Mój wyjazd z Gwatemali trwa i trwa. Okazało się, że nie tak łatwo się stąd wydostać. W niedzielę opuściłam Xelę. Ponieważ postanowiłam zaoszczędzić, zamiast wybrać shuttle bus bezpośrednio do Lanquin, czyli mojego ostatniego przystanku przed wyjazdem do Hondurasu, wybrałam opcję z dojazdem do Antigua i stamtąd shuttle busem do Lanquin.
Moja rodzinka poleciła mi jazdę zamiast chickenbusaautokarem linii prywatnej, która dużo droższa nie jest, za to znacznie wygodniejsza i szybsza już tak. Poszłam zatem za ich radą, a także do biura firmy, dowiedzieć się, co i jak, i rano o 8.30 miałam stawić się na miejscu. Na wszelki wypadek wyczłapałam już z domu o 7, by się nie spóźnić. Przybyłam oczywiście przed czasem i po ponad pół godzinie czekania, dowiedziałam się, że autobus jednak nie pojedzie, bo jestem jedyną osobą chętną na tę jazdę. Pan w biurze rozłożył ręce, powiedział, że mu przykro i na tym się skończyło. Nie pomogły żadne pretensje i moje tłumaczenie, że to nie poważne i jak firma polecana przez Lonely Planet może tak funkcjonować. Pan dalej rozkładał ręce jakby zacięła mu się płyta i moje nerwy na nic się zdały, więc zmuszona byłam tak czy siak polować na chickenbusa. Upolowałam jak zwykle całkiem dużego i wypchanego ludźmi po brzegi. Mój bagaż wylądował na dachu i oczywiście w pośpiechu zapomniałam założyć mu „strój kąpielowy”. No i musiałam całą drogę się martwić, że wszystko będę miała mokre, bo przez większą część trasy lało. Po czterech godzinach znów witałam się z dawną niewidzianą Antiguą i po pobycie w Xeli, muszę przyznać, że wcale mi się tu nie podobało. Tłumy ludzi przewalały się przez ulice, głównie tłumy turystów, za którymi wcale się nie stęskniłam. Zamelinowałam się w swoim „ulubionym” hostelu Umma Gumma, w którym tym razem nie było dla mnie wolnego pokoju. (Oczywiście, że nie, bo przecież, po co odbierać maile z prośbą o rezerwację!). Spałam więc w dormie, ale była nas tylko trójka, więc dało się wytrzymać. Zresztą osoby były bardzo sympatyczne. Babeczka koło 50 i szalony Ben, zajmujący się paraglidingiem, mający (uwaga!) 70 lat, który od 2-3 miesięcy błąkał się po Meksyku i wylądował w końcu w Gwatemali, w poszukiwaniu dobrego miejsca na uprawianie swojego ulubionego sportu.
O 8 ruszyliśmy do Lanquin. I oczywiście bus miała być na miejscu o godzinie 2 (według zapewnień agencji), a był niemal o godzinie piątej po południu. Tu czas się nie liczy. Już o tym wiem i dlatego też specjalnie się tym nie przejmowałam. Zwłaszcza, że po drodze, bliżej już Semuc Champey, czyli miejsca, które jechałam zobaczyć, objawiły się nieziemskie krajobrazy. A właściwie ziemskie, bo to ziemia ukształtowana w przepiękny sposób, mój zachwyt właśnie wzbudzała. Myślę, że te tereny równie dobrze, co piękne krajobrazy Nowej Zelandii, mogłyby stanowić tło wydarzeń dla Władcy Pierścieni. Pofałdowany teren i połacie soczystej zieleni, a pośród nich gdzie nie gdzie upchnięte małe domeczki, z daleka wyglądające niczym domki hobbitów.
W tym zachwycie dotarłam do wioski, która już tak zachwycająca nie była, za to miejsce, które dzień wcześniej zarezerwował mi chłopak z hostelu tak. Wylądowałam w dormitorium, z co najmniej 12 innymi osobami. Było wesoło. To znaczy tym 11 osobom, nie mi. Miejsce oprócz tego, że piękne okazało się mieć fatalną obsługę, która pomocą nie służyła wcale i chodziła ze skwaszoną miną, a co najlepsze większość pracujących tam osób to tzw. wolontariusze- backpakerzy, którzy pracują tu dla zabawy, mieszkania, jedzenia i napiwków.
Most, z którego skakali odważni |
Zabrakło też dla mnie szafki w dormie, bym mogła schować laptopa czy aparat i nie nosić wszystkiego ze sobą niczym wielbłąd dwugarbny, a obsługa rozłożyła ręce. Generalnie miejsca nie polecam. Zephyr Lodge może i jest ładny, ale w okolicy jest dużo równie ciekawych miejsc do zatrzymania się.
Następny dzień był zarezerwowany na Semuc Champey i słynną jaskinię. Nauczona doświadczeniem, chciałam iść sama. Z miasteczka było zaledwie 10 km, czyli około dwie godziny spaceru. Jednak myśl o mej osobie, samej w ciemnej jaskini, nie napawała mnie optymizmem. Oczywiście pytałam czy można inaczej zorganizować wejście do jaskini niż z grupa hotelową. Odpowiedź brzmiała: NIE! Z bólem więc zapisałam się na listę.
Dostałam niezwykle nieprzyjemnego przewodnika i kilka osób na dokładkę. Choć akurat ci drudzy w liczbie ośmiu były niezwykle miłe i pomocne.
Ekipa w Grutas K’anba (Zdjęcie Toma) |
Dwójka sympatycznych ludzi ze Stanów Kathy i Sam, którzy poznali się w Meksyku i razem przywędrowali do Gwatemali, parka z Portugalii i niezwykle sympatyczna para z Anglii, która wyjątkowo przypadła mi do gustu. A oprócz tego dwóch chłopaków. I fakt, że z taką obstawą w grocie było mi raźniej. Grutas K’anba to sieć podziemnych przejść, licząca kilkadziesiąt kilometrów, spowita ciemnością, wypełniona wodą, nietoperzami i przepięknymi stalaktytami. Każdy z nas dostał świecę, która miała starczyć na przejście około kilkuset metrów w głąb oraz na powrót. Wiedziałam, że należy przygotować strój kąpielowy, ale nie sądziłam, że tylko w nim do groty będziemy wchodzić. Okazało się to jednak niezbędne, bowiem dużą część trasy musieliśmy brodzić po pas lub głębiej w wodzie, a niejednokrotnie ze świecą w jednej ręce przepływać fragmenty, uważając, by nie zahaczyć o podwodne skały, i by nie zgasić płomienia. Niejednokrotnie musieliśmy przemykać bokami po skałach, wspinać się po drabinkach lub po linie wzdłuż wodospadu.
Semuc Champey z punktu widokowego |
Dla chętnych istniała opcja skoków do wody, na którą ja się nie zdecydowałam. Głęboka woda nie jest dla mnie. Muszę jednak przyznać, że Grutas K’anba dała mi wiele radości i niezapomnianych wrażeń, które całe szczęście Tom uwiecznił na swoim wodoodpornym aparacie i dzięki jego uprzejmości mogę część z naszych przygód tu pokazać.
Moje zmarznięte na kość ciało z radością powitało promienie słońca. I z niecierpliwością czekało na część dalszą, czyli Semuc Champey. Czekało mnie jednak maleńskie rozczarowanie, ale tylko maleńkie.
Wodospad i rzeka płynąca pod „mostem” |
Spodziewałam się bowiem porządnego treku, a tu zaledwie pół godziny marsz do punktu widokowego. Za to widok wynagradzał. Semuc Champey to miejsce niezwyczajne, co można było zaobserwować z punktu widokowego. Cud przyrody – 300 metrowy „most” wapienny, pod którym przepływa rzeka, a na jego powierzchni tworzą się swego rodzaju turkusowe baseny, w których można się taplać do woli. Potaplałam się i ja, ale woli nie miałam na to dużo.
I jeszcze raz Semuc |
Postanowiłam więc odłączyć się od grupy i powędrować trochę po lesie, a potem zafundować sobie trek z powrotem do wioski. Przez 10 km tylko ja i przepiękna zieleń. Było warto, a i moje ciało było zadowolone z dwugodzinnego marszu, niemal cały czas pod górkę. I nawet hałas i pijaństwo w dormie nie było w stanie zepsuć mi nastroju.
Dzieci spotkane w drodze z Semuc Champey |
No i co z tym bagażem na dachu – zalało? Jeśli tak, to na zdrowie – też się należy jakaś impreza temu bagażu. Lanquin – krajobrazy może nie marsjańskie, ale rzeczywiście jak z innej planety! Jakież to cuda te moreny wyprawiały! Może ci „wolontariusze” udający, że pracują w dormitorium, to jakaś postkomunistyczna sekta i należało im spokojnie wytłumaczyć, że jeśli liczą na napiwki, to powinni zarzucić te bareizmy albo przeczytać choć wstęp do manifestu kapitalistycznego. Grutas K’anba, Ty i wkoło nietoperze?! Nie godne wiary! Chyba z czasem w tej podróży zaczynasz wytwarzać jakis metaforyczny pancerzyk chitynowy. Ale klimat kapitalny! Tu znowu przychodzą na myśl mistyczne klimaty z „The Beach”. Płynąc ze świecą w jednej ręce spokojnie bym sobie poradził – ćwiczyłem z otwartą butelka browara w jeziorze. Semuc Champey też sowicie odurza! A co do tych śmiałków skaczących z mostu – w tej rzece nie grasują… Czytaj więcej »
Żadnych aligatorów i innych anakond. A Copan niezłe, ale relacje za niedługo, na razi muszę trochę popracować, bo przez ten blog, czasu na robotę nie mam.
Dzięki Sikorku 🙂
Ach, Zeżarło mi pół komentarza! Napisz drugi raz jutro 🙂 Musze o Copan zacząć pisać, żebyś miał co w weekend czytać 🙂
Dzięki Tobie wiem teraz, że nie należy wierzyć we wszystko co piszą na anglojęzycznych blogach. Znalazłem sporo ochów i achów na temat Zephyr Lodge, ale po przeczytaniu Twojej relacji chyba zatrzymam się gdzie indziej. Jeszcze sobie trochę u Ciebie poczytam i być może zgłoszę się po dobre rady 🙂 Pozdrowienia!
Jeśli lubisz imprezy i masz sporo gotówki do wydania w hostelowym barze to pewnie będziesz czuł się tam lepiej niż ja 🙂 Miejsce naprawde jest ładne. Ja jednak znacznie taniej zawsze wolę zjeść w lokalnej knajpie, tam gdzie stołują się miejscowi i z nimi pogadać po hiszpansku niz w barze hostelu po angielsku. Nie byłam ich najlepsza klientką, czyli nie zostawiałam kasy w barze więc i może tylko na mnie chodzili skrzywieni =D Kto wie. Mozesz spróbować, choć miejsce jest raczej głośne. jeśli szukasz spokojniejszego miejsca to przed Lanquin, bardziej w okolicach Semuc CHampey jest mnóstwo różnych hosteli i gościńców. Rozmawiałam z kilkoma osobami, które sobie zmieniały m. in. Zephyt ze wzgledu na hałas i przenosiły sie do spokojniejszych miejsc na relaks. Jak coś sluzę radami.
Hej, bardzo poproszę namiary na sensowny nocleg w okolicy Semuc bo na innym blogu co ciekawe nie podróżniczym, a bardziej slow life dziewczyna też objechała Zephyr za nastawienie na imprezowiczów więc wciąż szukam 🙂