Sporo razem przeżyliśmy. Z jednej strony poczułam ulgę, że się już rozstajemy. Z drugiej cień smutku rzucił się na moje oblicze, bo wiedziałam że będę za nim tęsknić. Już tęskniłam.
***
– Czy jest szansa, że jak coś się stanie, to ktoś mnie znajdzie i pomoże? – zapytałam, mając przeczucie, że coś się może stać.
Pani Ranger spojrzała na mnie wielkimi oczami spod ronda równie wielkiego kapelusza. Zastanawiałam się czy to przez mój fatalny akcent, czy może przez sugerowanie tego, że coś się jednak może stać.
Pytając, miałam na myśli swój samochód. Zostały nam wspólne dwa dni. Niby poprzedniego dnia „chevy” nie był specjalnie humorzasty, jednak tak na wszelki wypadek wolałam się upewnić czy istnieje szansa jakiejkolwiek pomocy w razie nieprzewidzianych humorów mojego towarzysza podróży. No może nie do końca nieprzewidzianych, bo gdyby takie były, to bym nie pytała. Przezorny jednak zawsze ubezpieczony jak lubię powtarzać.
– No niestety nie będzie takiej możliwości – odpowiedziała w końcu dziewczyna.
– To znaczy, że jeśli zepsuje mi się samochód i stanę gdzieś na pustkowiu, to muszę się sama martwić?
Dziewczę wzruszyło ramionami, dając do zrozumienia, że nic na to poradzić nie może. Tak tu już jest. Nikomu w parku samochody po prostu nie mają prawa się psuć.
– Chce pani mapę parku?
Chciałam.
Co do psucia się mój samochód miał jednak inne zdanie. Ale jeszcze nie teraz. Póki co zbliżał się wieczór, a ja miałam do pokonania choć nie długi kilometrowo dystans, to jednak dość rozciągnięty w czasie. Nawigacja pokazywała, że droga zajmie mi co najmniej dwie godziny i czterdzieści minut. Długo jak na zaledwie sto mil. Trasa jednak wiodła przez Park Narodowy Yosemite. Wiła się, kręciła. Drzewa w skrajni wąskiej drogi nie pomagały. Ograniczenia do 20-30 mil doprowadzały do szału. Było jednak prawie pusto na jezdni, więc mogłam przyspieszać, gdy zza zakrętu ukazywało się kawałek czegoś prostszego. Od czasu do czasu dojeżdżałam do jakiegoś samochodu, który ciągnął się nieprzyzwoicie wręcz powoli.
W takim tempie to ja chyba nigdy tam nie dojadę, klęłam pod nosem na kierowcę przede mną. Miałam wrażenie, że jest w stanie wskazującym albo, że po raz pierwszy wsiadł „za kółko”.
W radio dostępna była jedynie amerykańska wersja „Radia Maryja”. Wszystkie inne radiostacje emitowały jedynie szumy i trzaski. Mój samochód nie miał opcji podłączenia mp3, czego się nie spodziewałam. W telefonie znów zasięgu brak. Samochód z górki toczył się całkiem nieźle. Przestałam się obawiać, że stanę gdzieś na trasie i znikąd nie będę miała żadnej pomocy. Byle dojechać do schroniska.
Około 18 udało mi się w końcu dotrzeć do budki z rangersami na wyjeździe z parku. Byłam przekonana, że już za kilka metrów zobaczę piękny napis „Yosemite Bug”, informujący, że mogę już wyłożyć się wreszcie wygodnie na łóżku, wyciągając nogi zmęczone całodniowym niemal siedzeniem za kierownicą. A tu jeszcze remonty, jeszcze jednostronny ruch, jeszcze korki. Ciemno, oślepiające światła samochodów jadących z naprzeciwka, wciąż coraz bardziej kręte drogi i moje zmęczenie, zamykające się oczy.
Po kolejnej pół godziny jazdy, nawigacja nagle rozwrzeszczała się, że minęłam cel. Ale jak to?!, zdziwiłam się. Przecież tam nic nie było! Drogi były ciemne. Zero latarni i dojrzenie jakiegokolwiek znaku wskazującego, że tu czy tam znajdzie się jakiś bed and breakfast, graniczyło z cudem. A byłam pewna, że skoro jadę do miasteczka, które znajdowało się na mapie, to normalnie wzdłuż drogi będą stały domki, sklepy, restauracje. Nawet w najmniejszych, mijanych wcześniej przeze mnie wioskach tak wszystko wyglądało. W końcu dojrzałam jakiś znak. Samochód jadący z naprzeciwka skręcił w dróżką przez niego wskazywaną. Ja też skręciłam, mając nadzieję, że chociaż dostanę instrukcję, gdzie mam jechać i gdzie znajduje się moje miejsce noclegowe, w którego istnienie zaczynałam już wątpić.
Droga skręcała najwyraźniej do prywatnego domu. Z terenowego samochodu zaczęło wypakowywać się kilka osób. Podjechałam.
– Excuse me? Could you help me? – zapytałam najgrzeczniej jak potrafiłam.
Było ciemno. Nie widziałam twarzy, ale sylwetki osób zastygły. Rozszedł się szmer szeptów. Hiszpańskich szeptów.
– Puede ser en espanol – rzekłam i usłyszałam odetchnięcie z ulgą.
No tak. Przejechałam znak. Muszę się cofnąć niecałą milę i tam jedyny hostel w okolicach na pewno znajdę. Musiałam mieć tylko nadzieję, że będzie również w nim miejsce dla mnie, bo wcześniejszej rezerwacji dokonać nie mogłam, a na maile nikt nie odpowiadał.
Było. Dostałam wygodne łóżko w ośmioosobowym damskim dormitorium.
***
Po szóstej rano budka rangersów na wjeździe była jeszcze nieczynna. Wjazd był jednak możliwy. Mam tylko nadzieję, że starczy mi paliwa, myślałam zaklinając wskaźnik, który pokazywał niewiele poniżej połowy. W sumie co tu do przejechania jest. Niewielkie odległości, myślałam sobie. Ceny na stacjach w parku były kosmiczne. Damy radę, prawda?, zadałam mojemu chevroletovi retoryczne pytanie i pogłaskałam z czułością kierownicę. Samochód stwierdził jednak, że może i ja radę dam, ale on na pewno nie.
Droga do Glacier Point, który był pierwszym punktem na mojej trasie pięła się cały czas w górę. Samochód ledwo ciągnął. Znowu się zaczynało. A jak słabo ciągnie i muszę go piłować z całych sił, by jechał w górę, to i nagle wskazówka paliwa zaczyna z prędkością niemal światła cisnąć w dół. Serce biło mi coraz szybciej, bo mapa wyraźnie pokazywała, że od najbliższej stacji dzieli mnie jakieś niecałe sześćdziesiąt kilometrów, jeśli zawrócę teraz. Jeśli postanowię pojechać dalej, a potem zawrócić, to znacznie więcej. Czarno zaczynałam widzieć obecny dzień. Cały czas „pod górkę”. Niestety i dosłownie, i w przenośni. Najwyżej z powrotem będę się toczyć, myślałam, ale gula w gardle robiła mi się coraz większa. Z bólem, ale w końcu dotarłam do Glacier Point. Roztaczał się z niego widok na Dolinę Yosemite, Half Dome i Yosemite Falls, czyli najwyższy w Ameryce Północnej wodospad. Była ósma rano i na punkcie widokowym byłam prawie sama, co było zaletą. Wadą – mało przejrzyste powietrze, o które rozbijały się promienie porannego słońca, oślepiając nie tylko mnie, ale i mój obiektyw. Mimo wszystko Glacier Point wyglądał imponująco.
Spojrzałam na mapę, na której na czerwono jarzyły się, wyrysowane dzień wcześniej przez uprzejmego rangersa, szlaki, warte i możliwe do przejścia w ciągu jednego dnia. No i te, rzecz jasna, które były o tej porze jeszcze czynne. Część z nich, ze względu na panosząca się już w Yosemite zimę, były do wiosny pozamykane. Kręciłam mapą w te i we w te i ni cholery nie miałam pojęcia, w którą stronę iść. Rangers coś mówił o jakiejś pętelce, niedaleko Glacier Point. Zobaczyłam znaczek, pokazujący 4 mile i ruszyłam. Na trasie było pusto. Starałam się zapamiętywać charakterystyczne miejsca przy zakrętach, żeby później się nie pogubić.
Droga prowadziła w dół. Przede mną rozpościerały się piękne widoki na dolinę. Ale zachwytu te góry jak na razie nie budziły tak wielkiego jak te w Zion Park czy w Wielkim Kanionie. Jednak co czerwony kolor, to czerwony, pomyślałam z uśmiechem. Po jakiejś godzinie wędrówki w dół, znów spojrzałam na mapę. Coś mi się nie zgadzało. Pętelka powinna być pętelką, a nie drogą prowadząco cały czas w dół. Zorientowałam się, że jednak to nie jest ten szlak, o którym mówił mi strażnik. Wściekła na siebie zawróciłam.
W punkcie widokowym pojawiło się nieco więcej osób. Ludzie wypakowywali kijki trekkingowe z samochodów i ruszali na różne szlaki.
– Musi chyba Pani tam wyżej podjechać – powiedział starszy mężczyzna, spoglądając na moją mapę i swój przewodnik.
Miał rację. Wsiadłam do samochodu i zaczęłam znów chwilowo wspinać się w górę. Spojrzałam jeszcze wcześniej na mapę, że druga zaproponowana przez strażnika trasa, zaczynała się w zupełnie innym miejscu. By się do niej dostać musiałabym objechać park z innej strony. Kilkadziesiąt kilometrów po krętych dróżkach z prędkością, która zżera najwięcej paliwa. Nie było szans, żeby tam dotarła bez wcześniejszego tankowania. A żeby zatankować musiałam wyjechać kawał za park i potem znów kawał wracać. Straciłam cierpliwość. Na dodatek samochód zaczął rzęzić, dając sygnał, że jest z nim coraz gorzej. Obrotościomierz zaczął wariować. O rany, muszę się ciebie w końcu pozbyć, zanim rozpadniesz mi się na drodze – wrzasnęłam, decydując że jeszcze tego samego dnia jadę do Sacramento i oddaję go do wypożyczalni.
Najpierw jednak musiałam doczłapać się do stacji benzynowej. Pierwsza, w okolicach wyjazdu z parku była zamknięta. Przełknęłam głośno ślinę i spojrzałam na wskaźnik paliwa. Gdy z daleka dostrzegłam oznaczenia niewielkiej stacji, odetchnęłam z ulgą.
– Przepraszam czy mógłby mi pan pomóc? – poprosiłam mężczyznę, który właśnie skończył tankować.
Stacja była nieczynna. To znaczy nikt na niej tego dnia nie pracował, ale można było samemu się obsłużyć. Tyle że ja nigdy wcześniej tego nie robiłam, a karta nie chciała mi działać.
– Niestety wydaje mi się, że z Pani kartą nie da rady – powiedział mężczyzna, gdy za trzecim razem dystrybutor wyświetlił informacje, że nie może zrealizować płatności.
Traciłam już siły do tego samochodu. Miałam nadzieję, że uda mi się chociaż dojechać do hostelu, żeby zabrać wszystkie rzeczy. Kolejna stacja była dziesięć mil dalej. Dotarłam tam prawie na oparach. Samochód po wyjeździe z parku i zatankowaniu znów zaczął śmigać bez zarzutu. Zaczęłam zastanawiać się, co z nim nie tak, że w miejscach, na których zwiedzaniu tak mi zależało, zaczynał świrować. Może podobnie jak i ja był już nieco zmęczony i wyeksploatowany codzienną jazdą i sporą dawką emocji?
Sporo razem przeżyliśmy, myślałam, gdy pan w punkcie odbioru samochodów, sprawdzał poziom paliwa. Z jednej strony poczułam ulgę, że się już rozstajemy. Z drugiej cień smutku rzucił się na moje oblicze, bo wiedziałam że będę za nim tęsknić. Za drogami, które przemierzaliśmy razem i za widokami, którymi każdego dnia karmiła nas niesamowitą przyroda Stanów Zjednoczonych. Za czasem spędzonym wspólnie w ciszy. Za czasem spędzonym tutaj. Już tęskniłam.
Hej, Twoja trasa nas zainspirowała i w naszej podróży częściowo będziemy podążąć Twoimi śladami 🙂 Wylatujemy już w najbliższy piątek 🙂
Mam pytanie, z jakiego GPS korzystałaś w USA? Mam jakiś TomTom sprzed paru lat (dawno nie aktualizowany), na pewno nie mam tam mapy USA, zastanawiam się czy kupić mapę online i zabrać go ze sobą, czy zdecydować się na coś na miejscu?
Nie pamiętam niestety 🙁 Miałam wypożyczoną razem z samochodem. Jeśli masz swoją nawigację to może warto ją zaktualizować o mapę USA. Poza tym polecam korzystanie z map w smartfonie (o ile masz). Google.maps jest na prawdę niezłe. A w razie czego ściągnij sobie np. Maps.me, które działają off-line, więc nie bedziesz zależna od zasięgu sieci komórkowej i transmisji danych. Powodzenia!