AMERYKA ŚRODKOWA SALWADOR W DRODZE

Przepraszam, w jakim mieście jestem?

Widoków wprawdzie nie obiecywano zbyt imponujących, ale za to wejście miało być nieco trudniejsze i bardziej wymagające. No to sobie chociaż pomaszeruję, rzucałam w myślach płonne nadzieje. Płonne, bo świetnie zdawałam sobie sprawę, że jest niedziela, a wejścia zawsze są grupowe. 
Wulkan Itzalco z dołu
A jak jest niedziela, to nawet nieprzepadający specjalnie za ruchem Salwadorczycy, wylegną tłumnie, by uczynić ten dzień ciekawszym. Nie myliłam się. Na wejście na wulkan Itzalco (1950 m) czekało ze trzydzieści osób. Całe szczęście tylko turystów lokalnych. Ci chętniej wybierają ten wulkan, ze względu na niższą cenę (wejście na Santa Ana – 8 dolarów, na Itzalco – 1 dolar). Byłam jedyną turystką zagraniczną. Nikt nie pytał mnie czy znam hiszpański i czy jakieś informacje mają powtórzyć po angielsku, a ja nie musiałam prosić, żeby mówili po hiszpańsku. Znacznie bardziej odpowiadał mi więc lokalny klimat. Już na początku dostaliśmy ostrzeżenie od groźnie wyglądającego policjanta, po którym było widać, że na śniadanie, jak przystało na prawdziwego macho, żuje raczej osy niż czerwoną fasolę z jajkami i serem, że absolutnie, pod żadnym pozorem nie wolno nam wyprzedzać policjanta ani przewodników. To znaczy najpierw wszystko to przekazała nam przewodniczka, a następnie jak na kraj macho przystało, musiał zabrać głos policjant, który słowo w słowo powtórzył to samo. Tu, jak widać, mężczyźni muszą postawić kropkę nad „i”. 
Widok już z góry
Deptałam więc naszemu przewodnikowi po piętach, mając nadzieję, że go to trochę pospieszy. Nic z tego. Trochę się więc ślamazarzyliśmy. Na dodatek wędrowała z nami grupa skautów. Myślałam, że zwariuję, modląc się jednocześnie, żebyśmy już jak najszybciej zaczęli się wspinać. Liczyłam, że ze zmęczenia i z trudności łapania oddechu, nie będą mieli siły na śpiewy, bo jak na skautów przystało, wciąż na nowo wznosili skandowania i jakieś przyśpiewki hiszpańskie w stylu naszych harcerskich: „Szumi dokoła las” czy „Płonie ognisko w lesie”. Przewodnik też zaczął wzdychać i kręcić głową, bo żeby jeszcze oni umieli śpiewać. Tu jednak nie chodziło o popisy wokalne, lecz o udowodnienie siły głosu.
Gazy z fumaroli
W końcu przewodnika zaczęły i te deptane pięty chyba obcierać, bo przyspieszył (a może chciał oddalić się od naszego wycieczkowego chóru). Trzydzieści osób maszerowało gęsiego niczym sznureczek mrówek do mrowiska (to może jednak maszerowało „mrówczego”?), rozciągając się niemal na całej wysokości wulkanu. Dziesięć osób poddało się już u stóp Itzalco. A ja gnałam pod górę. Co jakiś czas przewodnik mnie tylko stopował, nakazując postój, by zaczekać aż reszta grupy, choć trochę podciągnie się we wspinaniu. Nie mogliśmy się za nadto oddalać, bo przecież na górze mogły czekać jakieś zbiry, które chciałyby nas okraść. Na pierwszym postoju zaczęło się: „Jak ty to robisz, że tak szybko wchodzisz?, „Jak to możliwe, że się nie męczysz” itd., itd. Zdążyłam się już przyzwyczaić, że tu w Centralnej Ameryce jestem zjawiskiem na skalę światową, ale na boga, toż to wejście było najprostszym z moich dotychczasowych! Takim sposobem zyskałam wianuszek wielbicieli, z groźnym panem policjantem na czele. Wszystkich interesowało skąd jestem, czym się zajmuję i czy wszyscy w Polsce są tak szybcy. Zawsze miło mieć takie zainteresowania, ale jak dwudziesta piąta osoba zadaje ci te same pytania, może być to również nieco uciążliwe. 
Jeszcze trochę gazów 🙂
Panowie podziwiali, ale chyba w duchu cieszyli się, że jestem turystką, bo to chyba mniej oddziaływało na ich ambicję. Wprawdzie kilku usilnie próbowało mnie doganiać, udowadniając, że wcale nie są gorsi ode mnie, no, ale cóż…nieskromnie muszę przyznać, że nie dawali mi rady 🙂. Już na szczycie zaczęli mnie częstować napojami i kanapkami, zagajali wciąż rozmową. Każdy chciał ze mną spędzić czas. Nawet proponowano, że choć im nie po drodze, to mogą mnie podrzucić do Santa Any, w której mieszkałam. Ludzie przemili. Naprawdę dobrze się z nimi czułam.
Wulkan Itzalco, choć nie ma laguny tak pięknej jak wulkan Santa Ana, to oferuje turystom do podziwiania fumarole, czyli takie miejsca, przez które wydostają się gazy z czynnych wulkanów. A, no bo Itzalco oczywiście jest wulkanem aktywnym! Wprawdzie ostatni wybuch miał miejsce w 1966 roku, ale w każdej chwili może wybuchnąć ponownie. Niemniej widoki były piękne, a uchodzące gazy sprawiały niesamowite wrażenie, nadając miejscu magii.
Dziewczynka, która dotrzymywała mi kroku
Powrót był trochę szybszy, to znaczy mój powrót. Ostatni autobus odjeżdżał o 16. Przewodnicy i policja zapewniali, że zdążymy. Ja jednak, jako ulubienica wycieczki, nie przejmowałam się już w drodze powrotnej zakazami o niewyprzedzaniu. Trzech panów i jedna dziewczynka, najmłodsza uczestniczka-skautka, gnaliśmy przed siebie. Muszę przyznać, że się zmęczyłam w drodze powrotnej. Nie należy zapominać, że po zejściu z Itzalco, musieliśmy znów wspiąć na wulkan Cerro Verde, z którego zaczynaliśmy naszą podróż.
I całe szczęście, że przycisnęłam, bo tym sposobem o 15 byłam na szczycie. Przywitały mnie brawa, czekających rodzin 🙂. Gdy odjeżdżałam autobusem o 16, zdążyłam pomachać policjantom, którzy z resztą wycieczki właśnie doczłapali do końca. A co do autobusu to okazało się o 16, że do Santa Any on nie jedzie. Normalnie tak, każdego dnia, ale nie w niedzielę. Wtedy ostatni do Santa Any odjeżdża o 15. Pięknie! A pytałam z rana kierowcę, by się upewnić, o której mam ostatni transport. Musiałam więc szukać przesiadek. Dowiedziałam się gdzie jest ostatni przystanek w Santa Anie i gdy zobaczyłam, że wszyscy wysiadają, zrobiłam to samo. Już wspominałam o tym, że kierowcy w Salwadorze nie są tak uczynni i pomocni jak ci w Gwatemali, dlatego tu trzeba liczyć na siebie. Wysiadłam. Rozejrzałam się w prawo, rozejrzałam się w lewo. Autobus odjechał, a mnie dopadły wątpliwości czy to, aby na pewno jest miasto, w którym mieści się mój hostel. Jakoś nie do końca poznawałam i nie byłam, co do tego przekonana. Zbliżała się 18, a więc powoli zaczynało zmierzchać. Tylko gdzie ja jestem, myślałam uporczywie, wędrując, i doszukując się w okolicznych ulicach i domach jakiegoś znaku rozpoznawczego, który dałby mi cień nadziei, że jednak nie wylądowałam w jakimś obcym miasteczku. Szłam przed siebie, nie pytając nikogo. No przecież jakby to wyglądało, gdybym nagle podeszła do kogoś i zapytała: ”Przepraszam, w jakim mieście się znajdujemy?” Uznaliby mnie za jakąś wariatkę. W końcu dotarłam do, zamykającego się już targu. Postanowiłam zaryzykować i zapytać napotkanych policjantów o restaurację, która mieści się w moim hostelu. Jeśli mi powiedzą, znaczy, że jestem w dobrym mieście. Powiedzieli. Po 10 minutach byłam już w hostelu, ale przez chwilę strach mnie obleciał 🙂

 

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

10 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Anonymous

przygody jak zwykle 🙂 mogę zapytać, kiedy wracasz do Polski? czekam z niecierpliwością na kolejną relację Twoich przygód 🙂 i pozdrawiam z zakopanej po pas w śniegu lubelszczyzny

Anita Demianowicz

Możesz zapytać 🙂 Wracam w drugiej połowie kwietnia. Przede mna jeszcze na powrót Gwatemala, a potem Meksyk. A ja pozdrawiam z upalnego Salwadoru.

Anonymous

Prawdopodobnie już teraz krążą po Gwatemali i Salwadorze legendy o „rapida polaca” biegającej po wulkanach. A co to bedzie za miesiąc?! Pozdrawiamy!!! idem18

Anita Demianowicz

Krążą, krążą 🙂 Ci z Polski co przyjadę po mnie, nie będą mieli łatwo 🙂

siki

Ach ta sława – brawa, ciepłe słowa, poczęstunki… Pewnie robią sobie też z Tobą foty jako z biologicznym kuriozum. Następnym krokiem w „drodze na szczyt” będą autografy i kontrakty z Discovery czy National Geographic. Aż mi się ciśnie na język milion ksyw, którymi będziemy Cię tytułować po powrocie – Korzeniowska (od naszego chodziarza), Magneto (w „Czterech Pancernych…” wołali „Magneto pruje!”) a może po prostu Robocop.

Fałszujący skauci rzeczywiście mogli być upierdliwi, ale z drugiej strony szacunek, że nie mieli zadyszki i tak dziarsko wydobywali odgłosy paszczą.

Opis policjanta sprawił, że poczułem się jak prawdziwy macho, wszak literalnie żuję osy na śniadanie dodatkowo zapijając mocnymi drinkami.

Anita Demianowicz

Ja myślę, że Rapida jest dobrą ksywką 🙂 Ale, znając Twoją kreatywność, jestem pewna, że powstanie jeszcze tysiące nowych ksywek. Ja też widzę kontrakty z Discovery I National…w snach 🙂

Skauci nie mieli zadyszki, bo schodziliśmy w dół. Pod górę przestali śpiewać, bo nawet mówić nie mieli siły.

Z Ciebie wzór macho właśnie wzięłam 😉

siki

O ja pierdziu! Cóż to za enigmatyczna wiadomość poniżej od znanego nam Eduardo?! Jakaś fala zatruć w Salwadorze?! „Zabójczy hamburger” brzmi kusząco i smakowicie zarazem.

Eduardo

Has descubierto Anita que aqui en El Salvador „la mortal hamburguesa a cumplido su mision” los salvadoreños estamos en mala condicion fisica en general 🙁

Anita Demianowicz

Tak Siki, to inf od znanego nam Eduardo :)Ja całe szczęście nie jadam tu żadnych hamburgerów.

Anonymous

Szybka, silna i w dodatku turystka :).
JUNTER.