Czas zatrzymuje się na chwilę. Wszystko staje. Zapada przejmująca cisza. Sprzedawca lodów przestaje dzwonić, kobiety sprzedająca owoce przysiadają na kamiennych ławkach. Nikt się nie porusza. Nikt, oprócz mężczyzn dumnie niosących figurę Chrystusa z krzyżem i kobiet niosących figurę Matki Boskiej. W powietrzu unosi się delikatna woń kadzidła. Tłum wpatruje się w obie figury modląc się w ciszy. Procesja zmierza do kościoła. Kiedy ostatnia osoba znika w świątyni i wszyscy wracają do życia. Tak jakby ktoś wyłączył stop-klatkę. Znów słychać nawoływania sprzedawców słodyczy, dzwonki, na wózkach lodziarzy dzwonią. Warczą silniki samochodów. Gwar i harmider.
[justified_image_grid preset=4 ids=4441,4442 thumbs_spacing=2 row_height=450 height_deviation=150]
Wielki Tydzień, zaczynający się w Niedzielą Palmową, to czas wyjątkowy dla mieszkających w Gwatemali katolików. Dzieci mają ponadtygodniową przerwę od szkoły. A Wielki Czwartek i Wielki Piątek to dni wolne od pracy. Poruszanie się po kraju jest dość mocno utrudnione. Zwłaszcza w piątek – nie kursują wówczas żadne autobusy. Choć oczywiście nie dla wszystkich święty tydzień jest wolny od pracy. Semana Santa to bowiem najlepszy czas do większego zarobku. Te autobusy, które kursują, kasują więcej za bilety, agencje turystyczne biorą podwójne stawki. Pod kościołami ustawiają się liczni sprzedawcy, głównie jedzenia, czekając na zgłodniałych uczestników procesji: owoce, lody, wata cukrowa, hamburgery.
Między tłumami ludzi, wędrują dzieci, sprzedające słodycze. To jednak nic, bo miedzy uczestnikami procesji przewijają się też armie pracowników pobliskiej Pizzy Hut, którzy w służbowych strojach z torbami, utrzymujących temperaturę, oferują, głośnymi okrzykami, pizzę. Nie brakuje też sprzedawców baloników, plastikowych zabawek i okularów przeciwsłonecznych, którzy wraz z całymi stojakami wędrują krok w krok za procesją, licząc że w trakcie kolejnego postoju uda im się może jednak coś sprzedać.
[justified_image_grid preset=4 ids=4436,4437 thumbs_spacing=2 row_height=350 height_deviation=150]
Wprawdzie odpusty są mi znane, ale do pięt nie dorastają one tym gwatemalskim, które miałam okazję obserwować. Widok, wędrujących w krok w krok za procesją sprzedawców, zamykających korowód kilkunastu wózków z lodami oraz sprzedawcy pizzy każdego dnia nieodmiennie wprawiał mnie w zdumienie. Tu, jak nigdzie indziej mogłam przekonać się jak sprawnie obok siebie funkcjonują dwa światy: ten duchowy i materialny. Tylko czasami ten drugi, moim zdaniem, zbyt agresywnie wkracza tu w ten pierwszy, obdzierając go ze wszystkiego, co wzniosłe i mistyczne. Zastanawiam się gdzie jest granica.
I choć do bogobojnych nie należę, to sprzedawcy pizzy w moim mniemaniu już tę granicę naruszyli. Tutaj jednak to jest normalne. Księża czy policja nie przegania handlarzy, tak samo jak kierowcy autobusów, nigdy nie przeganiają tych, sprzedających w ich pojeździe, a wręcz zatrzymują się specjalnie, by wpuścić ich na pokład. Tu, każdy rozumie, że ludzie muszą pracować i zarobić pieniądze, by żyć. Bez pieniędzy, to dla nich i religia nie ma chyba znaczenia. Wytłumaczył mi to mój nauczyciel, uświadamiając, że w Gwatemali sprawą priorytetową jest napełnienie żołądków. Dopiero potem ludzie mogą pozwolić sobie na myślenie o czymś innym, choć z reguły nie są to i tak wzniosłe rzeczy.
Wielkanoc w Gwatemali różni się od tej, spędzanej w Polsce, niemal pod każdym względem. Przede wszystkim święto jest tylko i wyłącznie świętem religijnym, przeżyciem duchowym, w którym nie ma miejsca na pogańskie zwyczaje typu lany poniedziałek czy malowanie jajek. Nie ma też stołów, uginających się pod kilogramami jedzenia. Nikt nie spędza kilku dni w kuchni, przygotowując żurki, barszcze, bigosy czy ciasta. Ludzie wychodzą głównie na ulice, by uczestniczyć w procesjach, które począwszy od środy, mają tu miejsce każdego dnia. Je się zaś głównie na ulicznych straganach, których nie brakuje na każdym kroku, zwłaszcza w okolicach kościoła (w trakcie świat powstała przy katedrze specjalna strefa gastronomiczno- rozrywkowa).
[justified_image_grid preset=4 ids=4443,4444 thumbs_spacing=2 row_height=450 height_deviation=150]
No i może jest to dobry sposób, bo niezmęczone wiecznym gotowaniem i pieczeniem kobiety mają czas i siłę na właściwe przeżywanie świąt wielkiej nocy, tak jak przystało na prawdziwego, praktykującego katolika. Nie ma wspólnego biesiadowania przy domowym stole, dzielenia się święconką.
Przez cały tydzień je się, specjalnie pieczony na święta, potężny bochenek chleba. W czwartek na śniadanie tradycyjnie spożywa się ów chleb oraz… (i tu ucieszą się łasuchy) czekoladę. Natomiast w piątkowe poranek, znów chleb wielkanocny oraz owoce: ananas, mango, papaja oraz platonos (czyli takie banany, których nie je się na surowo, tylko smażone, pieczone lub gotowane.
Ale ja próbowałam na surowo i dla mnie nie różnią się specjalnie od bananów. Nie wiem, dlaczego oni mówią, że na surowo są niezjadliwe? Były pyszne :)), ale na słodko, z dużą ilością cukru. Trochę wygląda jak karmelizowane owoce w gęstym słodkim syropie. W piątek na obiad zaś jada się ryż, rybę i warzywa, czyli nic specjalnie wyszukanego. Mnie zwłaszcza zadziwiły te słodkości. Zupełnie inaczej niż u nas, gdzie ludziska właśnie odmawiają sobie słodyczy w okresie postnym. Mięsa oczywiście się nie je, ale tu ogólnie nie spożywa się go zbyt wiele.
W niektórych rodzinach przygotowuje się na święta standardowo pepian, o którym pisałam przy okazji świąt Bożego Narodzenia oraz ceviche, czyli mieszankę z pomidorów, cebuli, papryki jalapeno, soku z limonki, kolendry i najważniejsze…z owoców morza, głównie krewetek (już widzę jak ślinka kapie mojemu mężowi :)). I to tyle, jeśli chodzi o wielkanocny prowiant. Żadnych ekscesów. Fani jedzenia (tu mam na myśli głównie Dandiego) podczas świąt, umarliby tu z nudów podczas świąt.
A co do zwyczajów? Oprócz procesji, kolorowych dywanów są jeszcze dwa. Nie ma wprawdzie zajączka wielkanocnego, który roznosiłby prezenty dzieciom, ale wśród niektórych zachował się zwyczaj przekazywania sobie podarunku w postaci jedzenia. Dziś jest on bardziej kultywowany między bliskimi, ale pomiędzy sąsiadami w niektórych kręgach też bywa nadal kultywowany. Przygotowuje się więc talerz z wielkanocnym słodkim chlebem, miodem, czekoladą oraz owocami w słodkim syropie i przekazuje się bliskim. Drugim obyczajem jest sobotni wyjazd nad wodę: morze, jezioro, rzekę, cokolwiek, co związane jest z wodą. Początkowo myślałam, że może to mieć coś wspólnego z woda, jako symbolem oczyszczenia, ale okazało się, że nie. Ludzie maja po prostu wakacje, które w ten sposób spędzają.
Pierwsza procesja miała już miejsce w środę. Czwartkowe procesje były dwie. Za to bardzo długie. Każda zaczyna się w jednym kościele, a potem wędruje przez niemal całe miasto do Parku Centralnego, by powrócić do kościoła, z którego zaczął się pochód. Najważniejsze procesje mają jednak miejsce w piątek. Na przedzie cztery figury świętych, pchane na wózkach z transformatorami, których moc oświetla postaci. Za nimi podąża na platformie Chrystus, dźwigający krzyż, niesiony przez czterech dorosłych mężczyzn, ubranych w fioletowe szaty i przez kilkunastu kilkunastoletnich chłopców po bokach, mających równie fioletowe odzienie. Idą miarowym krokiem, huśtając platformą na boki. Tuż za Chrystusem podąża orkiestra, a za nimi platforma z figurą Matki Boskiej, niesiona dla odmiany przez cztery dorosłe kobiety w czarnych strojach i czarnych chustach na głowie oraz przez kilkanaście ubranych w białe suknie komunijne, dziewczynki.
[justified_image_grid preset=4 ids=4443,4444 thumbs_spacing=2 row_height=450 height_deviation=150] Uczestnicy porannej piątkowej procesji przybrani w fioletowe szaty niosą figurę Chrystusa, dźwigającego krzyż. Zaczyna się droga krzyżowa. Pochodowi towarzyszą nie tylko setki dorosłych i dzieci, poprzebieranych za uczestników rzeczywistej procesji, ale również setki mieszkańców Xeli oraz wielu turystów (choć całe szczęście mniej niż w Antigua). Na każdej ulicy, którą przechodzi procesja, mieszkańcy tworzą kolorowe dywany: z kwiatów, farbowanych ścinków drewna, owoców, trawy, zboża. Mnóstwo pracy, tylko dla kilkuminutowego przemarszu. Kolorowe dywany w Xeli przygotowywane są od piątkowego poranka. Wzdłuż całego korowodu, po prawej i lewej stronie towarzyszą platformom i orkiestrze, wędrujący gęsiego mali chłopcy, także ubrani na fioletowo, których sznurek kończy się za figurą Chrystusa i zamienia się w sznurek dziewczynek w białych sukienkach, które towarzyszą Matce Boskiej.W Antigua szykuje się już je dwa tygodnie wcześniej, no, ale co się nie robi dla turystów. I dlatego też wolałam spędzić ten czas w Quetzaltenango, licząc, że tu nie będą mnie karmić turystyczną papką, ale że będę mogła spróbować tego, co jest bardziej prawdziwe, a niewypreparowane dla przyjezdnych zagranicznych.
Przez pięć godzin od 9 rano biegałam z aparatem jak oszalała, chcąc uwiecznić gwatemalskie obchody Wielkiej Nocy. Upał był niesamowity, słońce przygrzewało mocno w głowę, ale ja nie zważałam zupełnie na to, zbyt pochłonięta obserwowaniem rzeczywistości przez wizjer aparatu, czego skutki odczułam już późnym popołudniem. Głowa mi pękała, na zmianę to robiło mi się zimno, to gorąco. W nocy oblałam się potem. Jak nic udaru dostałam, myślałam. Mimo jednak fatalnego samopoczucia, pod wieczór ruszyłam jeszcze raz do centrum, by tym razem uczestniczyć już w pogrzebie Chrystusa.
I muszę przyznać, że tłumy ludzi, ubranych w czarne żałobne stroje, towarzyszące niesionej na platformie przezroczystej trumnie z Jezusem w środku, setki świec, trzymane w dłoniach żałobników, oraz przygrywająca żałobne melodie orkiestra, robiły niesamowite wrażenie. Przez chwilę, przestałam robić zdjęcia i zastygłam z wrażenia. Miałam odczucie, że oto cofnęłam się w czasie i uczestniczę w najprawdziwszym pogrzebie, aż przeszył mnie dreszcz.
Korowód znów przeszedł przez miasto, by dotrzeć do Katedry w Parque Central. Następna procesja, ale już tylko jedna ruszała z samego rana dnia następnego, czyli w Wielka Sobotę i ostatnia – rezurekcyjna, ze zmartwychwstałym Chrystusem kroczyła przez miasto w niedzielę.
W sobotę wyszłam z domu tylko po to, by poszukać jakiegoś lekarstwa na przeziębienie. Jako że wszystko było zamknięte, zawlekłam się z powrotem do łóżka. „Zawlekłam się” to najlepsze określenie, ponieważ byłam totalnie pozbawiona siły. Miałam jej tylko tyle, by położyć się i oglądać cały dzień filmy. W niedzielę ruszyłam się, by zobaczyć ostatnią z procesji. W końcu po to tyle czekałam tu w Gwatemali, by zobaczyć na żywo słynne obchody Świąt Wielkanocnych. Było warto.
…czyli odpustowo jak i u nas, tylko do którejś potęgi. Z dawnych lat kojarzę jeszcze lizaki sprzedawane z walizek albo stolików turystycznych – najlepsze były takie ciągnące się. Światy duchowy i materialny idą ze sobą w parze od zarania; niestety, mógłbym tu strzelić ostry elaborat w tym temacie odnośnie moich ubiegłoświątecznych doświadczeń z naszymi pseudokapłanami, ale po co – never ending story! „Gdzie jest granica…” – tiaaa… Zawsze mam przed oczyma mini-popiersia Papieża Polaka, które, w zależności od temperatury (otoczenia – nie Papieża) zmieniały kolor na czerwony lub niebieski. Albo plastikowe butelki w kształcie Matki Boskiej w ostrych kolorach „techno”, z nakrętką na głowie. Nie wspomnę już o „długiej bułce Papież” – z której strony zaczynać konsumpcję? Może od głowy?Gdzie ta granica między kultem i czcią a sacrum profanum?! Nie takie to znowu „wyłącznie święto religijne”, wszak w czwartek… Czytaj więcej »
Dorzucę jeszcze jedną impresję; foty z procesji przez jakiś czas mnie dręczyły – skąd ja to…? Gdzie ja to…? No łoczywiście! Ich klimat, cały ten spektakl i oprawa przypominają mi prace jednego z moich ulubionych malarzy – Hieronima Boscha! Zdecydowanie! I absolutnie nie piszę tu o Twoim warsztacie, sposobie sportretowania, bo, choć po mistrzowsku i „z okiem”, to klikałaś fakty, a Bosch jednak interpretował i przeinaczał na swą „nutę”. Coś podobnego kojarzy mi się jeszcze z tym, co robi tu i ówdzie Anton Corbijn – kaptury, habity, krucjaty – wszystko przerysowane, wręcz karykaturalne. Klikam „Lubię to”.
Siki, lizaki też tu były 🙂
Z tą granica to faktycznie trudno. Tutaj są też ręczniki z Matka Boską, takie plażowe 🙂
Myślę, ze mogliby trochę pozazdrościć naszych pogańskich zwyczajów. I nie ma żadnych kurczaczków (chyba że w garnku z pepian), zajączków, ani nic, co przypominałoby rzeżuchę. Nic.
Śniegus-dyngus – jest w dechę!
A przeziębiłam się, bo w Xeli za dnia to może i upał, ale w nocy i nad ranem zimnica i to dlatego się przeziębiłam.
Dlaczego miałbyś zejść z blogiska? Nie zostało już wiele Siki. Za 2 tygodnie wracam. Ale przede mną jeszcze kilka meksykańskich ruin Majów 🙂
Imponujące te procesje! To musi robić wrażenie, choć, jak przeczytałam o tej pizzy, to podobnie jak Ty, uczucia miałam- delikatnie mówiąc- mieszane.
Jeśli chodzi o tzw. „zajaczka” to za czasów mojego dzieciństwa nie było tego zwyczaju. Przywędrował chyba z Niemiec.
Kuruj skutecznie nadmiar wrażeń wielkanocnych,żeby mieć siły na ruiny w Meksyku! idem18
Myślę, ze wielu Polaków miałoby mieszane uczucia, widząc sprzedawców pizzy w tłumie.
A zajączek chyba był, może zależy od terenów, bo wydaje mi się, ze moi rodzice mieli zajączka. W każdym razie ja jako dziecko miałam.
A na ruiny siłę mam. Za 10 minut ruszam do Palenque. W środę Monte Alban, a w niedzielę Teotihuakan :)Pozdrawiam