AMERYKA PÓŁNOCNA USA W DRODZE

Obalamy mity

Wizyty na planie filmowym, spotkania z gwiazdami, pokój w hotelu za czterysta pięćdziesiąt dolarów za noc, wożenie się limuzynami. Nie, to nie opis amerykańskiego filmu, ale początek mojej przygody w San Francisco. Zastanawiacie się skąd ja w tym świecie się wzięłam?

Z konkursu organizowanego przez Discovery i telewizję poznańską Inea. Wygrałam w nim krótką wycieczkę do San Francisco (bardzo krótką) na spotkanie z Adamem i Jamiem z MythBusters, znanych u nas jako Pogromcy mitów. Krótką, bo pobyt obejmował zaledwie dwa noclegi. Pomyślałam jednak, że mając zasponsorowane bilety, grzechem byłoby tego nie wykorzystać i nie zostać na dłużej, oczywiście już na koszt własny. Discovery poszło mi na rękę i zgodziło się wykupić bilet powrotny z późniejszą datą. Tym oto sposobem moja trzydniowa wycieczka zamieniła się w trzytygodniową.

W samochodzie panowała cisza. Wszyscy zaspani i zmęczeni, i cierpiący na jetlag. Zwłaszcza ja. W samolocie spałam niecałe cztery godziny, a potem w hotelu kolejne aż trzy. Przyznacie, że siedem godzin na prawie dwie doby to nie za dużo?

Pogromcy Mitów

W luksusowym busiku siedziało dziesięć osób. Trzy panie, pracujące dla Discovery, jeden polski dziennikarz z Waszyngtonu, jeden dziennikarz z Ukrainy, jeden z Rosji i czterech wygranych, czyli ja, Ania, Sławek i chłopak z Rosji.

– Nie możecie robić zdjęć dopóki wam na to nie pozwolę! – Oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu głosem, bezbronnie wyglądająca blondynka Emilly. – I najważniejsze sprawa: pod żadnym pozorem nie możecie zdradzić, ani oznaczać na zdjęciach miejsca kręcenia Myth Busters. To tajemnica.

Wysiedliśmy z busa. Każdy jak leci, zaczął uwieczniać na zdjęciu nazwę ulicy, o której istnieniu powinniśmy byli zapomnieć. W amoku większość nie zauważyła, że podjechał Adam. Za chwilę zniknął za drzwiami, przez które i my wkrótce przeszliśmy. Wspięliśmy się po schodach i znaleźliśmy się w pomieszczeniu pełnym zabawek i najróżniejszych gadżetów, poukładanych na kilkunastu półkach, rozlokowanych na dwóch ścianach. Wyglądało jakby rzadko ktoś je ruszał. Półkę pokrywała warstwa kurzu.

Staliśmy, czekając na pozwolenie robienia zdjęć. I oczywiście na samych gospodarzy programu, z którymi czekało nas półgodzinne spotkanie i rozmowa. Najpierw przyszedł Adam i od razu nasunęło nam się pierwsze pytanie (bo też mieliśmy przygotować interesujące zapytania): „Co ci się stało w rękę”. Jak się okazało ostatni eksperyment, a przynajmniej prace przy nim nie skończyły się dla niego najlepiej – połamane cztery kości dłoni.

Obaj panowie usiedli naprzeciwko audytorium złożonego z nas i z uśmiechem czekali na pytania. Było widać, że są lekko stremowani. Całe szczęście ich odpowiedzi nie ograniczały się do zdawkowego tak czy nie. Odpowiadali niezwykle rozlegle i cały czas się uśmiechali. A potem już tylko przewidywana sesja zdjęciowa z uczestnikami, czyli nami i zwiedzanie miejsc, w których panowie przeprowadzają swoje eksperymenty. Półtoragodzinna wycieczka, z której to powodu organizowany był konkurs i cała kilkudziesięciogodzinna wyprawa do San Francisco, skończyła się.

„Darowanemu koniowi…” wiecie co. Ale cały wyjazd była nieco bezsensu. Dwie noce i jeden dzień tak naprawdę na miejscu, to nie za wiele jak na trzydzieści godzin podróży w tę i z powrotem. Objazd po San Francisco i oglądanie miasta przez szybę samochodu to też żadna atrakcja, która bardziej może człowieka rozzłościć nic zadowolić. I co z tego, że można w trzy godziny zobaczyć wszystko? Niby minęliśmy wszystkie ważne i warte zobaczenia miejsca, ale tak naprawdę nie widziałam niczego. Wysiadłabym z tego samochodu i poszła swoją drogą, ale kusiła kolacja w jednej z lepszych knajpek z owocami morza, na które zapraszało Discovery. Stwierdziłam, że i tak w San Francisco przyjdzie mi jeszcze spędzić kilka dni, więc wtedy sama wszystko pozwiedzam.

– Cześć. Jestem Lisa – przedstawiła się niziutka i niezwykle drobnej budowy dziewczyna. Wyglądała na jakieś piętnaście lat. W rzeczywistości ma dwadzieścia dziewięć.

Lisa to francuska, poznana na couchsurfingu, z która postanowiłam na spółkę wypożyczyć samochód i podzielić się kosztami przez najbliższe dwa tygodnie podróży. Wolałabym przemieszczać się sama, bo jednak człowiek wtedy jest bardziej niezależny, ale sprawy finansowe przezwyciężyły moją niezależność.

Samochód wypożyczony. Zamiast małego ekonomicznego autka, dostajemy wielkiego chevroleta z automatyczną skrzynią biegów, która ma być ponoć łatwa w obsłudze. Dopłacamy za nawigację, choć Sławek stara się mnie początkowo przekonać, że GPS w USA to strata pieniędzy. Potem kilkakrotnie cieszę się, że nie dałam się mu przekonać, zwłaszcza, że nie jechał ze mną samochodem. Facetom może łatwiej jest poruszać się samochodem, ale mi, z moją umiejętnością czytania mapy, innego wyjścia jak GPS nie widziałam.

Pierwsze minuty za kierownicą były koszmarne. Czułam się jak na egzaminie z prawa jazdy (na pewno moja siostra mnie najlepiej zrozumie w tej sytuacjiJ ) albo jakbym po raz pierwszy wsiadła za kółko. Sparaliżował mnie strach. Setki samochodów na ulicach, automatyczna skrzynia biegów i nieustanna ochota wciskania sprzęgła, którego nie ma, inne przepisy i zwyczaje drogowe przyprawiały mnie o ból głowy. Byłam tak zestresowana, że nie mogłam prowadzić. Nawet GPS mi nie pomógł, zresztą go w końcu wyłączyłam i zdałam się na Sławka, który postanowił nas poprowadzić. Zaczynałam jednak żałować, że nie zdałam się na komunikację miejską. Wszyscy mnie jednak przekonywali, że w Stanach bez auta ani rusz. Tyle że ja zawsze uważałam, że to wymówka wymyślona przez leniwych Amerykanów.  Fakt jest jednak taki, że samochodem jest wygodniej, szybciej i jeśli się jedzie w więcej osób niż jedna, na pewno jest również taniej.

Sławek z Anią też wypożyczają samochód. Jedziemy osobno, bo oni mają sześć dni, żeby objechać te miejsca, które ja chcę zwiedzić w trzy tygodnie. Pierwsze pół dnia jedziemy razem. Przed nami rozciągają się zielono-złocisto, fioletowe pola winnic. Napa Valley to jeden z najpopularniejszych regionów winiarskich na świecie, w którym uprawia się winogrona i wyrabia wino od dziewiętnastego wieku. Muszę przyznać, że dzięki uprzejmości Discovery, a właściwie nas samych (bo zamówiliśmy wina do obiadu i panie z Discovery trochę się wkurzyły jak zobaczyły rachunek) udało nam się popróbować win z doliny Napa. I smaku odmówić im nie można.

Wokół, mimo że trasa jest dość intensywnie uczęszczana, panuje spokój. Lśniące w słońcu pola mienią się złotem, w powietrzu roznosił się zapach wina. Każdy piękny widok zmusza nas do robienia postoju i delektowania się krajobrazem.

Nie wszystko udaje nam się zobaczyć, bo słońce chyli się ku zachodowi, a my mamy jeszcze przed sobą kawał drogi. Najpierw powrót do San Francisco, a potem kolejna godzina za miasto, by znaleźć nocleg w Latarni morskiej, bo taką miejscówkę wypatrzył mi mój mąż. Brzmiało to całkiem zachęcająco, bo w latarni jeszcze nigdy nie spałam.

Mieliśmy nadzieję zdążyć na zachód słońca nad Golden Gate, ale dotarliśmy już tam o zmroku, co wcale nas jednak nie zmartwiło, bo widok na oświetlone San Francisco i most również robiło niesamowite wrażenie.

Zaczynałam się jednak czuć zmęczona. Nieprzespana kolejna noc i kilka godzin spędzonych za kierownicą w stresujących dla mnie warunkach nie pomagały w zachowaniu skupienia i trzeźwości umysły. Oczy same zaczęły się zamykać. Niestety moja partnerka podróżnicza prawa jazdy nie ma. Zaczęłam żałować, że na wspólną podróż się zdecydowałam. Dwa tygodnie robienia dzień w dzień czegoś, czego nienawidzę: jeżdżenia samochodem, nie nastawiały mnie optymistycznie.

– Lisa, musisz do mnie cały czas mówić, bo inaczej żywe nie dojedziemy – powtarzałam w kółko. I faktycznie czułam, że tak to się może skończyć. Gdybym podróżowała sama pewnie dawno już bym gdzieś zatrzymała się na nocleg. Tak to jednak jest jak się podróżuje z kimś: nie ma robienia tego, na co ma się ochotę. Musiałam zacisnąć zęby i przeć dalej. Cudem znaleźliśmy latarnię morska, bo na żadnej mapie jej nie było, GPS też nie potrafił wskazać kierunku. Nocleg dość drogi i wcale nie w latarni, a obok, w normalnych zabudowaniach. Latarnia taka malutka, że łóżko by się tam nie zmieściło. Wyjechaliśmy szukać kolejnej. Następne pół godziny jazdy. Gdybym miała zapałki to z nimi na oczach dojechałabym jakoś do hostelu. Dotarłam i bez nich, ale i tak nie było miejsc. Dobiegała dwudziesta druga, a amerykańskie zwyczaje pozwalają na meldowanie się w hostelach i motelach tylko do godziny 22.30. Paranoja. Zwłaszcza, że spanie w samochodach uznawane jest za włóczęgostwo. A co mam zrobić, jeśli nie zdążę dojechać do hostelu do 22.30?

Dziewczyna w hostelu podała nam adres innego. oddalonego o kolejne czterdzieści minut miasteczka Santa Cruz. Mało brakowało, a zaczęłabym wyć z bezsilności, bo nie mogłam nic poradzić na samoczynnie zamykające się oczy. Odkąd skończyłam moja pięcioletnią przygodę z pracą w korporacji, skończyłam również wielogodzinne jazdy samochodem. Organizm się odzwyczaił i sprawiało mi to dużą trudność, chociaż muszę przyznać, że jazda samochodem z automatyczną skrzynią biegów zaczęła mi się podobać.

Ostatkiem sił i w ostatnich minutach udało nam się dotrzeć do hostelu. Pięć minut później i tego dnia zaliczylibyśmy pierwszy mandat za włóczęgostwo.

Po trzech nieprzespanych nocach, w czwartą zasnęłam nim zdążyłam przyłożyć głowę do poduszki. Byłam wyczerpana. Miałam jednak nadzieję, że gdy się w końcu wyśpię, niesamowite widoki wynagrodzą mi znienawidzony obowiązek bycia kierowcą.

Już następnego dnia wynagrodziły 🙂

 

0 0 votes
Article Rating

O Autorce

B*Anita Demianowicz

Podróżuję, piszę i fotografuję. Współpracuję m.in. z magazynami Podróże, Poznaj Świat i Rowertour. Prowadzę prezentacje i warsztaty podróżnicze w całej Polsce. Jestem również przewodniczką grup trampingowych dla kobiet, a także organizuję festiwal TRAMPki-Spotkania Podróżujących Kobiet.
Jestem absolwentką kilku kierunków studiów, m. in. filologii polskiej na UG i Polskiej Szkoły Reportażu.
We wrześniu 2016 ukazała się debiutancka książka: "Końca świata nie było".

Więcej o mnie>>>.

Subscribe
Powiadom o
guest

1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Alina

Mandat za włóczęgostwo? No tak… Ameryka 😀