Na pustyni działy się rzeczy dziwne. Ale w miejscu które nosi złowrogie imię być inaczej nie mogło. Samochód bał się bardziej chyba niż ja. Może dlatego tak niechętnie po Dolinie Śmierci jeździł. Chociaż właśnie powinien śmigać, by jak najszybciej opuścić jej granicę. A zaczął śmigać, dopiero po ich przekroczeniu. Gdy opuściłam Panamint Springs nagle jak ręka odjął, samochód zaprzestał wygłupów.
Droga 190 z Doliny Śmierci szybko zmieniła się w US 395, ponoć jedną z piękniejszych, niezwykle widokowych tras.
Dzień chylił się już ku zachodowi. Stres spowodowany psującym się samochodem odszedł w zapomnienie, dzięki niesamowitym widoków, które rozpościerały się przede mną. Nie mogłam się oprzeć przed zachowaniem iście idiotycznym, czyli prowadzeniem samochodu jedną ręką i kręceniem filmiku drugą. Nie za bardzo było się gdzie zatrzymać. Zresztą nie mogłam tego robić cały czas, bo do Bishop, na nocleg nie dojechałabym chyba nigdy. Musiałam zadowolić się obsługą aparatu w tzw. międzyczasie. Góry, z delikatnie ośnieżonymi szczytami, skąpane w zachodzącym słońcu, a na ich tle drzewa, zupełnie żółte jakby obsiadły je stada kanarków były jednak tego warte. Cieszyłam się, że tego dnia to nie koniec tej trasy. Jeszcze następnego wiodła mnie ona cały czas aż do Mono Lake, a potem też do Ghost Town, czyli miasta duchów.
Spanie w motelach ma w sobie coś filmowego. Przynajmniej dla mnie. Wiem, że to banalne i stereotypowe, ale nocując w motelu, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że włażę z buciorami na plan filmowy. I wiadomo, że nie taki byle jaki, ale scenariuszem kryminalnym pisany. W ilu to filmach i serialach motel był najczęstszym miejscem zbrodni? Gdyby zrobić takie statystyki, myślę, że zająłby pierwsze miejsce.
Motel 6, jeden z najtańszych w Stanach, zaskoczył mnie. Nie tym, że morderstw tam żadnych nie było, bo w innych też się na takie historie nie natknęłam, ale zaskoczył mnie warunkami. Motele kojarzyły mi się dotąd z obskurnymi kanciapami, ze śladami krwi na ścianie (jak w Dexterze) i nieciekawym sąsiedztwem, z policyjnym dobijaniem się do drzwi i szukaniem świadków przestępstwa (tak tak, wiem za dużo amerykańskich seriali kryminalnych). A tu cisza i spokój, nieprzyzwoicie wygodne łoże, telewizor plazmowy wielkości, jakiej chyba nigdy nie widziałam, niebywała czystość i luksusy. Czegoś takiego się nie spodziewałam. Zero filmowych hałasów za ścianą, uderzania stalowym łóżkiem o ścianę 🙂 Spałam jak dziecko.
Z motelowego planu serialu kryminalnego wjechałam od razu między kartki animowanej produkcji.
Mono Lake kusiło widokami. Nie mogłam się doczekać, gdy tam dotrę. Jechałam jednak powoli, chłonąc widoki i smakując każdy niemal kilometr. Okolica wyglądała jakby wyszła spod pędzla niezwykle uzdolnionego malarza. Nie mogłam wyjść z podziwu. Stany rozkochały mnie w sobie do nieprzytomności. Tu niemal każdy skrawek był piękny. Nawet taka najzwyklejsza jazda samochodem nie mogła się nudzić, bo wciąż karmiona byłam bajkowymi pejzażami. Wkraczając na teren Mono Lake, przekroczyłam granice bajki, wchodząc na teren opowieści science-fiction. Pojawiły się skalne wieże i wieżyczki. Jakby wyrosło przede mną skalne miasto, które po chwili wcale okazało się nie być skalnym, lecz… gąbkowym. Nieziemskie budowle to tufowe kruche formacje, które miałam wrażenie, że uginają się delikatnie pod dotykiem dłoni. South Tufa zahipnotyzowała mnie. Po „gąbczastym” miasteczku spacerowało zaledwie kilka osób, które po chwili wskoczyły do samochodów i ruszyły dalej. Ja nie mogłam tak szybko stamtąd wyjechać, krążąc zachwycona między wieżami. Potem spacerem ruszyłam do niedalekiej Navy Beach, czyli „solnej plaży”. Wszędzie panował spokój. Bezruch, ale jednocześnie wyczuwało się jakąś harmonię. I choć opuściłam już okolice pustyni Mojave, czułam się jakbym tym razem znalazła się na planie jednego z uwielbianych przeze mnie filmów „Bagdad Cafe”. Mimo pozornej ciszy, okolica przemawiała do mnie każdym szczegółem krajobrazu, jakikolwiek dźwięk był tu zbędny. Rozsiadłam się przy brzegu i wpatrywałam w wodną toń. Gdyby nie czekające mnie jeszcze miasteczko duchów, zostałabym tu do wieczora, by podziwiać zachodzące nad tufowymi zamkami słońce.
Podążając drogą US 395 przez malownicze górskie krajobrazy, wąskimi i wijącymi się w górę ścieżkami z planu science-fiction dostałam się na plan westernu. Dziki, bardzo dziki Zachód otworzył przede mną swoje podwoje. Wjechałam „w naturę” Zero domów, zero życia ludzkiego. Pusta wąska droga. Próbowałam odwrócić uwagę mojego samochodu od tych nieco „pustynnych” krajobrazów, by przypadkiem nie przyszło mu znów do głowy (raczej silnika) robić mi jakiegoś psikusa i zacząć znów się psuć. Po Dolinie Śmierci wciąż nosiłam w sobie strach przed niezamieszkanymi przestrzeniami i mało uczęszczanymi drogami. Odczuwałam niepokój, ale uparcie pchałam się dalej. Po pewnym czasie znów musiałam włączyć „napęd na cztery koła”, bo zaczął się kilkukilometrowy szutrowy podjazd. Mój chevrolet słabo sobie dawał radę z takim podłożem i silnik znów zaczął wyć w niebogłosy. Pocieszałam się, że w razie trudności, z powrotem będę miała z górki, i dosłownie i w przenośni. Miałam pewność, że nawet na niskich obrotach dotoczę się do Lee Vining – sympatycznego miasteczka, w którym miałam ogromną ochotę spędzić noc, by wieczorem podziwiać jeszcze księżycowy krajobraz Mono Lake.
Miasto duchów trochę przerażało mnie samą nazwą. Na planie horroru wolałam się nie znaleźć. Jeden przeżyłam już dnia poprzedniego i stanowczo wystarczyło mi to na najbliższy czas.
Na wjeździe przywitał mnie uprzejmy rangers. Ulżyło mi, że nie będę tu sama, choć jeden rangers chciałoby się rzec „wiosny nie czyni” a może raczej „w bajkę horroru nie zamienia”. Parking jednak był w połowie zapełniony i po miasteczku krążyły grupki ludzi. Słońce jednak znów dość szybko chyliło się ku zachodowi, więc raczej w pośpiechu okrążałam miasto poszukiwaczy złota, ponoć jednego z najlepiej zachowanych. Po raz pierwszy znaleziona tam złoto w 1859 roku, co ściągnęło całe tłumy poszukiwaczy. I chcąc nie chcąc zyskało sobie złą sławę. Bodie było uważane za jedno z niebezpieczniejszych miasteczek, w którym panowało niemal totalne bezprawie. Ciągłe walki, bójki i morderstwa były na porządku dziennym. W mieście rządził alkohol, hazard, domy uciech (w miasteczku było około 65 saloon’ów) i opium. Kilkadziesiąt czy nawet kilkaset osób cierpiących na „gorączkę złota” w jednym miejscu i to pod wpływem używek nie mogło wróżyć nic dobrego. Życie tu musiało być ciężkie, myślałam, przeglądając historię miasta. Chociaż drewniane budynki, mimo że niektóre nieco zrujnowane, straszące powybijanymi szybami, w ciepłych promieniach zachodzącego słońca, wyglądały dość przyjaźnie. Byłam jednak pewna, że to tylko taka przykrywka. I jednocześnie miałam pewność, że nie chciałabym tu utknąć na noc. Duchy oszalałych na punkcie złota poszukiwaczy bez wątpienia wciąż tu gdzieś krążyły. Wolałam nie nawinąć się im pod rękę.
Szybko zdecydowałam, że już za stara jestem na westerny. I postanowiłam zmienić plan zdjęciowy. Wrócić na płótno jakiegoś malarza albo na plan filmu science-fiction, ale takiego bez armagedonów, a jedynie z nieziemskimi widokami.