokiem. Strażnik sprawdza legitymację i bez problemu nas przepuszcza. Ale czemu dziadek nie zapłacił tych 20 dolarów, myślę sobie, na początku nie załapawszy całego myku. Dopiero po chwili orientuję się, że emeryt w ten sposób musi sobie chyba dorabiać. Wprowadza turystów za połowę stawki, a ja głupia zrozumiałam, że jako jego towarzyszka, muszę po prostu zapłacić mniej. Nie do końca mi się to spodobało, bo jednak to powinny być pieniądze dla zwierząt, ale musiałam machnąć ręką, bo dziadek szybko się zmył, życząc mi udanego eksplorowania parku zoologicznego. Które swoją drogą okazało się jednym z ciekawszych, jakie w swoim życiu widziałam. Przepiękna małpiarnia, Pandy, do których ustawiał się kolejka, czy „słoniowa odyseja” pozwoliły mi się w pełni zanurzyć w afrykański świat, a pokonane kilometry przypomniały o paru dawno zapomnianych (podczas jazdy samochodem) mięśniach.

Zwiedzanie „na szybko” doprowadza mnie do szału. Przecież ja na samo San Diego potrzebowałabym minimum tygodnia, by cokolwiek tu zobaczyć, a mam zaledwie trzy tygodnie w ogóle, w całości w Stanach. Zaczęłam kombinować, że może tak jeszcze jeden dzień dłużej zostać w San Diego. Szybko jednak z pomysłu zrezygnowałam, bo właśnie dobiegł końca „government shutdown”. Parki Narodowe – otwarte! Czas więc ruszyć w miejsca, dla których tu przyjechałam. Ruszyć, pod warunkiem, że wciąż jestem posiadaczką sprawnego samochodu. Jak porzuciłam u bezdomnych samochód, tak przez dwa dni się tam nie pojawiłam, by sprawdzić, co z nim się dzieje. Zostawiłam sobie tę przyjemność i niespodziankę na poranek dnia „wyjazdowego”.

Czułam się jak w „Dniu Świstaka”. Znów ruszyłam rano z duszą na ramieniu po samochód, modląc się by wszystko było ok. I tak sobie myślałam, że ja chyba jakaś głupia jestem, myśląc, że wszystkie nieszczęścia świata właśnie mnie miałyby spotkać. I niby po świecie jeżdżę, a wciąż gdzieś stereotypy w moim sposobie patrzenie na ten świat funkcjonują. Co z tego, że bezdomny? Nie musi to od razu oznaczać, że na mnie napadnie, dźgnie nożem, ukradnie mi koła od samochodu czy wyrwie radio i sprzeda, by mieć na butelkę alkoholu – stereotypy zaczerpnięte z amerykańskich filmów i seriali. Widząc bezdomnych wciąż miałam przed oczami dziesiątki odcinków CSI, NCSI i filmów kryminalnych czy thrillerów, w których zły bezdomny pod wpływem narkotyków czy w pijackim delirium napada na bezbronnego przechodnia gdzieś w ciemnym zaułku. A takimi zaułkami ja właśnie chadzałam. Nikt mnie jednak nie napadł. Samochód też stał tak, jak go zostawiłam. Nawet żadnej nowej ryski na nim nie było.

Do diabła z tymi stereotypami!

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments