AMERYKA PÓŁNOCNA MEKSYK W DRODZE

Zegar tyka: CZTERY!

Mexico Ciy muzeum designu

Przede mną ostatnie cztery dni w Meksyku, ostatnie cztery dni mojej podróży (choć duchem już jestem w Polsce).  Przede wszystkim obawą napawa mnie fakt, że… jest to stolica. Gdzieś tam, z tyłu głowy, coś cały czas mi przypomina jak to jest ze stolicami w Ameryce Środkowej, do których, jako „siedzib zła”, po prostu się nie jeździ, a już na pewno nie jeździ się samotnie, a zwłaszcza nie uprawia się samotnego, kobiecego zwiedzania. Niby Meksyk bardziej bezpieczny i, jak można by rzec bardziej „ucywilizowany”, ale jednak jakaś obawa pozostaje. Zwłaszcza, że podczas poszukiwania hostelu i podpytywania mieszkańców Meksyku o to, w jakich okolicach najlepiej się zagnieździć, wciąż dostawałam rady typu: „Lepiej nie w centrum, bo choć w ciągu dnia kręci się tam sporo ludzi, to wieczorami (o nocy nie wspominając) za bezpiecznie tam nie jest”. Ale ja chciałam w centrum, żeby mieć blisko do słynnego Zocalo i innych atrakcji turystycznych. Choć z perspektywy czasu wiem, że mieszkanie w centrum wcale nie jest konieczne, by mieć łatwy dostęp do wszystkiego. Stolica ma genialne metro, którym można dojechać do  ważnych i interesujących miejsc. W centrum zaś jest hałaśliwie i przede wszystkim niewyobrażalnie tłoczno.

Katedra

U nas metra nie ma i choć wiedziałam, że szanse na zgubienie się w nim czy niepołapanie w jego funkcjonowaniu jest niewielkie, to jednak miałam pewne opory przed nim. Przede wszystkim wyczytałam w moim durnym przewodniku (tym razem nie Lonely Planet, ale w Baedekerze, że nie należy poruszać się metrem z dużym bagażem. No to jak do cholery mam przetransportować moje rzeczy do centrum?! Główkowałam, że przecież to niemożliwe, by naprawdę nie można było jeździć w metrze z plecakiem czy większą torbą. Ktoś tu chyba, kto pisał przewodnik, nigdy tym metrem nie jechał. W dodatku naczytałam się na różnych forach internetowych, „praktycznych” porad, a właściwie ostrzeżeń jak to jest niebezpiecznie, zwłaszcza w godzinach szczytu, w których panuje trudny wręcz do opisania ścisk, wykorzystywany z wielkim entuzjazmem przez mrowie kieszonkowców. Radzono, by w godzinach szczytu nie korzystać z metra, tylko z linii autobusowych. Jako że w Meksyku chickenbusów brak, brak też panów „kobradorów”, pobierających pieniądze za bilety oraz brak niezwykle pomocnych kierowców, obawiałam się, że przeprowadzona przeze mnie akcja pt. „Podróż autobusem”, może zakończyć się niepowodzeniem.

Siesta w centrum miasta

Pokierowana przez dwóch kierowców i kilkunastu przechodniów, na trasie od autobusu do stacji metra, liczącej zawrotną długość 500 metrów, dotarłam na miejsce. Tłumy? W porannych godzinach w naszych przychodniach jest więcej osób niż w metrze. Nikt też nie czepiał się mnie o żadne bagaże. Co mnie zaskoczyło w metrze to, że jednak w Meksyku handel obwoźny też istnieje. Nie na taką skalę jak w Gwatemali, Salwadorze czy Hondurasie, ale jednak też jest. Tylko że tutaj uprawiany on jest w metrze. Razem ze mną wepchnął się do wagonu Meksykanin, któremu towarzyszył, podobnie jak i mi, wielki plecak. Turysta, pomyślałam. Jednak myśl tę szybko przegnały pierwsze dźwięki, które wydał ów plecak po zamknięciu się drzwi wagonu. Poleciała jakaś nastrojowa muzyczka, za chwilę szybki kawałek dyskotekowy, a po chwili znany utwór rockowy, który zaczęłam sobie nucić. Ów plecak okazał się wielkim głośnikiem, którego właściciel sprzedawał, własnoręcznie zdaje się nagrane, składanki największych hitów, za niewielką kwotę dziesięciu pesos. O dziwo, parę osób nawet kupiło. Minuta czy dwie do następnej stacji. Otwierają się drzwi, jeden głośnik wychodzi, by zrobić miejsce kolejnemu, który wkracza z kolejną składanką, tym razem samych rockowych kawałków. Aż sama mam ochotę zakupić płytę, ale w mojej sytuacji plecakowo-torbowej, nie byłabym w stanie znaleźć nawet jednego peso. Na trzeciej stacji znów wymiana kolumn i zmiana nastrojów muzycznych. To już wiem, czemu w metrze, w przeciwieństwie do autobusów nie używa się radia.

Przygotowanie do ceremonii wciągnięcia flagi

Po co płacić abonament za radiofonię (pewnie u nich nic takiego nie funkcjonuje) skoro darmowa muzyka jest tu obecna niemal non stop. Oprócz płyt, trafiam na sprzedawców laminowanych okładek na dokumenty, baterii i gum do żucia, czyli generalnie drobiazgów łatwych do transportowania. To jednak nie Gwatemala czy Salwador, gdzie do autobusu wnosi się kilka kartonów past do zębów czy cały stojak z okularami przeciwsłonecznymi. Chociaż kolumny w plecaku też robią wrażenie. Wysiadłam na czwartej stacji i ruszyłam przed siebie w poszukiwaniu mojego hotelu. Tak, hotelu. Na sam koniec postanowiłam bowiem, że biorę pokój jednoosobowy. Znalazłam w sumie niedrogą propozycję (niedroga jak na Meksyk) w hotelu w centrum. Cena była niewiele większa od łóżka w czternastoosobowym dormitorium, w którym jak nic zwariowałabym, nie mówiąc o tym, że o śnie mogłabym raczej zapomnieć wśród takiego tłumu. Pokój hotelowy był tani, bo jak na hotel z dość dziwnymi warunkami, czyli z zewnętrzna łazienką, wspólną dla wszystkich. To mi jednak w niczym nie przeszkadzało. Bardziej zaczął mi przeszkadzać pierwszej nocy brak klimatyzacji, albo chociażby jakiegoś wiatraka. Upał i zaduch był nie do wytrzymania. Hotel polecony mi też przez brać couchsurferską miał być cichy i bezpieczny. Był bezpieczny, zwłaszcza szafka na szyfr w pokoju, do której musiałam wzywać obsługę kilkanaście razy w ciągu mojego pobytu, bo sama wciąż jej nie mogłam otworzyć. Od samego początku jednak dało się dostrzec tę różnicę między hotelem a hostelem.

W stolicy miałam być cztery dni. Muszę przyznać, że choć byłam w wielu stolicach Europy, to tak wielkiego placu centralnego (czyt. Zocalo) oraz takiego tłoku, to chyba nigdzie nie widziałam. W stolicy poczułam się taka maleńka jak jeszcze nigdy w życiu. W Zocalo (Plaza de la Constitucion) nie widziałam nic pięknego. Może przytłoczył mnie ogrom przestrzeni, otoczonej wprawdzie przez interesujące budynki z największą w całym Meksyku katedrą, ale również przez przelewający się wszystkimi stronami tłum, przez który musiałam przedzierać się niczym przez dżunglę. W sumie zielona dżungla, przez którą się przedzierałam to nic w porównaniu z tą meksykańską betonową. Mexico DF (District Federal) mierzy ponad 40 km długości, ciągnąc się z północy na południe, a gęstość zaludnienia tu uważa się za największą na świecie – 25 – 30 mln (wg. Beadekera).

Meksykańska chińska dzielnica

Można się tu naprawdę pogubić. Stolica podzielona jest na szesnaście okręgów, w obrębie których wydzielono ponad 240 dzielnic! W sumie po dłuższym zastanowieniu, wcale się nie dziwię, że czułam się trochę przytłoczona ogromem, w końcu samo Mexico City jest niemal tak zaludnione jak Polska. Jakby nie było, to jedno z największych miast na świecie.  Skoro więc stolica jest jedną z największych  i ma największą katedrę, to nie będzie budził zdziwienia fakt, że i Zocalo jest największym placem na świecie ( liczy 240 m na 240 m). Co ciekawe plac ten dawniej był wykorzystywany, jako arena dla walki byków – sportu (jeśli można tak to nazwać) nadal (niestety) niezwykle popularnego w Meksyku. Postanawiam zgodnie z radą przewodnika, ale także przemiłej pani z informacji turystycznej, rozpocząć od właśnie centrum. Tak sobie myślałam, że samo obejście dookoła tego ogromnego placu pożre wiele godzin. Jedna stronę placu zajmuje, liczący 200 m długości Pałac Narodowy. Kolejny bok zajmuje wspomniana już olbrzymia katedra. Nie tylko budynek z zewnątrz robi wrażenie, ale i wnętrze, zwłaszcza niesamowity, rzeźbiony ołtarz. Spacerując po centrum i próbując się nie zgubić (co wcale nie jest łatwym zadaniem), trafiam nie tylko na tańce Indian – handlarzy, którzy kilkakrotnie w ciągu dnia, opuszczają swoje stosika i skupiają się w jednym miejscu, by dać pokaz, ale również na powtarzającą się codziennie ceremonię wciągania na maszt flagi narodowej.

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

4 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
kowaloova

Zazdroszczę. Pozytywnie rzecz jasna 😉
Ty to masz życie!!

Anita Demianowicz

Powiem tak: Każdy może mieć takie życie. To prawda. Tylko trzeba wiedzieć czego się chce, a potem postawić wszystko na jedną kartę, zaryzykować i zacząć spełniać marzenia.

siki

Meksyk, znany z mafii, morderstw i innych przekrętów. Tym bardziej zazdroszczę kurażu, że się udało. Parafrazując angielskie i rosyjskie przysłowie – curiosity DIDN’T kill the cat… Ufff…

Anita, nie bez powodu zostałaś wyróżniona, więc teraz podróżnicy, wagabundzi i włóczędzy czekają na TWÓJ przewodnik, a nie jakiś obsrany [eufemizm użyty z premedytacją i dla podkreślenia wagi] Lonely coś tam.

Rad bym posłuchać tych „własnoręcznie” nagranych składanek. Liczę, że podczas spotkania zaintonujesz!

Kartony past do zębów – imponujące, ale komu potrzebne, brak klimy – jechałaś kiedyś Kuśkobusem?, 240 dzielnic – dostawca pizzy pogubił mi się dziś w kilku… Właściwie to nie wiem, o co mi chodziło w tym akapicie.

Meksykańska chińska dzielnica – takiej kompilacji ostrza łaknę!!!

Anita Demianowicz

W końcu chwila czasu, by nadrobić zaległości i w komentarzach 🙂
Siki z przewodnikiem to nie przesadzajmy. Ale nie obraziłabym się jakby jakaś firma, wydająca przewodniki zechciała, żebym dla nich pracowała 🙂

Intonować nie będę, ale płytę z rockiem gwatemalskim na straganie z pirackimi płytami kupiłam. Pirackimi, bo tylko takie w Ameryce Łacińskiej sprzedają.

Kuśkobusem jechałam, może nie na dalekiej trasie, ale też nie wiem o co Ci chodziło w tym akapicie 🙂

Meksykańska chińska dzielnica też przypadła mi do gustu.