AMERYKA PÓŁNOCNA USA W DRODZE

Kryminalne zagadki Los Angeles

Mężczyźni byli kilka kroków ode mnie. Niepokój i strach rosły. Czułam, że coś jest nie tak i że jak najszybciej musimy się stąd ewakuować. Bałam się jedynie, że pobłądzę w plątaninie korytarzy „pralni pieniędzy”, w której się znalazłyśmy. Rzuciłam się do ucieczki, mając nadzieję, że Lisa poszła w moje ślady, a mężczyźnie zostali na miejscu. Byle tylko dobiec do samochodu, modliłam się w duchu. – Ale nie możecie tak stąd teraz wyjść – powiedział mężczyzna. – Nie wiecie co się teraz stanie…

***

Gdzie się nie rozejrzałam i gdzie nie poszłam, czułam się jak na planie amerykańskiego filmu. Duże drewniane domy. Jeden obok drugiego wycięte niemal jakby z jednej matrycy, różniące się tylko kolorami. Na gankach kanapy, bujane fotele, w ogródkach typowe amerykańskie ozdoby. Niektórzy już rozpoczęli przygotowania do Halloween. Na trawie leżały dynie, a drzwi i okna ozdabiały kościotrupy. Mijani ludzie uśmiechali się i pozdrawiali. Co chwilę mnie ktoś za cos przepraszał albo pytał jak się mam. Dziwnie. Ale i przyjemnie.

Santa Cruz to typowe senne miasteczko. Tak zwykle przewodniki określają miejscowości, w których nic się nie dzieje. W przypadku Santa Cruz znaczenie „senne miasteczko” nabiera jednak innego wymiaru. Senne w tym przypadku nie oznacza nudne. Zwiedzanie zaczęłam od porannej przebieżki. Zauważyłam, że tak najlepiej oswajam się z nowymi miejscami – przemierzając je biegiem o poranku. Potem już przed południem, powoli spacerowałam uliczkami między domkami i głównym deptakiem miasta. O tej porze roku wszystko niemal świeciło pustkami. Wiele knajp i barów było zamkniętych. Nawet wesołe miasteczko było nieczynne i w samotności straszyło swoja kiczowatością.  Nie mogłam jednak powiedzieć, że mi się tu nie podoba. Wręcz przeciwnie.

Spacerując po molo, natrafiłam na ogromne stado lwów morskich. Są tam ich chyba setki, jeśli nie tysiące. W mieście słychać je bardzo wyraźnie niemal w każdym zakątku. Nawet w nocy obudziło mnie ich „szczekanie”, choć jeszcze wtedy nie byłam do końca pewna, co to za dźwięk.

Stwierdziłam, że w takim Santa Cruz mogłabym nawet zamieszkać, mimo że to mała sezonowa miejscowość, która żyje turystami. Nudy tu raczej jednak nie ma nawet poza sezonem, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo w amerykańskich miasteczkach ma się wrażenie, że za każdym zakrętem czai się jakaś tajemnica: uchylona na poddaszu zasłonka, ktoś stojący w ciemnym zaułku, rybak, pakujący czarne worki na swoją łódź i wypływający z nimi na szerokie wody nasuwają niespokojne myśli. Ech, te amerykańskie thrillery…

Wszystkie miejscowości na trasie wzdłuż Pacyfiku mają w sobie jakąś magię. Monterey oczarowało mnie jeszcze bardziej. Już od pierwszego spojrzenia zakochałam się w kolorach, które ukazywały się moim oczom, gdy zaczęłam zbliżać się do miasta. Prawa strona wybrzeża ozdobiona była czerwienią, złotem, zielenią i pomarańczami. Nie mogłam oderwać wzroku, a powinnam była, bo w końcu siedziałam za kierownicą. Musiałam się tam zatrzymać, przejść się, nacieszyć oczy barwnym pejzażem. Próby jednak wielokrotnego zawracania i błądzenia nie pomagały. Dojazd był zamknięty, zero parkingów.

No, tak, pomyślałam w końcu i walnęłam się w głowę. To park stanowy i jakoś nie przyszło mi od razu do głowy, że też może być zamknięty. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że do States Park wejść można, ale już z zaparkowaniem samochodu może być problem. Po wielu nieudanych próbach, w końcu postawiłyśmy samochód przy centrum handlowym i powędrowałyśmy do parku. Cuda, o jakich filozofom się nie śniło, można by rzec.

Magia! A na dodatek wszędzie pusto i „cicho jak makiem zasiał”. Przemierzając Fort Ord Dunes w upalnym słońcu, już planowałam poranny jogging pośród czerwieni traw i zieleni drzew, mając pewność, że będzie to jedna z najpiękniejszych tras biegowych w moim życiu. I była.

Samo Monterey okazało się nie tylko pełnym wdzięku miasteczkiem, ale również właścicielem jednego z lepszych akwariów. Pochłonęło mnie ono na ponad trzy godziny. Nie mogłam się oprzeć przede wszystkim meduzom, które okazało się, że posiadają magiczną moc przyciągania. Mogłabym wpatrywać się w nie godzinami, podziwiając ich powolny taniec. Przyglądanie się ich niespiesznym ruchom działało na mnie niemal hipnotyzująco. Czułam, że wpadam w trans, a całe zmęczenie i złość na francuską współtowarzyszkę podróży odpływają, gdzieś w odległy niebyt. Zamarzyło mi się takie akwarium w domu. Przecież to lepsze niż medytacja, tai chi i psychoterapia razem wzięte!

Jedynie smutkiem napełniło się moje serce z braku w akwarium moich ulubionych stworzeń, na widok których momentalnie się rozklejam – wydry morskie. Miałam nadzieję je tu zobaczyć. Akwarium w Monterey słynie bowiem z opieki nad nimi i z ich ochrony. W chwili obecnej nie mieli jednak pod opieką żadnego stworzonka z tego gatunku. Wszystkie niedawno wypuścili na wolność.

Podróż autostradą wzdłuż Pacyfiku, zwłaszcza drogą zwaną Big Sur to niemal obowiązek każdego, kto odwiedza Kalifornię. Na długości około 110 kilometrów można podziwiać niespokojne fale, rozbijające się o brzegi i klify, poczuć morską bryzę, przejść się po plaży, czy posiedzieć na skale, wpatrując się w przestwór oceanu. Te ponad sto kilometrów można pokonywać w bardzo wiele godzin. Co chwilę natykamy się na znaki informujące o kolejnym punkcie widokowym. Co kilkanaście kilometrów znajduję kolejny widok, który chcę uwiecznić na zdjęciu i na dłużej w swojej pamięci. Droga pnie się i kręci, każąc mi wciąż zwalniać. Nie przeszkadza mi jednak ta powolna jazda, bo chociaż zmęczenie przybiera na sile, to widoki wynagradzają wszystko. Nie spieszy się nam też specjalnie. Niby znalazłyśmy w Santa Barbarze couchsurferkę chętną do przygarnięcia nas, ale postanawiamy, że nic na siłę i jeśli zmęczenie już na nic więcej nie pozwoli, to zatrzymamy się gdziekolwiek.

Na noc udaje nam się dojechać zaledwie do San Luis Obispo, małej miejscowości, w której jedyny chyba hostel w całości jest zajęty, a motele kosztują majątek. Jest akurat weekend i w związku z tym stawka za nocleg rośnie o prawie dwadzieścia dolarów. Wyjścia jednak nie mamy.

Dopiero następnego dnia docieramy do Santa Barbara. Przypomina mi się tasiemiec o tym samym tytule, na który w każdą niedzielę czekały całe rodziny. Śledziło się wówczas losy bogatych bohaterów opery mydlanej i marzyło o wielkiej Ameryce, w której spełniają się marzenia w stylu „od pucybuta do milionera”.

Santa Barbara okazała się pięknym miasteczkiem. Wylądowałyśmy w pobliżu deptaku na wybrzeżu. Spacerowałam po plaży i miałam ochotę stamtąd nie wyjeżdżać. Szumiały palmy, wiatr łaskotał mnie po twarzy, a w powietrzu unosił się zapach morza. No i jeszcze „trawki”. Zapach marihuany roznosi się tu bowiem wszędzie i o każdej porze. Zdaję się, że w Kalifornii jej palenie jest dozwolone.

Gdybym była sama to pewnie pozostałabym już w Santa Barbarze na noc i nie parła na siłę do Los Angeles. Nie byłam jednak. Towarzyszyła mi Francuzka, z którą dogadać specjalnie się nie mogłyśmy. Zresztą już dnia poprzedniego ustaliłyśmy, że dalej tak być nie może i musimy się rozstać. Do Los Angeles parłyśmy jednak jeszcze razem.

Na miejsce dotarłyśmy w sam raz na zachód słońca. A gdzie najlepiej podziwiać zachód słońca, jeśli nie na Bulwarze Zachodzącego Słońca, ciągnącym się przez wiele kilometrów aż do wybrzeża Pacyfiku?  Krążyłyśmy więc ulicami Hollywood, Beverly Hills, Santa Monica, i czułam jak moje rozczarowanie rośnie i rośnie. Nie tak wyobrażałam sobie osławione przez amerykańskie filmy i seriale najpopularniejsze i kultowe dzielnice Hollywood. Nie tak wyobrażałam sobie magiczny Bulwar Zachodzącego słońca. Nie tak wyobrażałam sobie… Musiałam się jednak zacząć przyzwyczajać, że powinnam zapomnieć o wszystkim, co do tej pory myślałam i wiedziałam (a przynajmniej wydawało mi się, że wiem ) o Los Angeles i Hollywood. Wyobrażenie o miejscu zwykle jest piękniejsze. Takie też było właśnie moje.

Rozczarowana wystukałam na GPSie adres hostelu i ruszyłyśmy w drogę powrotną.

– No, ale jak tu powinien być jak go tu nie ma? – powiedziałam do Lisy, gdy nie mogłyśmy znaleźć hostelu. Nawigacja pokazywała miejsce, w którym niczego nie było.

– Może źle adres wpisałyśmy?

Wpisałam jeszcze raz, ale GPS upierał się, że się nie myli. Stałyśmy w ciemnej ulicy, gdzieś na przedmieściach Los Angeles. Dojrzałam ludzi w ciemności i pobiegłam do nich z zapytaniem o hostel.

– No inglez – usłyszałam odpowiedź na moje pytanie, chociaż wcale nie pytałam czy mówi po angielsku, tylko czy wie gdzie jest hostel, którego szukamy.

W Kalifornii bez problemu mogłabym się dogadać nie używając angielskiego w ogóle. Tu połowa mieszkańców, jeśli nawet nie więcej, to Latynosi.

Okazało się, że żadnego hostelu tu nie było i nie ma. A jeszcze rano, gdy rezerwowałyśmy go, mówiłam do Lisy, że mam nadzieję iż to miejsce faktycznie istnieje. Było za tanie jak na naprawdę istniejące.

Zaczęłyśmy obchodzić budynki dookoła, łudząc się, że może wejście do hostelu umiejscowione jest gdzieś od tyłu budynku. Od zaplecza jednego z nich ktoś się kręcił. Podeszłyśmy zapytać. Mężczyzna głupkowato się uśmiechał. Wyczułam od niego alkohol.

– Hostelu tu żadnego nie ma, ale możemy sprawdzić w Internecie – zaproponował, zapraszając do środka. Miałam pewne obawy przed wejściem. Zajrzałam i znalazłam się na zapleczu czegoś, co wyglądało jak pralnia. „Pralnia brudnych pieniędzy, pomyślałam i od razu przypomniały mi się „Kryminalne zagadki Los Angeles”.

Oprócz mężczyzny nikogo więcej nie było. W razie czego we dwie sobie z nim poradzimy, pomyślałam i postąpiłam kilka kroków. Weszłyśmy do pięknie urządzonego biura. „Jak nic pralnia pieniędzy”, pomyślałam widząc skórzane obicia kanap i foteli, meble w stylu Ludwika IV i telewizor plazmowy na pół ściany. Dopatrzyłam się też kilka pustych butelek po winie i whisky.

Mężczyzna odpalił komputer, kazał się rozgościć i zniknął na chwilę, a my sprawdziłyśmy hostel. Jednak istniał. Tylko że przy zapisie literkę „S” pomyliłam z cyfrą „5”. Sprawdzone, to spadamy, powiedziałam i ruszyłam do wyjścia, nakazując Lisie iść za mną. Wyszłam na korytarz. Mężczyzny nie było.

– Lisa, chodź.

– Już, tylko notuję – odrzekła.

W tym momencie z innej części budynku doleciała do mnie rozmowa dwóch osób. W moją stronę zmierzał mężczyzna, który nas zaprosił wraz z towarzystwem. Na mój widok jeden z nich powiedział: – No miałeś rację. I oboje się zaśmiali. Czułam, że coś jest  nie tak. Krzyknęłam im tylko, że już znalazłyśmy i dziękujemy za pomoc.

– Ale nie możecie tak wyjść stąd – powiedział ten nowy. Nie wiecie co się teraz stanie.

Mężczyźni byli kilkanaście kroków ode mnie. Ja stałam w drzwiach pokoju, w którym znajdował się komputer. Odwróciłam się do Lisy i wrzasnęłam, że zmywamy się stąd i niemal biegiem ruszyłam do wyjścia.

Byłam pewna, ze Lisa jest tuż za mną, podobnie jak i mężczyzna. Byłam pewna, że zaraz mnie chwyci i nie pozwoli wyjść. Biegłam ile sił w nogach. Gdy się odwróciłam okazało się, że go za mną nie ma, podobnie jak i Lisy. Dopadłam samochód. Cała się trzęsłam. Kluczyki wypadły mi z rąk raz za razem. Potem nie mogłam trafić nimi w otwór. W końcu odpaliłam samochód i wyjechałam na ulicę. Lisy dalej nie było. Trzęsącymi się dłońmi ledwo wystukałam do Francuzki sms: „Czekam od tyłu budynku w samochodzie. Uciekaj.” Podjechałam od tyłu pod bramę. Nie rozumiałam czemu Lisa nie pobiegła za mną jak ją wołałam. Zaczęłam panikować i przeklinać na cały głos. Nie przepadałyśmy za sobą, ale spanikowałam, że coś może się jej stać. Byłam już gotowa biec do Meksykanów, których wcześniej pytałam o hostel, by pomogli mi odbijać Francuzkę. W końcu ją zobaczyłam. Wpadła jak burza do samochodu.

– Co się stało? – zapytała. – Dostałam Twojego smsa.

– Jak to, co się stało?! Dlaczego nie pobiegłaś za mną jak wrzasnęłam żebyś to zrobiła – zapytałam zdenerwowana. – Czułam, że coś  jest nie tak z tymi gośćmi.

– Mi też się nie podobali, ale no wiesz, to nieładnie tak wybiegać od kogoś, kto chce ci pomóc – odpowiedziała.

Ciekawa koncepcja, pomyślałam. Znajdujesz się w nocy w jakimś magazynie, z dwoma obcymi mężczyznami, czujesz, że coś jest  nie tak i nie uciekasz, bo to niegrzecznie?! Nic na to nie odpowiedziałam. Jak chcesz kiedyś zginąć, bo niegrzecznie będzie odwrócić się na pięcie i z uciekać, co sił w nogach, to twoja sprawa, pomyślałam. Odetchnęłam jednak z ulgą kilka razy, że nic się jej nie stało póki jesteśmy razem i ruszyłyśmy tym razem już pod właściwy adres. Padałam ze zmęczenia.

Gdy zatrzymałam samochód na Boyle Avenue pod Moon Pad Hostel, zaczęłam się śmiać. Nerwowo. Odreagowywałam strach, którego się najadałam. Żadnych więcej amerykańskich seriali kryminalnych, obiecałam sobie po cichu. I zaglądania do obcych magazynów.

 

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments