Za oknem słońce, ale temperatura pokazuje ledwie siedem stopni Celsjusza. Drzewa, pozbawione liści z zawstydzeniem chowają swoje konary. Ech, to nie to samo, co w zeszłym roku, myślę, wspominając z rozrzewnieniem zeszłoroczne urodziny. Po chwili uśmiecham się do siebie, dziwiąc się jak bardzo zmienia się punkt widzenia.
22 lutego 2013 zbudził mnie śpiew ptaków za oknem. W konarach pobliskiego drzewa, między soczyście zielonymi liśćmi, ptaki uwiły sobie gniazdko i każdego poranka skrupulatnie wcielały się w rolę budzika. W nocy było chłodno, ale rankiem, gdy pierwsze promienie słońca wlały się do pokoju, od razu zsunęłam z siebie śpiwór. Ziewnęłam przeciągle i rozciągnęłam dłonie w geście powitania słońca i nowego dnia. Dzień niby, jak co dzień, ale dla mnie wyjątkowy. To dzień moich urodzin. To jedyny dzień w roku, w który pozwalam sobie na absolutnie wszystko. Na „nicnierobienie” i jedzenie czekoladowego tortu na śniadanie. Na włóczenie się baz celu i myślenie o niebieskich migdałach. To moje święto. Jedno w roku.
22 lutego 2013 roku na śniadanie czekały mnie jednak tym płatki z mlekiem, ewentualnie tortilla ze zmiażdżoną i rozmemłaną czerwoną fasolą, czyli popularną w Ameryce Środkowej frijoles. Czekała mnie też niedobra honduraska kawa, ale też uściski dwójki dzieci moich szwajcarskich gospodarzy i ręcznie pleciona bransoletka, która od razu znalazła swoje miejsce na moim nadgarstku. A potem jeszcze mail zawiadamiający o przyznaniu mi wyróżnienia specjalnego w konkursie Blog Roku organizowanym przez Onet. To był chyba najpiękniejszy prezent, jaki w ostatnich latach dostałam. Mój młodziutki, bo zaledwie dwumiesięczny blog został zauważony i nagrodzony.
A potem przyszedł czas na bardziej przyziemne rzeczy. Na skomplikowaną wizytę w urzędzie imigracyjnym, w którym jak lwica musiałam walczyć o należne mi marne dodatkowe trzydzieści dni pobytu na terenie wybranych przeze mnie krajów Ameryki Środkowej. „Proszę wnieść opłatę za przedłużenie, ale można tylko na trzydzieści dni, ale proszę się pojawić za tydzień, no dobra to może za trzy dni, nie szybciej nie da rady, nikogo nie obchodzi, że ma dziś pani urodziny”. Zwiesiłam głowę i mogłam liczyć jedynie na cud, który następnego dnia pozwoli mi ruszyć dalej. Cud pojawił się wówczas w postaci uroczego Tomasa, mojego gospodarza, który swoim nieperfekcyjnym hiszpańskim potrafił podbić serce srogiej urzędniczki państwowej. „Proszę być dzisiaj o czternastej”, usłyszałam po zaledwie dziesięciu minutach szeptania Tomasa.
Ach, ten ząb tak pobolewa żalę się podczas obiadu, na którym zapraszam moich nowych przyjaciół. „A to może dentysta? Chcesz? To chodźmy. Jest dobra. Zobaczysz.” No i idę, bo od Polski dzieli mnie jeszcze kilkadziesiąt dni i wiem, że dłużej już bólu nie zniosę.
A dentystka ząb kanałowo chce leczyć, rwie się z igłą tak wielką, że bardziej przypomina lewatywę i znieczulenie chce robić. A ja przecież tyle o wirusie HIV słyszałam, szerzącym się w tych okolicach, o najwyższych w regionie wskaźnikach zachorowań. No i gabinet swoim wyposażeniem, wyglądem sprzętów i ich jakością nie budzi za grosz zaufania, podobnie jak i pomoc dentystyczna, która jedną ręką, odartą z rękawiczek jednorazowych, podaje przyrządy, a drugą przybliża hamburgera do ust.
I moja wyobraźnia w tym wszystkim, tworząca niebywałe scenariusze powikłań i zakażeń, które zaszczepiają się w moim ciele, cierpiącym następnie wielotygodniowe katusze. I brak porozumienia, bo może to „kanałowe leczenie” sama sobie wymyślam, nie rozumiejąc skomplikowanej terminologii dentystycznej. Może roję sobie wszelkie perypetie, wymyślam fabuły, które nigdy nie miałyby się ziścić, bo przecież moi gospodarze do niej od lat chodzą i żyją, i zdrowiem się cieszą. Więc, po co te zmartwienia i obawy w stereotypach być może swój początek biorące.
I schodzę z tego fotela dentystycznego, który wygląda jak przeniesiony wehikułem czasu z dawnych odległych już wieków. Nieco zmiętoszona i trochę roztrzęsiona obawą zakażenie się czymś nieuleczalnym. A potem odwiedzam organizację, w której tzw. dzieci ulicy znajdują schronienie i szkołę i opiekę, i może nawet trochę czułości i miłości. I gdy z nimi rozmawiam, zaczynam doceniać to, co ja posiadam w swoim życiu, a czego, na co dzień zapominam doceniać. I odbieram oczekiwaną wizę, wypijamy kawę w honduraskim Sturbacsie, który wdaje się jakby fatamorganą pośród brudnych, zaśmieconych ulic stolicy, nieposiadającej zbyt dobrej opinii wśród mieszkańców kraju i wracamy do naszego lasu i domu obrośniętego winoroślą, by następnego poranka znów ptaki mogły mnie obudziły o świcie swoim trelem.
Dziś obudziło mnie wycie budzika, który zapomniałam przestawić. Promienie słońca nieśmiało przeciskające się przez nie do końca zaciśnięte drewniane żaluzje. Zamiast śpiewu ptaków był pocałunek męża i jego sto lat śpiewane zachrypniętym z rana głosem oraz zapach czekoladowego tortu. Za tym wszystkim tak tęskniłam w zeszłym roku. A dziś? A dziś tęsknię za tą brudną stolicą i za urzędem imigracyjnym, za trotillą z frijoles i paskudną honduraską kawą. I kto by pomyślał, że nawet za dentystą mi się zackni i za kanałowym leczeniem.
A może nie za tym konkretnie: nie za bólem w zębie i koniecznością pozbycia się go i nie za użeraniem się z pracownikiem państwowym, a za samą przygodą i wolnością odczuwaną w podróży odczuwam tęsknotę? A może po prostu, dlatego że zawsze tak już jest, że tęsknimy za tym, czego w danej chwili mieć nie możemy?
Dlatego postanawiam czerpać jak najwięcej z dzisiejszego dnia, z obecności męża i bliskich, bo kto wie, gdzie przyjdzie mi spędzić kolejne urodziny…
Zdjęcie zrobione na parkingu urzędu imigracyjnego w Tegucigalpa, Honduras.