AMERYKA ŚRODKOWA SALWADOR W DRODZE

O wodospadach, lasach i jedzeniu

Krótkie spodenki plażowe, t-shirt, a nogach klapeczki. To, dlaczego mi wczoraj polecił ubrać pełne spodnie, długi rękaw i buty trekkingowe, zachodziłam w głowę, wędrując za moim przewodnikiem. Postanowiłam jednak nie pytać, stwierdzają, że prędzej czy później się dowiem. No i dowiedziałam się dość szybko. „Kaminta” nie była ciężka, za to bardzo mokra. 

Siedem kaskad
Okazało się bowiem, o czym nikt mnie nie uprzedził, że będziemy wędrować nie tyle, co do siedmiu kaskad, co wzdłuż nich, a właściwie po nich. Już po kilku krokach w wodzie, miałam totalnie przemoczone spodnie do kolan, nie wspominając o butach. Właściwie po chwili przestałam się tym przejmować. Zwłaszcza, gdy zobaczyłam, że Duglas wyciąga ze swojego plecaka linę, uprząż i za pomocą karabinków przymocowuje mnie do tej liny, a ją z kolei do drzewa. A tak się zastanawiałam właśnie jak będziemy dalej szli, gdy dotarliśmy do miejsca, które ewidentnie wyglądało na takie, z którego zejścia nie ma. Początkowo więc pomyślałam, że będziemy zawracać. 
Schodzenie w dół
Mój przewodnik wyraźnie nie miał takiego zamiaru. Opierając więc stopy o skały, spływające lawiną wody, zsuwaliśmy się w dół. Woda lała się po mojej twarzy i ubraniu. Po chwili miałam już mokre wszystko, łącznie z bielizną. Ale frajda była niesamowita. Może i dobrze, że nikt mnie nie uprzedził, bo miałam wielką niespodziankę. Byłam przekonana, że raczej nic mnie nie zaskoczy. Traktowałam tę wędrówkę, jako spacer do wodospadów i tyle. Nie pomyślałabym w życiu, że będzie mnie czekała niemal ekstremalna wspinaczka, a raczej ekstremalne schodzenie po linie. Mój błąd. Drugi popełniłam, zakładając, że będziemy szli na siedem różnych wodospadów. No, bo skąd w końcu nazwa? 
Okazało się, że Siedem kaskad to jednak jedna kaskada 🙂, tylko że długa, ciągnąca się przez około trzynaście metrów i to na różnych, siedmiu wysokościach. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo wrażenie całości było niesamowite. Wodospad przepiękny, majestatyczny i dziki. Znów poczułam się niemal jak Indiana Jones i poszukiwacze zaginionego skarbu, przedzierający się przez dżunglę, pełną wody, trudnych do pokonania przeszkód i groźnych zwierząt. Ze zwierząt w lesie wprawdzie były tylko pięć psów, które nam towarzyszyły, i których ubywało w miarę upływu czasu i wzrastania liczby wodnych przejść. Cóż tu dużo pisać. Było cudownie. 
Jeden z towarzyszy
Duglas raczył mnie interesującymi historiami i pokazywał ciekawostki przyrodnicze, np. niejaką roślinę pito, której listki mają działanie usypiające. Wystarczy zjeść kawałek listka, by spać przez 8 godzin. Ponieważ ostatnio nie sypiam dobrze, skrzętnie schowałam jeden taki liściuch do plecaka. Tak na wszelki wypadek. Albo taka rzeka St. Lucia, które płynie w pobliżu Juayua. Owa rzeka, dokładnie, co 7 lat znika na okres siedmiu miesięcy, by po ich upływie znów płynąć zwartym nurtem przez kolejne siedem lat. W tym roku przypada akurat czas, w którym nie mogłam się w niej ponurzać. No i oczywiście na koniec poznałam rozwiązanie zagadki. Już wiem skąd wzięła się nazwa Ruta de las Flores
Los Chorros
Otóż w zimie, czyli w miesiącach począwszy od maja (w Salwadorze mają bowiem dwie pory roku: lato, czyli porę suchą i zimę, czyli porę deszczową, z których każda trwa sześć miesięcy) zaczyna kwitnąć kawa. A ponieważ w tych okolicach, uprawia się sporo tego przysmaku, więc całe pola usłane są kwieciem. Warto więc Rutę de las Flores odwiedzić w kwitnący maj. Moja teoria o słupach elektrycznych okazała się więc błędna. Mogę więc odwołać pomysł z „gdańską droga mleczną”. Wędrówkę zakończyliśmy na wodospadzie Los Chorros, w której chętni mogą popływać. Jako że ja już zaliczyłam porządne nurzanie się w wodzie tego dnia, postanowiłam dwa razy do tej samej wody nie wchodzić.
Za to na kolejny szczyt jak najbardziej wejść chciałam. W tym celu postanowiłam wybrać się do największego parku narodowego Salwadoru, czyli El Imposible. Miałam jednak pewne trudności z tym trekkingiem. Są bowiem dwie możliwości wejścia do parku. To bliższe zaczyna się w miejscowości Tacuba, położonej niedaleko Ruty i Juayua. Wolałam z Anahuac pojechać do Tacuby, pójść na wycieczkę i wrócić z powrotem. Jednak właściciel firmy poinformował mnie, że najdłuższy trekking, na którą chciałam pójść trwa około 8 – 9 godzin, a ostatnie autobusy, kursujące wzdłuż drogi kwiatów, kończą kursowanie około 17. Nie było więc szans, żeby wyrobić się w czasie. Wahałam się więc czy w ogóle jechać do Tacuby. 
Bardzo zależało mi na Imposible, ponieważ ubzdurałam sobie, że nazwa ta wywodzi się od nieprawdopodobnych wręcz widoków i natury, jaką park oferuje (ach, te nazwy!). Pewnie każdy z Was myśli sobie teraz: „Ale z czym problem?”. A problem w tym, że co nieco o ów właścicielu firmy (jedynej, która oferuje w tych okolicach wędrówkę do parku) i jednocześnie przewodniku w tej samej osobie słyszałam i czytałam. A mianowicie o jego szczególnym zamiłowaniu do samotnych turystek. Jego miłość do nich jest tak wielka, że w nocy, potrafi dobijać się do pokojów, (bowiem jednocześnie prowadzi wraz z rodzicami jedyny w mieście hostel). Jako, że spełniałam trzy z wymaganych warunków, nie trudno mi się dziwić, że kiełkowały we mnie pewne obawy przed pozostaniem tam na noc. Przed pójściem z nim sam na sam w lasu również. Dostałam jednak informację, że na piątkową wędrówkę szykuje się cała grupa, więc wyjątkowo tym razem byłam szczęśliwa, że w trekkingu będą miała towarzyszy. 
O hostelu czytałam wcześniej sporo pochlebnych opinii. Mnie jednak nie zachwyciło. Przede wszystkim właściciele, którzy nie wzbudzili mojego zaufania. Nie czułam się w tym miejscu dobrze i pragnęłam jak najszybciej się stąd wydostać. Zwłaszcza, że okazało się, iż jednak będę szła sama z przewodnikiem, bo grupa, która miała iść razem ze mną, przybyła do Tacuby dzień wcześniej i też dzień wcześniej wybrali się do parku. No pięknie, pomyślałam. To chyba pakuję się i uciekam. Zrobiło się już jednak trochę późno i obawiałam się, że może być problem z autobusami. Nie zostało mi nic innego jak zostać. Obawy o dobijanie się do pokoju minęły. Po pierwsze w dormitorium spał ze mną jeden chłopak, więc liczyłam, że w razie, czego mnie obroni. Po drugie okazało się, że od ośmiu miesięcy w hostelu mieszka narzeczona właściciela agencji turystycznej (czyli jedna z turystek dała się złowić). Myślę więc, że dzięki temu sytuacja się trochę unormowała. Jakby tych dobrych wieści było jeszcze mało, to okazało się, że idę zupełnie, z kim innym do parku. Odetchnęłam z ulgą i postanowiłam cieszyć się wędrówką.
Widok ze szczytu
Uciech wielu jednak nie było, oprócz tego, że trekking był satysfakcjonujący. I to byłoby na tyle. Nazwa El Imposible wcale nie wzięła się od nieziemskich krajobrazów, ale od pewnej drogi, z którą wiąże się historia. Kilkadziesiąt lat temu ową drogą, która wiedzie przez park, przemieszczali się kupcy z wybrzeża Salwadoru do miejscowości, znajdujących się w okolicach Ruty de las Flores. A kupcy jak wiadomo, zawsze mieli ze sobą pełno towaru, który ciągnęli na wozach (a raczej ciągnęły je konie). Wędrowało też z nimi liczna zwierzyna domowa. No i o te konie i krowy się rozchodzi (choć o ludzi trochę też). Owa dróżka była niezwykle wąska i stroma. Wystarczył jeden nieostrożny ruch i wszystko leciało wiele kilometrów w dół. Tak więc swego czasu wiele kilometrów w dół przemierzyło mnóstwo koni i krów. Od trudności, jakie nastręczało przejście tą drogą, nazwano to miejsce El Imposible, jako niemożliwe do przejścia. Z czasem zbudowano barierki, które miały chronić przed tragiczną śmiercią i umożliwić swobodne przemieszczanie się. I od tego niebezpiecznego miejsca nazwano cały park.  

Nad Laguną Verde

Ponieważ dziewięciogodzinny trekking zrobiliśmy w pięć i pół godziny, jeszcze tego samego dnia po powrocie z gór, spakowałam się i wróciłam do Juayua, by następnego dnia wziąć udział w festiwalu jedzenia i jak się okazało po przyjeździe, również w urodzinach Briana, który przybył do Anahuac podczas mojej krótkiej nieobecności. 

W końcu nadeszła słynna feria de comida. Niektórzy z hostelu nastawiali się, że już od siódmej rano zaczną „wyżerkę”. Okazało się jednak, że całość zaczyna się dopiero o 10, więc budziki zostały przestawione. Ja bardziej nastawiałam się na dokumentowanie tego, co będą jeść inni. 

Jako ranny ptaszek, postanowiłam więc rano, gdy wszyscy jeszcze spali po wieczornych hulankach, ruszyć na krótki trekking do Laguny Verde, nad którą o tej porze panowała cisza i spokój. Stragany z jedzeniem i pamiątkami spały jeszcze wraz z turystami. Mogłam w samotności delektować się ciszą, i otaczającym mnie pięknem natury.

Feria de comida rozczarowała. Fakt, że za niewielkie pieniądze można było zjeść różne dania (talerz, zawierający mięso, rybę czy owoce morza z ryżem, frytkami czy co kto tam chciał i warzywami – 5 dolarów), ale wszystko takie jakieś…normalne. 

Gdzie te węże, świnki morskie i inne cuda, o których czytaliśmy w relacjach i przewodnikach?! Nasz jubilat był rozczarowany. Ja mniej, choć nie ukrywam, że też chciałam popróbować jakiś typowych  specjałów, pozostałam więc przy juce. Zamiast więc jeść, więcej czasu spędziliśmy, wędrując wśród ludzi, robiąc zdjęcia, podczas gdy cała hostelowa ferajna zajadała się przez kilka godzin. Festiwalowi towarzyszyły występy grup tanecznych i wszystkie typowe dla polskich festynów atrakcje z watą cukrową i balonami włącznie. Tyle że turystów było jakoś mniej, znaczy tych lokalnych, bo to oni głównie odwiedzają festiwal. 

Jakby było nam jednak mało, wieczorem ruszyliśmy do restauracji, by uczcić sześćdziesiąte urodziny Briana 🙂. I na tym zakończyłam swój pobyt na drodze kwiatów, ładując się następnego dnia z samego rana do autobusu, który powiózł mnie do Barra de Santiago, czyli małej morskiej miejscowości. Tam planowałam odpocząć, skorzystać z kąpieli zarówno morskich, jak i słonecznych oraz przez całe pięć dni cieszyć się ciszą, porannym joggingiem na plaży, pięknymi zachodami słońca i słodkim lenistwem.

 

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

6 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Słomiany

Czadowe wodospady. I super portret pani na różowym tle!

Anita Demianowicz

Zdjęcia moim obiektywem za nic nie chcą oddać cudów wodospadu. A pani mi pozowała do zdjęcia. Cudna była. Też mi się to zdjęcie podoba.

siki

No proszę – dziarsko pakujesz się w takie miejsca, gdzie nawet pieski wymiękają. Sugeruję nową ksywę – Tańcząca z Pieskami. Muszę sobie sprowadzić próbkę „pito”, bo przy moim dwu-, trzygodzinnym śnie dobowym bez względu na to, czy pito czy nie pito, to i tak krótko spano. 7 to od starożytności dla wielu szczęśliwa liczba, ale tutaj urasta wręcz do magicznej; aż dziw, że St. Lucia znika co siedem lat na siedem miesięcy – tak regularnie?! Cóż za kuriozalny cykl! No i jeszcze tych „siedem kaskad”. „Imposible” od razu skojarzyłem z niemożnością czy trudnością przebycia parku, a nie, jak Ty, z niezwykłymi widokami. Wytłumaczenie jest raczej proste – nie ma dla Ciebie rzeczy niemożliwych (przynajmniej w kwestii trekkingu). Motyw przewodnika-erotomana dodał sporo pikanterii, choć z drugiej strony rozbawił; co za tyran lokalny i „macho”! „Feria de comida rozczarowała”…… Czytaj więcej »

Anita Demianowicz

Tańcząca z pieskami mi się podoba. A może Tańcząca Rapida z pieskami?

A widzisz, nie pomyślałam, żeby Ci „pito” przywieźć. Bo faktycznie u Ciebie to czy pito, czy nie to snu nie ma.

Wiem, że ten cykl jest kuriozalny. Też nie mogłam się nadziwić, że jest tak regularny. Ale to prawda. Co siedem lat na siedem miesięcy.

A co do macho, to cała Ameryka Centralna jest światem, w którym rządzą macho. Tak tu jest. Na ulicy turystki wciąż muszą się mierzyć z zaczepkami, chociaż w Gwatemali jest tego trochę mniej niż w Hondurasie i Salvadorze. Ciężko jest samotnym turystkom, które mogą w worku na ziemniaki wyjść, umorusane błotem i z kołtunami na głowie, a i tak będą za sobą słyszały gwizdy i określenia w stylu „muneca”, czyli lalka 🙂

Ale na festiwalu serwowali kurczaka z grila, wołowinę, krewetki, frytki, ryż, pizzę, hamburgery…I co w tym nowego?

Słomiany

Taaa, te krewetki na patyczkach to faktycznie nuda, rozczarowanie… „Wrócisz do salcesonu…” Siki, ma rację! Jeszcze zatęsknisz za takimi rozczarowaniami.

Anita Demianowicz

Na razie to ja tu tęsknie za kurczakiem z grilla i surówkami, więc w nosie mam krewetki. I dlatego na festiwalu zjadłam kurczaka z grilla 🙂